W Objęciach Chłodu.pdf

(2020 KB) Pobierz
Grób był wykonany niedbale. Wedle prognoz, nadchodząca śnieżyca miała być burzą stulecia.
Miejsce ostatniego spoczynku Angeli Weber – zaginionej tydzień temu osiemnastolatki o krótkich
brązowych włosach, delikatnej budowie ciała, i wzroście około metra sześćdziesięciu - było niczym
więcej niż tylko płytkim rowem w twardej ziemi, wystarczająco długim, aby ukryć ciało. Jego
głębokość można będzie poprawić, kiedy nadejdzie wiosna i grunt zacznie rozmarzać. Oczywiście
jeżeli do tego czasu padlinożercy nie rozprawią się z ciałem.
Edward Cullen przeniósł spojrzenie ze świeżo wykopanego grobu na pozostałe, położone w
pobliżu cztery mogiły. Ściółka leśna i opadłe gałęzie drzew zapewniały im naturalny kamuflaż,
jednak każdy z kopców zmieniał subtelnie topografię wyboistego terenu - jeżeli ktoś wiedział, czego
szuka. Pień martwego drzewa, które przywaliło jeden z grobów, maskował wszystko. Jedynie ktoś,
kto znał prawdę, potrafił rozpoznać, co kryje ta okolica.
Ktoś taki jak Cullen. Spojrzał po raz ostatni na pusty, płytki grób, a potem podniósł leżącą u
jego stóp łopatę i wycofał się tyłem. Zauważył wtedy ciemne odciski podeszew, odznaczające się
wyraźnie na białym dywanie mokrego śniegu. Nie martwiło go to zbytnio.
760424753.001.png
Jeżeli meteorolodzy mieli rację, wkrótce owe ślady przykryje kilkanaście centymetrów śniegu.
Zanim grunt odmarznie na dobre, odciski butów rozpłyną się w powstającym błocie. Nie poświęcił
im ani jednej minuty więcej. Musiał zejść z góry i to natychmiast.
Zostawił samochód przy drodze, kilkaset metrów od wierzchołka, na którym skrywał
prowizoryczny cmentarz. Chociaż Cullen poruszał się teraz w dół zbocza, nie było tu żadnej ścieżki,
która wiodłaby przez gęstwinę lasu. Gęste poszycie pomagało mu jako tako łapać przyczepność w
czasie wędrówki, ale teren był nierówny i niebezpieczny, tym bardziej że siekący w oczy mokry
śnieg ograniczał widoczność. Chociaż Cullen się spieszył, musiał uważnie stawiać każdy krok, aby
uniknąć upadku.
Synoptycy zapowiadali zamieć od wielu dni. Zderzenie się kilku frontów atmosferycznych
miało wywołać jedną z najgorszych nawałnic w historii tej okolicy. Ludzie, którzy zamieszkiwali
obszar objęty burzą, zostali poinstruowani, aby zgromadzić zapasy jedzenia, powziąć wszelkie
środki ostrożności, zostać w domu i odłożyć na później planowane podróże. Tylko głupiec wybrałby
się dziś w góry - albo ktoś, kto miał coś bardzo ważnego do zrobienia. Ktoś taki jak Cullen.
Lodowata mżawka padająca przez całe popołudnie teraz zamieniła się w zamarzający deszcz ze
śniegiem. Kiedy Cullen przedzierał się przez las, zmarznięte płatki siekły go w twarz niczym ostre
igiełki. Przygarbił ramiona i postawił kołnierz, częściowo zasłaniając zdrętwiałe z zimna uszy.
Prędkość wiatru wzrosła znacząco. Korony drzew kołysały się gwałtownie, klekocząc nagimi
gałęziami niczym pałeczkami do werbli. Wichura obrywała igły z sosen i świerków, miotała nimi w
powietrzu. Jedna z nich uderzyła Cullena w policzek. Ponad sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, z
północnego zachodu, pomyślał, automatycznie rejestrując warunki otoczenia. Instynktownie
potrafił określić takie rzeczy, jak prędkość wiatru, czas, temperaturę i stronę świata. Zupełnie jak
gdyby w którejś części mózgu miał wbudowany wiatrowskaz, zegarek, termometr i GPS,
nieustannie dostarczające danych jego podświadomości. Był to talent, który Cullen rozwinął w
niezwykłą umiejętność, szlifując ją przez większość dorosłego życia, które spędził w terenie. Nie
musiał się zastanawiać nad nieustannie zmieniającymi się warunkami środowiska i często
korzystał ze swoich zdolności, aby uzyskać potrzebne mu w danej chwili informacje.
Teraz właśnie przyszła na to odpowiednia pora. Edward nie zamierzał utknąć gdzieś na zboczu
Cleary Peak - po Mount Mitchell drugiej co do wysokości góry w Karolinie Północnej - ze szpadlem
w dłoni, wracając z miejsca, w którym były cztery stare groby i piąty, dopiero co wykopany.
Lokalna policja nie czyniła znaczących postępów w śledztwie dotyczącym spraw kryminalnych. Tak
naprawdę miejscowy wydział był śmiechu wart. Komendant Jacob Black, były detektyw z wielkiego
miasta, został wyrzucony z poprzedniej pracy. Teraz zawiadywał bandą nieudolnych
małomiasteczkowych policjantów, kmiotków odzianych w odpicowane mundury z lśniącymi
odznakami, którzy mieli trudności nawet ze złapaniem gnojka wypisującego sprayem obsceniczne
teksty na pojemnikach na śmieci za stacją Texaco.
Teraz skoncentrowali się na dochodzeniu w sprawie pięciu zaginionych osób. Pomimo
niewątpliwej prostoty umysłowej, nawet oni zdołali dojść do wniosku, że zaginięcie pięciu kobiet w
małym miasteczku w ciągu dwóch i pół roku to coś więcej niż tylko zbieg okoliczności. W wielkim
mieście taka statystyka zostałaby przebita inną, bardziej przerażającą, ale tutaj, w tej górzystej,
słabo zaludnionej okolicy zniknięcie pięciu kobiet było prawdziwym wstrząsem. Powszechnie
sądzono, że owe kobiety padły ofiarą zbrodni, tak więc głównym zadaniem policji było odnalezienie
nie tyle osób, ile ludzkich szczątków. Podejrzenie mogłoby paść na człowieka targającego przez las
łopatę. Na kogoś takiego jak Cullen.
Jak dotychczas udało mu się uniknąć zainteresowania komendanta Blacka i chciał, żeby tak
zostało. Maszerując w dół zbocza, zaczął przypominać sobie podstawowe fakty dotyczące kobiet
pogrzebanych na szczycie. Carolyn Maddox, dwudziestosześciolatka z obfitym biustem, pięknymi
czarnymi włosami i ogromnymi brązowymi oczami, zaginiona zeszłego października. Samotna
matka mająca na wyłącznym utrzymaniu dziecko chore na cukrzycę. Sprzątała pokoje w jednym z
miejscowych pensjonatów. Jej życie było ponurą, wyczerpującą mordęgą. Teraz zaznała wiecznego
spokoju i odpoczynku, podobnie jak Laureen Elliott, samotna, otyła blondynka, która pracowała
jako pielęgniarka w miejscowej klinice. Betsy Calhoun, owdowiała gospodyni domowa, była starsza
od pozostałych ofiar. Z kolei Torrie Lambert, pierwsza ofiara, była najmłodsza, najładniejsza z nich
wszystkich i jako jedyna nie mieszkała w Cleary.
Cullen przyspieszył, próbując uciec przed własnymi myślami i pogarszającą się pogodą. Na
gałęziach drzew, podobnie jak na kamieniach pod jego stopami, zaczął krystalizować się lód.
Stroma, kręta ścieżka prowadząca do Cleary wkrótce stanie się nie do przejścia. Musiał za wszelką
cenę zejść z tej cholernej góry.
Na szczęście jego wewnętrzny kompas po raz kolejny go nie zawiódł. Edward wynurzył się z
lasu nie dalej niż pięć metrów od miejsca, w którym rozpoczął wspinaczkę. Nie zdziwił go widok
jego samochodu, pokrytego cienką warstwą zlodowaciałego śniegu. Podszedł do niego, oddychając
ciężko i wypuszczając z ust obłoczki pary. Wędrówka w dół zbocza była męcząca, a może
przyspieszony oddech i gwałtowne bicie serca spowodowane było strachem. A może frustracją.
Albo żalem.
Wrzucił łopatę do bagażnika, ściągnął gumowe rękawiczki i umieścił obok szpadla, po czym
zatrzasnął klapę. Wsiadł do samochodu, z ulgą witając schronienie przed bezlitosnym wiatrem.
Trzęsąc się, chuchnął w dłonie i energicznie je roztarł, usiłując przywrócić krążenie zgrabiałym
palcom. Wcześniej musiał włożyć gumowe rękawiczki, które, niestety, nie stanowiły żadnej
ochrony przed zimnem. Wyciągnął z kieszeni płaszcza skórzane rękawice podbijane kaszmirem,
nałożył je i przekręcił klucz w stacyjce. Nic.
Podpompował gaz i spróbował znowu. Silnik nawet się nie zakrztusił. Po kilku nieudanych
podejściach Edward odchylił się na siedzeniu i wpatrzył we wskaźniki na desce rozdzielczej, jakby
spodziewał się, że powiedzą mu, co zrobił źle. Przekręcił kluczyk jeszcze raz, ale silnik był tak samo
martwy i milczący, jak kobiety pogrzebane niedbale na pobliskim wzgórzu.
- Cholera jasna! - uderzył zwiniętymi w pięść dłońmi w kierownicę i zapatrzył się przed siebie,
chociaż przednia szyba samochodu była całkowicie pokryta warstwą lodu. - Masz przerąbane,
Cullen - mruknął.
- Wiatr się wzmógł, pada zamarzający deszcz ze śniegiem - zauważył Jacob Black, puszczając
zasłonę, która opadła na miejsce. - Powinniśmy się stąd zbierać.
- Muszę jeszcze opróżnić te półki. To wszystko. – Bella chwyciła stosik książek w twardej
okładce, stojących na wbudowanej w ścianie półce i umieściła je w pudle.
- Zawsze lubiłaś czytać, kiedy tu przyjeżdżaliśmy.
- Mogłam wtedy nadrobić zaległości w najnowszych bestsellerach. Nikt mi nie przeszkadzał.
- Poza mną - powiedział Jacob. - Pamiętam, że zwykłem marudzić, dopóki nie odłożyłaś książki
na bok i nie zaczęłaś zajmować się mną.
Siedząca na podłodze Bella spojrzała na Jacoba z uśmiechem. Nie przyłączyła się jednak do
jego miłych wspomnień o tym, jak spędzali wolny czas podczas pobytu w górskiej chacie. Na
początku przyjeżdżali tutaj na weekendy, aby odpocząć od pracowitych dni w Atlancie, a potem by
się po prostu zrelaksować.
Wróciła do pakowania pozostałych rzeczy, które stanowiły jej własność. Zabierze je dziś ze
sobą. Nigdy więcej nie wróci do tego domu, podobnie jak Jacob. To ostatni rozdział w ich historii, a
właściwie epilog wspólnego życia. Bella miała nadzieję, że pożegnanie będzie możliwie jak najmniej
sentymentalne. Wyglądało jednak na to, że Jacob obrał inną, pełną wspomnień drogę.
Być może reminiscencje minionych dni miały poprawić mu humor albo sprawić, że Bella
poczuje się winna. Nie zamierzała jednak angażować się w jego grę. Dobre chwile ich wspólnego
życia zostały przesłonięte złymi do tego stopnia, że jakiekolwiek wspomnienia otworzyłyby jedynie
niedawno zagojone rany. Skierowała więc rozmowę na nieco bardziej pragmatyczny temat:
- Sporządziłam kopie wszystkich dokumentów zamykających transakcję. Są tam, wraz z
czekiem na połowę sumy za dom.
Jacob spojrzał na brązową kopertę leżącą na dębowym stoliku do kawy, którą wskazała Bella,
jednak nie wziął jej do ręki.
- To nie w porządku, żebym dostał połowę sumy.
- Jacob, już o tym rozmawialiśmy. - Zagięła wieko kartonu i zamknęła go, żałując, że nie może
równie łatwo zakończyć tej dyskusji.
- To ty zapłaciłaś za ten dom.
- Kupiliśmy go razem.
- Ale tylko dzięki twoim zarobkom. Z mojej pensji nie byłoby nas stać na ten luksus.
Bella popchnęła pudło w kierunku drzwi, a potem stanęła, spoglądając Jacobowi prosto w
oczy.
- Kiedy kupiliśmy ten dom, byliśmy małżeństwem i dzieliliśmy go jako małżeństwo.
- Kochaliśmy się tutaj jako małżeństwo.
- Dutch...
- Byliśmy małżeństwem, kiedy podawałaś mi rano kawę, ubrana wyłącznie w uśmiech i ten
afgan - Jacob wskazał dzianą narzutę na fotel.
- Proszę, nie rób tego.
- To ja miałem to powiedzieć. - Zbliżył się do niej. – Nie rób tego.
- Już się stało. Sześć miesięcy temu.
- Mogłabyś to zmienić.
- Mógłbyś się z tym pogodzić.
- Nigdy się z tym nie pogodzę.
- Jak chcesz. - Zaczerpnęła powietrza i ciągnęła, już ciszej: - To twoja metoda, Jacob. Nie
chcesz przyjąć do wiadomości, że coś się zmieniło. Jeśli nie umiesz tego zrobić, nigdy nie zdołasz
pogodzić się z rzeczywistością.
- Nie chcę zaakceptować tego, że odchodzisz - rzucił zaczepnie.
- Będziesz musiał.
Odwróciła się do niego plecami, przyciągnęła pusty karton w pobliże półki i zaczęła wypełniać
go książkami, nieco mniej ostrożnie niż poprzednio. Chciała wyjechać jak najszybciej, zanim będzie
zmuszona powiedzieć więcej przykrych rzeczy, aby przekonać Jacoba, że ich małżeństwo dobiegło
końca. Na zawsze.
Zapadła długa cisza, przerywana jedynie wyciem wiatru miotającego koronami rosnących
wokół drzew. Gałęzie tłukły o dach coraz mocniej i częściej. Bella pragnęła z całej duszy, żeby Jacob
wyszedł przed nią. Nie chciała, żeby był tutaj, kiedy będzie wyjeżdżała. Wiedział, że to ostatni raz i
mógł się znowu załamać. Bella przechodziła przez to już wcześniej i nie miała ochoty na kolejne
doświadczenie tego typu. Ich ostateczne rozstanie nie musiało zamienić się w scenę pełną żółci i
goryczy, ale Jacob wyraźnie do tego zmierzał, przypominając o starych kłótniach. Z pewnością nie
robił tego specjalnie, ale odgrzebywanie dawnych pretensji tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że
rozwód był właściwą decyzją.
- Louis L'Amour jest chyba twój - podniosła książką. - Chcesz go wziąć czy mam zostawić dla
nowych właścicieli?
- Dostaną całą resztę - odparł posępnie. - Równie dobrze możesz dorzucić książkę.
- Łatwiej było sprzedać meble razem z domem - powiedziała. - Były kupione z myślą o tym
miejscu i nigdzie indziej nie będą wyglądały tak dobrze. Poza tym, żadne z nas nie ma ich gdzie
postawić, więc co mielibyśmy z tym wszystkim zrobić? Wynieść z chaty po to tylko, żeby później
Zgłoś jeśli naruszono regulamin