MacLean Alistair - Na poludnie od Jawy.rtf

(880 KB) Pobierz

 

                                              Alistair Mac$lean

                                     Na południe od Jawy                                         

 

          Z angielskiego przełożyła         Halina Cieplińska                                                                          Tłoczono

Pisał A. Galbarski        Korekty dokonały        D. Jagiełło        i K. Markiewicz

 

         Powieść brytyjskiego twórcy         licznych bestsellerów opowiada o         ucieczce grupy Anglików z         oblężonego Singapuru podczas II         wojny światowej. Nie wszyscy         jednak uciekinierzy myślą         wyłącznie o ratowaniu życia.         Niektórzy z nich mają za zadanie         przewiezienie tajnych planów         japońskiej inwazji na Australię.         Sensacyjna akcja o znakomicie         stopniowanym napięciu rozgrywa         się w scenerii Azji         Południowo_Wschodniej. Mac$lean         jeszcze raz udowadnia, że jest         pisarzem, którego się czyta.

 

 

          Rozdział pierwszy                  Umierające miasto spowił całun         nieprzeniknionego, gęstego,         dławiącego dymu. Oblekł         wszystkie budynki, wszystkie         biurowce i domy, zarówno te         nietknięte, jak i zburzone przez         bomby, otulił je ciemnym, lekko         wirującym kokonem anonimowości.         Wypełniał, zatapiał wszystkie         ulice, zaułki i baseny portowe.         Kłębił się jak w piekielnej         otchłani w łagodnym powietrzu         tropikalnej nocy.           Wcześniej wieczorem, kiedy dym         buchał w mieście tylko z         płonących budynków, w górze         tworzyły się szerokie,         nieregularne prześwity, przez         które widać było gwiazdy         świecące na pustym niebie. Lecz         wiatr się nieco zmienił i         prześwity znikły, a poza tym zza         miasta nadciągnęły kłęby dymu z         uszkodzonych zbiorników, w         których płonęła ropa. Nie         wiadomo było, skąd się bierze         ten dym. Może z lotniska         Kallang, może z elektrowni, może         wprost z przeciwnej strony         wyspy, to znaczy z północy,         gdzie była baza marynarki, a         może z wysp, na których         wydobywało się ropę, z         oddalonych o cztery czy pięć mil         Pulo Sambo i Pulo Sebarok. Nikt         nie wiedział. Nie sposób było         się dowiedzieć czegokolwiek,         prócz tego, co się samemu         zobaczyło, a panowała niemal         całkowita ciemność. Nie         rozświetlały jej teraz nawet         płonące budynki, bo już się         spaliły i pozostało po nich         tylko pogorzelisko, na którym         migotały ostatnie wątłe płomyki,         prawie wygasłe, podobnie jak         całe życie w Singapurze.           Umierające miasto spowiła już         śmiertelna cisza. Co pewien czas         rozlegał się w górze groźny         świst pocisku, który wpadał         nieszkodliwie w wodę albo walił         w budynek z krótkim grzmotem i

 

 

        błyskiem wybuchu. Lecz w tym, że         wszystko było osobliwie         przelotne, że dźwięk i światło         natychmiast zamierały i gasły w         spowijającym okolicę dymie, było         coś naturalnego - zdawało się to         nieodłączną cechą dziwnej i         jakby nierealnej nocy. Cisza         tylko jeszcze bardziej się przez         to pogłębiała i tężała. Co         pewien czas zza Fortu Canning i         Pearls Hill, spoza         północno_zachodnich granic         miasta dolatywał nieregularny         trzask serii z karabinów i         pistoletów maszynowych, ale te         odgłosy też były odległe,         nierealne i odbijały się tak         dalekim echem jak we śnie.         Wszystko tej nocy przypominało         sen, było mroczne i         nierzeczywiste - nawet tych         kilku ludzi, którzy przedzierali         się przez zasypane gruzem,         niemal wyludnione ulice         Singapuru. Przypominali         podróżnych wędrujących bez celu,         pełnych wahania, zobojętniałych         i niepewnych, błądzących po         omacku przez kotłujące się kłęby         dymu: drobne zagubione postacie         beznadziejnie brnące na oślep         przez mgłę sennego koszmaru.                *      *      *          Posuwając się powoli i         niepewnie ciemnymi ulicami mała         grupka żołnierzy - może było ich         z dwudziestu czterech -         zmierzała w stronę nabrzeża         krokiem starych, wyczerpanych         ludzi. Wyglądali też jak starcy,         szli chwiejąc się na nogach, a         głowy i ramiona mieli po         starczemu pochylone, chociaż         najstarszy z nich nie liczył         więcej niż trzydzieści lat. Byli         jednak zmęczeni, strasznie         zmęczeni, zmęczeni do granic         zobojętnienia i wyczerpania,         kiedy już nic nie ma znaczenia i         łatwiej jest potykając się brnąć         naprzód, niż się zatrzymać. Byli         wyczerpani, chorzy i ranni,         działali bezmyślnie,         automatycznie, niezdolni do

 

 

        podejmowania świadomych decyzji.         Całkowite wyczerpanie umysłowe i         fizyczne jest jednak zarazem         dobrodziejstwem, lekiem,         środkiem uśmierzającym.         Potwierdzał to ponad wszelką         wątpliwość ich bezmyślny wzrok         wbity tępo w ziemię pod stawiane         z mozołem stopy. Jeśli nawet ich         ciałom nadal dawały się we znaki         różne dolegliwości, przynajmniej         nie zdawali sobie z tego sprawy.           W każdym razie w tej chwili         zatarł im się w pamięci ślad         koszmarnych wydarzeń minionych         dwóch miesięcy - niedostatku,         głodu, pragnienia, ran, chorób i         strachu - kiedy to Japończycy         gnali ich przez nieskończenie         długi Półwysep Malajski, przez         zniszczoną teraz mierzeję         Johore, aż znaleźli się na         iluzorycznie bezpiecznej wyspie         Singapuru. Nie pamiętali już         towarzyszy, którzy zginęli,         wrzasków niczego nie         podejrzewających wartowników,         zarzynanych we wrogiej ciemnej         dżungli, diabolicznego wycia         Japończyków, kiedy napadli przed         świtem na ich naprędce         przygotowane pozycje obronne.         Nie pamiętali już tych         rozpaczliwych samobójczych         kontrataków, których jedynym         pozytywnym wynikiem było         zdobycie kilku metrów         kwadratowych ziemi, drogo, lecz         bezcelowo odzyskanej jedynie na         chwilę. Nie dawały im te         natarcia nic, prócz widoku         okropnie okaleczonych,         torturowanych ciał schwytanych         kolegów oraz cywilów nie         kwapiących się do współpracy z         wrogiem. Nie pamiętali już, jak         byli wściekli, zdezorientowani i         zrozpaczeni, kiedy ostatni         myśliwiec brewster, a przedtem         myśliwce hurricane zniknęły z         nieba pozostawiając ich         wyłącznie na łasce lotnictwa         japońskiego. Nawet to, że         absolutnie nie dawali wiary         nowinom o lądowaniu japońskich

 

 

        wojsk na wyspie przed pięcioma         dniami, że patrzyli z goryczą,         jak na ich oczach rozwiewa się         pieczołowicie pielęgnowana         legenda, mit o niezdobytym         Singapurze - nawet to też         zatarło im się w pamięci. Już         nie pamiętali. Byli zbyt         oszołomieni, chorzy, ranni i         słabi, by pamiętać. Ale pewnego         dnia, już wkrótce, jeśli nie         zginą, przypomni im się to         wszystko, a wtedy nigdy już nie         będą tacy sami jak przedtem.         Tymczasem jednak mozolnie         posuwali się naprzód, ze         wzrokiem wbitym w ziemię, z         opuszczonymi głowami, nie         patrząc, dokąd idą, obojętni,         dokąd dotrą.           Jeden z nich jednak patrzył i         nie był obojętny. Szedł powoli         na przedzie ciągnącej         dwuszeregiem kolumny mężczyzn,         szukał drogi przez rumowisko         zaściełające ulicę, zapalając od         czasu do czasu latarkę, by się         upewnić, czy podążają we         właściwym kierunku. Był to         niski, drobny mężczyzna, jedyny         w grupie, który miał na sobie         szkocką spódnicę, a na głowie         beret. Tylko kapral Frazer         wiedział, skąd ma tę spódnicę -         na pewno nie był w nią ubrany,         kiedy wycofywali się przez         Malaje na południe.           Kapral Frazer był tak samo         zmęczony jak inni. Też miał         podkrążone i nabiegłe krwią         oczy, twarz szarą, wyniszczoną         przez malarię czy dyzenterię, a         może przez jedno i drugie. Szedł         trzymając lewe ramię o wiele         wyżej niż prawe, tak że sięgało         mu niemal do ucha, niczym garb,         ale był to tylko prowizoryczny         opatrunek z gazy i bandaża,         założony pośpiesznie tego samego         dnia przez sanitariusza, który         chciał dowieść, że usiłował         zatamować krwawienie z paskudnej         rany po szrapnelu. W prawej ręce         Frazer trzymał ważącego         jedenaście kilogramów brena,

 

 

        którego dźwiganie było niemal         ponad siły dla osłabionego         organizmu - wyglądało to tak,         jakby karabin obciągał kapralowi         w dół prawe ramię, podczas gdy         lewe wędrowało jeszcze wyżej,         pod samo ucho.           Z jednostronnym garbem, w         berecie na bakier, w spódnicy,         której fałdy luźno obijały się o         wychudzone nogi, drobny         mężczyzna wyglądał śmiesznie i         groteskowo. Ale tak naprawdę         kapral Frazer nie był ani         śmieszny, ani groteskowy. Jako         pasterz z Cairngorms, dla         którego trud i niedostatek         stanowiły nieodłączny element         egzystencji, mógł jeszcze         ostatkiem siły woli i         wytrwałości coś z siebie         wykrzesać. Kapral Frazer nadal         był najlepszym żołnierzem pod         słońcem - najlepszym z         najlepszych typów żołnierza.         Miał ogromne poczucie obowiązku         i odpowiedzialności, nie         pozwalał sobie na to, by poddać         się bólowi czy słabości, myślał         wyłącznie o ludziach, którzy         słaniając się na nogach ciągnęli         ślepo za nim. Dwie godziny         wcześniej oficer dowodzący ich         rozbitą, zdezorganizowaną         kompanią na północnym skraju         miasta wydał rozkaz, by Frazer         zabrał wszystkich zdolnych do         chodzenia rannych oraz tych,         których można było nieść, i         przeprowadził ich z linii ognia         w jakieś względnie spokojne i         bezpieczne miejsce. Był to ruch         nie mający znaczenia, o czym         wiedział sam oficer i o czym         wiedział też Frazer, padały         bowiem ostatnie stanowiska         obrony i nadszedł kres         Singapuru. Zanim upłynie         następny dzień, na wyspie         Singapur nie pozostanie ani         jeden człowiek, który nie będzie         martwy, ranny czy wzięty do         niewoli. Ale rozkaz to rozkaz,         kapral Frazer więc posuwał się         mozolnie, acz zdecydowanie

 

 

        naprzód, kierując się ku         zatoczce Kallang.           Co pewien czas, w miejscach,         gdzie ulica nie była zasypana         gruzem, stawał z boku i         przepuszczał przed siebie         kolumnę żołnierzy. Wątpliwe, by         którykolwiek z nich w ogóle         zwrócił na niego uwagę - nikt z         rannych na noszach, nikt z tych         w lepszej formie ani z tych,         którzy wprawdzie też byli chorzy         i ranni, lecz dźwigali nosze. Za         każdym też razem kapral Frazer         musiał czekać na ostatniego w         kolumnie - wysokiego i chudego         chłopaka, któremu głowa kiwała         się obojętnie z boku na bok, a         on sam bez przerwy mamrotał coś         do siebie, niezrozumiale i bez         związku. Młody żołnierz nie         chorował ani na malarię, ani na         dyzenterię, ani nawet nie został         raniony, lecz mimo to był         najbardziej chory ze wszystkich.         Za każdym razem Frazer chwytał         go za ramię i przynaglał, żeby         dogonił główną grupę, a wówczas         chłopak nie protestując         przyspieszał kroku. Spoglądał         tylko na kaprala obojętnym,         pozbawionym wyrazu wzrokiem,         niezdolnym nikogo rozpoznać, a         Frazer za każdym razem patrzył         na niego z wahaniem, potrząsał         głową i znów ruszał naprzód, by         znaleźć się na czele kolumny.                *      *      *          W krętej, wypełnionej dymem         uliczce płakał w ciemności mały         chłopczyk. Był bardzo mały, miał         może ze dwa i pół roku. O         niebieskich oczach, blond         włosach i jasnej karnacji, cały         był umorusany rozmytą łzami         sadzą i pyłem. Ubrany jedynie w         cienką koszulkę i przewiązane         sznurkiem krótkie spodenki,         bosy, bez przerwy drżał na całym         ciele.           Płakał i płakał, zagubiony i         udręczony pośród nocy, ale nie         było nikogo, kto by usłyszał         jego zawodzenia czy zwrócił na         nie uwagę. Zresztą, żeby go

 

 

        usłyszeć, trzeba by być nie         dalej niż kilka metrów od niego,         płakał bowiem cichutko, urywane         łkania przerywał co pewien czas         wibrujący, spazmatyczny oddech.         Od czasu do czasu pocierał oczka         drobnymi brudnymi piąstkami, jak         to robią małe dzieci, kiedy są         zmęczone lub gdy płaczą.         Próbował w ten sposób przegnać         ból - czarny dym gryzł go bowiem         i piekł w zalane łzami oczy.           Chłopczyk płakał, bo był         bardzo, bardzo zmęczony, już         kilka godzin temu normalnie         powinien zostać ułożony do snu.         Płakał, bo był głodny i chciało         mu się pić, drżał z zimna -         nawet podczas tropikalnej nocy         może panować chłód. Płakał, bo         nie wiedział, co się dzieje i         był wystraszony, nie wiedział,         gdzie jest jego dom i gdzie się         podziała matka - przed dwoma         tygodniami poszedł ze swoją         starą amah, malajską niańką, na         pobliski bazar, ale był zbyt         mały i nieświadomy, żeby zdać         sobie sprawę, co to oznacza, że         po powrocie zamiast domu zastali         zbombardowaną i wypaloną ruinę.         Miał z matką odpłynąć z         Singapuru na "Wakefieldzie",         ostatnim dużym statku, właśnie         tamtej nocy 29 stycznia...         Płakał jednak przede wszystkim         dlatego, że był sam.           Stara niańka Anna długo         wędrowała z nim po ciemnych         ulicach, przez kilka ostatnich         godzin niosła go na rękach, aż         nagle postawiła na ziemi,         splotła obie ręce nad sercem i         osunęła się na gruzy mówiąc, że         musi odpocząć. Na wpół siedząc,         na wpół leżąc, jakby pogrążona         we śnie, pozostawała w tej samej         pozycji dobre pół godziny.         Głowa przechyliła jej się mocno         na jedno ramię, oczy miała         otwarte, znieruchomiałe. Na         początku chłopczyk pochylił się         raz czy dwa, żeby jej dotknąć,         ale więcej tego nie robił.         Trzymał się z daleka,

 

 

        wystraszony, bojąc się patrzeć,         bojąc się dotykać, niejasno         zdając sobie sprawę - choć nie         wiedział, dlaczego - że stara         niania będzie długo, długo         odpoczywała.           Bał się odejść i bał się też         zostać, lecz kiedy znów zerknął         na staruszkę, ukradkiem przez         skrzyżowane palce, nagle poczuł,         że bardziej boi się zostać niż         odejść. Ruszył więc uliczką nie         patrząc, dokąd idzie, potykał         się o cegły i kamienie, padał,         podnosił się i znów biegł dalej,         przez cały czas szlochając i         drżąc pośród zimnej nocy. Przy         końcu uliczki wysoka, wychudzona         postać w poszarpanym słomianym         kapeluszu puściła dyszel rykszy         i wyciągnęła ręce, żeby         zatrzymać dziecko. Mężczyzna nie         chciał zrobić mu nic złego. Sam         był chory - większość zapadłych         na gruźlicę rykszarzy w         Singapurze na ogół umierała po         pięciu latach - ale mimo to         nadal potrafił litować się nad         innymi, zwłaszcza nad małymi         dziećmi. Chłopczyk jednak         zobaczył tylko wyłaniającą się z         mroku, wysoką postać, która         wykonała groźny ruch, i jego         strach zamienił się w         przerażenie - umknął         wyciągniętym rękom i wybiegł z         zaułka na opustoszałą ulicę, za         którą panowała ciemność.         Mężczyzna nie wykonał już         żadnego ruchu, po prostu mocniej         zawinął się kocem na noc i         ponownie oparł o dyszle swojej         rykszy.                 *      *      *          Dwie szlochające cichutko jak         chłopiec pielęgniarki brnęły z         wysiłkiem naprzód. Mijały jedyny         nadal płonący budynek w         handlowej dzielnicy miasta, ale         odwróciły głowy, by nie patrzeć         na płomienie. Mimo wszystko         jednak widać było ich pochylone         gładkie twarze o wydatnych         kościach policzkowych i skośnych         oczach. Obie były Chinkami,

 

 

        należały więc do narodu, który         niełatwo poddaje się emocjom,         lecz obie były bardzo młode i         obie znalazły się bardzo blisko         miejsca wybuchu, kiedy pocisk         trafił w ciężarówkę Czerwonego         Krzyża stojącą przy krawężniku         niedaleko południowego wylotu         ulicy Bukit Timor. Doznały         szoku, z którego jeszcze się nie         otrząsnęły.           Dwie inne pielęgniarki         pochodziły z Malajów. Jedna była         młoda, w tym samym wieku co dwie         Chinki, a druga w dobrze         zaawansowanym średnim wieku.         Wielkie, czarne jak sadza oczy         młodej rozszerzone były ze         strachu; dziewczyna idąc         pośpiesznie naprzód wciąż         nerwowo oglądała się za siebie.         Starsza przybrała maskę niemal         całkowitej obojętności. Od czasu         do czasu młoda usiłowała         protestować, że zostało im         narzucone zbyt szybkie tempo,         ale nikt nie był w stanie jej         zrozumieć, ponieważ na skutek         wybuchu doznała uszkodzenia         ośrodka mowy. Prawdopodobnie był         to uraz chwilowy, trudno jednak         było tak wcześnie wyrokować.         Kilkakrotnie podnosiła rękę,         żeby zatrzymać pielęgniarkę na         przedzie, tę, która narzucała         tempo, ale druga dziewczyna po         prostu opuszczała jej rękę,         delikatnie, niemniej dość         stanowczo, i dalej pędziły         naprzód.          Piąta pielęgniarka, ta, która         prowadziła, była wysoka i         wysmukła, miała ze dwadzieścia         pięć lat. Kiedy wybuch rzucił ją         za ciężarówkę, zgubiła czepek, i         teraz gęste, granatowoczarne         włosy opadały jej na oczy. Od         czasu do czasu odgarniała je         niecierpliwym ruchem i wówczas         stawało się jasne, że nie jest         ani Malajką, ani Chinką -         przeczyły temu jej uderzająco         niebieskie oczy. Miała, być         może, rysy euroazjatyckie, ale         na pewno nie wyglądała na

 

 

        Europejkę. W migocącym żółtym         świetle nie dawało się rozpoznać         karnacji jej skóry, która         umazana była błotem i pyłem. Na         lewym policzku miała jakby długą         szramę, widoczną nawet pod         zaschniętą mazią.           Była przewodniczką grupy, lecz         straciła już orientację w         mieście. Znała Singapur, i to         dobrze, a jednak w spowijających         wszystko dymie i ciemności czuła         się jak obca, która zgubiła         drogę w nieznajomej metropolii.         Gdzieś na wybrzeżu, jak jej         mówiono, czekała gromada         żołnierzy, z których wielu         potrzebowało natychmiastowej         pomocy - jeśli nie otrzymają jej         dzisiejszej nocy, z pewnością         nikt im jej nie udzieli w         japońskim obozie jenieckim. Z         minuty na minutę coraz bardziej         wyglądało na to, że Japończycy         dopadną ich pierwsi. Im dłużej         pielęgniarki kluczyły i krążyły         po opustoszałych ulicach, tym         bardziej beznadziejnie traciła         orientację ich przewodniczka.         Powiedziano jej, że powinna         znaleźć żołnierzy gdzieś         naprzeciwko Cape Ru nad zatoczką         Kallang, ale dotychczas nie         potrafiła nawet trafić na         wybrzeże, a co dopiero         zorientować się po ciemku, gdzie         jest Cape Ru.           Minęło pół godziny, godzina i         nawet ona zaczęła zwalniać         kroku, bo po raz pierwszy         ogarnęła ją rozpacz. Nigdy nie         znajdą tych żołnierzy, nigdy, na         pewno im się to nie uda pośród         tego niekończącego się zamętu i         ciemności. Ich lekarz, major         Blackley, naprawdę bardzo         nieuczciwie postawił sprawę,         oczekując od nich, że staną na         wysokości zadania. Jednocześnie         z tą myślą przyszła jej jednak         do głowy inna - że to nie         Blackley postąpił nieuczciwie,         lecz ona sama próbuje się         usprawiedliwić. Przecież kiedy         nad peryferiami Singapuru

 

 

        zajaśnieje świt, życie mężczyzn         i kobiet będzie zależało         wyłącznie od tego, w jakim         humorze będą Japończycy. Już się         z nimi zetknęła i miała na tyle         przykre doświadczenia, że nie         zapomni tego spotkania, a także         blizny stanowiącej dowód na to,         że się odbyło, blizny, która jej         pozostanie na całe życie. Im         dalej od żądnych krwi Japońców,         tym lepiej. Poza tym, jak         podkreślił major, żadna z nich         nie była na tyle w dobrym         stanie, by móc pozostać na swoim         stanowisku. Niemal bezwiednie         dziewczyna potrząsnęła głową,         znów przyspieszyła kroku i         skręciła w następną ciemną i         pustą ulicę.                 *      *      *          Strach i przerażenie, choroba         i rozpacz - zapanowały nad         miastem, nękały wędrującą         gromadę żołnierzy, chłopczyka i         pielęgniarki oraz dziesiątki         tysięcy innych ludzi o północy         14 lutego 1942 roku, kiedy to         tryumfujący, wszechmocni         Japończycy przyczaili się przed         ostatnimi stanowiskami obronnymi         miasta czekając na świt,         szykując się do ataku,         spragnieni rozlewu krwi i         niechybnego zwycięstwa. Lecz         przynajmniej jednemu człowiekowi         obcy był strach, ból i rozpacz.           Wysoki starszy mężczyzna w         oświetlonej świecami poczekalni         pewnego urzędu, trochę na         południe od Fort Canning, nie         poddawał się żadnemu z tych         uczuć. Świadom był jedynie         raptownego upływu czasu,         naglącej potrzeby działania,         tego, że jeszcze nigdy nie         spoczywał na nim jednym taki         ciężar niemal ponadludzkiej         odpowiedzialności. Zdawał sobie         z tego sprawę, był tak         zaabsorbowany, że wszystko inne         stało się nieważne, niemniej na         jego spokojnej, prawie         obojętnej, pomarszczonej twarzy         koloru czerwonej cegły, pod

 

 

        czupryną gęstych siwych włosów         nie widać było ani śladu tych         napięć. Być może koniec         krótkiego birmańskiego cygara         sterczącego zawadiacko spod         szczeciniastych białych wąsów i         orlego nosa żarzył się odrobinę         zbyt jasno, być może mężczyzna         siedział zbyt swobodnie rozparty         w trzcinowym fotelu, lecz nic         poza tym nie rzucało się w oczy.         Pozornie wszystko wskazywało na         to, że emerytowany generał         Foster Farnholme jest w zgodzie         ze światem.          Otworzyły się za nim drzwi i         do pokoju wszedł młody sierżant.         Wyglądał na zmęczonego.         Farnholme wyjął z ust cygaro i         powoli odwrócił głowę, unosząc         jedną krzaczastą brew w niemym         pytaniu.           - Panie generale, przekazałem         pańską wiadomość. - W głosie         sierżanta nie bez powodu dawało         się odczuć zmęczenie. - Kapitan         Bryceland powiedział, że zaraz         się tu stawi.           - Bryceland? - Białe brwi nad         głęboko osadzonymi oczami         wyciągnęły się w jedną kreskę. -         Kto to, u diabła, jest kapitan         Bryceland? Słuchaj no, synu,         prosiłem wyraźnie, że chcę się         widzieć z waszym pułkownikiem, i         to zaraz. Natychmiast.         Rozumiecie?           - Może ja w czymś mogę pomóc.         - Ktoś stanął na progu za         sierżantem. Nawet w migotliwym         świetle świecy widać było, jak         okropnie nabiegłe krwią ma oczy,         a żółte policzki zarumienione od         gorączki. Ale łagodny głos o         walijskim akcencie brzmiał         dostatecznie uprzejmie.           - Kapitan Bryceland?           Młody oficer bez słowa         przytaknął ruchem głowy.           - Oczywiście, że możecie pomóc         - skinął głową Farnholme. -         Proszę sprowadzić mi tutaj         waszego pułkownika, i to         natychmiast. Nie mam chwili do         stracenia.

 

 

          - Tego nie mogę zrobić. -         Bryceland pokręcił przecząco         głową. - Po raz pierwszy od         trzech dni położył się spać... i         niech Bóg zaświadczy, że będzie         nam potrzebny jutro rano.           - Wiem. Ale mimo to muszę się         z nim widzieć. - Farnholme         przerwał czekając, aż ucichnie         łoskot pobliskiego ciężkiego         karabinu maszynowego, potem zaś         mówił dalej bardzo spokojnie,         lecz z wielkim przejęciem. -         Kapitanie Bryceland, nie         jesteście w stanie nawet zacząć         się domyślać, dlaczego muszę się         koniecznie widzieć z waszym         pułkownikiem. To sprawa         najwyższej wagi. Singapur jest         przy niej niczym. - Wsunął rękę         pod koszulę i wyciągnął czarnego         automatycznego colta, dużego,         kaliber 45. - Jeśli będę         zmuszony sam go odszukać, użyję         tego i go znajdę, ale mam         nadzieję, że nie będę         potrzebował. Proszę powiedzieć         pułkownikowi, że generał         Farnholme jest tutaj, a na pewno         się stawi.           Bryceland patrzył na niego         przez dłuższą chwilę, wahał się,         skinął głową i odwrócił się bez         słowa. Wrócił po trzech         minutach, stanął z boku w         drzwiach, by przepuścić         podążającego za nim mężczyznę.           Pułkownik, jak domyślił się         Farnholme, mógł mieć najwyżej         czterdzieści pięć, pięćdziesiąt         lat. Wyglądał na siedemdziesiąt,         szedł chwiejnym, półpijanym         krokiem człowieka, który zbyt         długo żyje w stanie wyczerpania.         Z trudnością walczył z         opadającymi powiekami, lecz idąc         powoli przez pokój zdobył się na         uśmiech i wyciągnął uprzejmie         rękę.           - Dobry wieczór, generale. Z         której części świata pan tu         przybył?           - Dobry wieczór, pułkowniku. -         Farnholme wstał, ale zignorował         pytanie. - A więc wie pan o mnie?

 

 

          - Wiem. Po raz pierwszy         słyszałem o panu ledwie trzy         noce temu.           - No to dobrze - kiwnął głową         zadowolony Farnholme. - To         oszczędzi nam wielu wyjaśnień...         a nie mam na nie czasu. Zaraz         więc przejdę do sedna. - Pokojem         wstrząsnął wybuch pocisku, który         upadł gdzieś w sąsiedztwie,         podmuch powietrza prawie         zdmuchnął świece. Farnholme na         wpół się odwrócił, a gdy było         już po wszystkim, z powrotem         przeniósł wzrok na pułkownika. -         Żeby się wydostać z Singapuru,         potrzebny mi jest samolot,         wszystko mi jedno, jaki to         będzie samolot, wszystko mi         jedno, kogo będziecie musieli z         niego wysadzić, bym ja się         znalazł na pokładzie, wszystko         mi jedno, dokąd poleci... czy do         Birmy, Indii, Cejlonu czy         Australii... nie robi mi to         różnicy. Muszę mieć samolot,         żeby się stąd wydostać.         Natychmiast.           - Musi pan mieć samolot, żeby         się wydostać z Singapuru -         pułkownik powtórzył jak echo         jego słowa głosem bezbarwnym i         bez wyrazu, podobnie jak         pozbawiona wyrazu była jego         twarz, a potem nagle uśmiechnął         się, zmęczony, jak gdyby         kosztowało go to wiele wysiłku.         - Przecież wszystkim nam         potrzebny jest taki samolot,         generale.           - Nie rozumie pan. - Farnholme         absolutnie opanowanym ruchem         zgniótł w popielniczce swoje         cygaro. - Wiem, że są tu setki         rannych i chorych, kobiet i         dzieci...           - Ostatni samolot już odleciał         - pułkownik przerwał mu matowym         głosem. Przetarł sobie gołym         przedramieniem przemęczone oczy.         - Dzień... nie, dwa dni temu.         Nie jestem pewien.           - Jedenastego lutego -         podpowiedział Bryceland. -         Myśliwce hurricane. Odleciały do

 

 

        Palembang.          - Racja - przypomniał sobie         pułkownik. - Hurricane.         Odleciały w wielkim pośpiechu.           - Ostatni samolot. - W głosie         Farnholme'a nie słychać było ani         nutki zaangażowania. - Ostatni         samolot. Ale... ale wiem, że         były też inne. Brewster,         wildebeeste...           - Wszystkie albo odleciały,         albo zostały zniszczone. -         Pułkownik patrzył teraz na         Farnholme'a jakby z         zaciekawieniem. - A gdyby nawet         było inaczej, i tak nie robiłoby         to różnicy. Japońce opanowały         wszystkie lotniska... Seletar,         Sembawang, Tengah. Nie wiem, co         z lotniskiem w Kallang, ale i         ono jest bezużyteczne.          - Rozumiem. Naprawdę rozumiem.         - Farnholme patrzył na walizkę         stojącą u jego stóp, po czym         znów podniósł wzrok. - A         wodnopłatowce, pułkowniku?         Cataliny?          Pułkownik powoli pokiwał głową         na znak, że sytuacja jest         nieodwołalna. Farnholme bacznie         wpatrywał się w niego długą         chwilę, skinął ze zrozumieniem,         że przyjmuje wszystko do         wiadomości, a potem zerknął na         zegarek. - Czy mogę porozmawiać         z panem na osobności?          - Oczywiście. - Pułkownik         nawet się nie zawahał. Poczekał,         aż drzwi zamknęły się cicho za         Brycelandem i sierżantem i         uśmiechnął się blado do         Farnholme'a. - Niestety,         generale, ostatni samolot         naprawdę odleciał.           - Ani przez chwilę nie miałem         co do tego wątpliwości. - Zaczął         rozpinać koszulę, ale przerwał         to i podniósł wzrok. - Pan wie,         pułkowniku, kim ja jestem... to         znaczy, zna pan nie tylko moje         imię?           - Wiem od trzech dni. Sprawa         ściśle tajna i tak dalej...         podejrzewano, że jest pan tu w         okolicy. - Po raz pierwszy

 

 

        pułkownik obserwował gościa nie         ukrywając zaciekawienia. -         Siedemnaście lat pracy jako szef         kontrwywiadu w Azji         Południowo_Wschodniej, włada         tyloma azjatyckimi językami,         iloma nikt...          - Bo zacznę się rumienić. -         Farnholme rozpiął już koszulę, a         teraz zabrał się do szerokiego,         płaskiego, obciągniętego gumą         pasa. - Pan, pułkowniku, chyba         nie włada żadnym językiem         Wschodu?           - Klnę się na moje grzechy, że         niestety, władam. Japońskim.         Dlatego tu jestem. - Uśmiechnął         się figlarnie. - Myślę, że         będzie ze mnie duży pożytek w         obozach koncentracyjnych.           - Japońskich? No,         rzeczywiście. - Farnholme         rozpiął zamki błyskawiczne dwóch         kieszonek pasa i wyłożył ich         zawartość na stół. - Niech pan         się temu przyjrzy, dobrze?          Pułkownik spojrzał bystro na         niego, potem na fotostaty i         rolki filmów leżące na stole,         skinął głową, wyszedł z pokoju i         zaraz wrócił niosąc okulary,         lupę i latarkę. Usiadł przy         stole i przez trzy minuty ani         nie podniósł wzroku, ani się nie         odezwał. Z ulicy dolatywał od         czasu do czasu huk wybuchów,         ostry, coraz szybszy terkot         dalekiego karabinu maszynowego i         złowrogie skamlenie odbitego         rykoszetem pocisku, który ze         świstem przeszywał zasnutą dymem         noc. Ale w pokoju nikt nie wydał         żadnego dźwięku. Pułkownik         siedział przy stole jak kamienny         posąg, ożywione były tylko jego         oczy. Farnholme z nowym cygarem         w ustach rozparł się w         trzcinowym fotelu i popadł         pozornie w kamienną obojętność.           Niebawem pułkownik poruszył         się i rzucił mu przez stół         spojrzenie. Zaczął mówić         niespokojnym głosem, a jego ręce         trzymające fotostaty też         zdradzały niepokój.

 

 

          - Niepotrzebny mi japoński,         żeby to zrozumieć. Mój Boże,         skąd pan je ma, generale?           - Z Borneo. Żeby je zdobyć,         zginęło dwóch naszych         najlepszych ludzi i dwóch         Holendrów. Ale nie ma to teraz         znaczenia i nie o tym chcę         mówić. - Puścił dym z cygara. -         Ważne jest to, że je mam, a         Japońce o tym nie wiedzą.           Pułkownik jakby go nie         słyszał. Patrzył na trzymane w         dłoniach filmy, kiwając powoli z         boku na bok głową. W końcu         odłożył filmy na stół, zdjął         okulary, schował je do futerału         i zapalił papierosa. Ręce nadal         mu drżały.           - To fantastyczne -         wymamrotał. - Naprawdę         fantastyczne. Istnieje ich         najwyżej kilka. Cała północna         Australia... filmy planów         inwazji!           - Opracowanych w każdym         szczególe - potwierdził         Farnholme. - Porty i lotniska,         czas co do minuty, siły, które         zostaną użyte, z dokładnością co         do ostatniego batalionu piechoty.          - Tak. - Pułkownik patrzył na         fotostaty marszcząc brwi. - Ale         coś tu...           - Wiem, wiem - przerwał mu         cierpko Farnholme. - Nie mamy         klucza. Było to nie do         uniknięcia. Daty oraz         pierwszoplanowe i drugoplanowe         cele są zaszyfrowane. Nie mogli         ryzykować i pisać tego         otwarcie... a szyfry Japończyków         są nie do złamania, praktycznie         wszystkie. Wszystkie, to znaczy         poradziłby sobie z nimi tylko         jeden starszy jegomość w         Londynie, wyglądający tak, jakby         nie umiał się podpisać. -         Przerwał, by znów dmuchnąć w         powietrze niebieskim dymem. -         Lecz mimo to i tak coś mamy,         prawda, pułkowniku?           - Ale... ale jak się udało         panu przypadkiem...           - Nieistotne, mówiłem już. -

 

 

        Spod maski leniwej obojętności         zaczęła wyzierać stal.         Potrząsnął głową i zaśmiał się         cicho. - Przepraszam,         pułkowniku. Chyba robię się         nerwowy. Zapewniam pana, że nie         było w tym żadnego "przypadku".         Przez pięć lat pracowałem nad         jedną sprawą, tylko nad jedną...         żeby dostarczono mi te odbitki         we właściwym czasie i miejscu.         Japończycy nie są nieprzekupni.         Udało mi się ich dopaść we         właściwym czasie, ale nie we         właściwym miejscu. Dlatego tu         jestem.           Pułkownik nawet nie słuchał.         Patrzył na filmy kiwając z boku         na bok głową, lecz wreszcie         oderwał od nich wzrok. W tej         samej chwili twarz jego się         wydłużyła, nabrała starczego         wyrazu, jak twarz człowieka,         który doznał zawodu.           - Generale, te filmy... te         filmy są bezcenne. - Podniósł je         i patrzył na Farnholme'a         nieobecnym wzrokiem. - Boże w         niebiesiech, toż w porównaniu z         nimi wszystkie majątki tego         świata są nic niewarte. To one         stanowią o życiu lub śmierci, o         zwycięstwie lub przegranej.         To... to... wielkie nieba,         generale, to przecież w końcu         Australia! Nasi ludzie muszą je         dostać... muszą!           - Właśnie - przytaknął         Farnholme. - Muszą je dostać.           Pułkownik patrzył na niego w         milczeniu, zmęczone oczy robiły         mu się coraz większe, bo         zrozumiał wstrząsającą prawdę.         Opadł na krzesło, głową opuścił         na piersi. Kręte smugi dymu         gryzły go w oczy, ale jakby tego         nie zauważył.           - Właśnie, powtarzam -         powiedział sucho Farnholme.         Sięgnął po filmy i fotostaty i         zaczął je starannie wkładać do         nieprzemakalnych przegródek         pasa. - Chyba zaczyna pan teraz         rozumieć, dlaczego z taką         niecierpliwością domagałem

 

 

        się... no... odtransportowania         mnie samolotem z Singapuru. -         Zaciągnął zamki błyskawiczne         przy przegródkach. - Zresztą         nadal ogromnie mi na tym zależy,         zapewniam pana.           Pułkownik pokiwał posępnie         głową, ale nic nie powiedział.           - Ani jednego samolotu? -         spytał znów Farnholme. - Nawet w         najgorszym stanie, nawet         uszkodzonego...? - przerwał         raptownie widząc wyraz twarzy         pułkownika, ale po chwili znów         spróbował: - A łódź podwodna?           - Nie ma.           Generał zacisnął usta.           - A niszczyciele, fregaty, w         ogóle statki?           - Nie ma. - Pułkownik poruszył         się. - Nie ma nawet statku         handlowego. Ostatnie z nich:         "Grasshopper", "Tien Kwang",         "Katydid", "Kuala", "Dragonfly"         i kilka innych równie małych         statków przybrzeżnych odpłynęło         z Singapuru wczoraj w nocy. I         nie wrócą. Ale też nie odpłyną         dalej niż sto mil, bo siły         powietrzne Japońców opanowały         cały archipelag. Na pokładzie         tych statków, generale, są         ranni, kobiety i dzieci.         Większość skończy na dnie morza.           - To i tak lepiej niż w         japońskim obozie. Niech mi pan         wierzy, pułkowniku, wiem coś na         ten temat. - Farnholme zapinał         sprzączkę ciężkiego pasa.         Westchnął. - No to wszystko         wspaniale się składa. Dokąd się         stąd udamy?           - Na miłość boską, po co pan w         ogóle tu przyjechał? - zapytał         cierpko pułkownik. - Musiał pan         przyjechać akurat do Singapuru,         i to w takiej chwili. A w ogóle,         jak się panu udało tutaj dostać?          - Statkiem z Banjermasin -         odparł krótko Farnholme. -         Wsiadłem na "Kerry Dancera",         najgorszą z pływających trumien,         jakich nie dopuszczono do         pływania po morzu. Kapitanem był         gładki, ale niebezpieczny typek

 

 

        nazwiskiem Siran. Trudno         powiedzieć, ale mogę prawie         przysiąc, że to jakiś angielski         renegat mający z Japońcami         podejrzane stosunki. Oświadczył,         że płynie do Kota Bharu... Bóg         raczy wiedzieć, dlaczego... ale         zmienił plany i przypłynął tutaj.           - Zmienił plany?           - Dobrze mu zapłaciłem. Nie         swoimi pieniędzmi, mogłem więc         sobie na to pozwolić. Myślałem,         że w Singapurze będzie         bezpiecznie. To, że Hong Kong,         Guam i Wake padły, usłyszałem         przez własny odbiornik, kiedy         byłem na północnym Borneo, i         musiałem stosunkowo szybko         stamtąd się wydostać. Następną         wiadomość odebrałem dużo         późNiej, dopiero na pokładzie         "Kerry Dancera". Dziesięć dni         czekaliśmy w Banjermasin, zanim         Siran łaskawie się zgodził         odpłynąć - opowiadał cierpkim         tonem Farnholme. - Jedyny     ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin