Allan Folson
DZIEŃ SPOWIEDZI
Główne postaci
Harry Addison
Ojciec Danie) Addison — młodszy brat Harry'ego; osobisty
sekretarz kardynała Marsciana Siostra zakonna Elena Voso, pielęgniarka Hercules, karzeł
Osobistości Watykanu
Giacomo Pecci, papież Leon XIV
Papiescy uomini di fiducia, „mężowie zaufania":
kardynał Umberto Palestrina
kardynał Nicola Marsciano
kardynał Joseph Matadi
monsinior Fabio Capizzi
kardynał Rosario Parma ksiądz Bardoni, doradca kardynała Marsciana
Vigilanza — Urząd Straży Porządkowej Państwa Watykańskiego
Jacov Farel, szef Urzędu Straży
Policja wioska
Detektywi z wydziału zabójstw: Otello Roscani Gianni Pio Scala Castelletti
5
Gruppo Cardinale — zespół do zadań specjalnych, powołanyzarządzeniem ministra spraw wewnętrznych Włoch do prowadzeniaśledztwa w sprawie zamordowania kardynała wikariusza Rzymu
Marcello Taglia, prokurator kierujący Gruppo Cardinale
Chińczycy
Li Wen, inspektor Państwowego Urzędu Jakości Wody
Yan Yeh, prezes Narodowego Banku Chińskiego
Jiang Youmei, ambasador Chin we Włoszech
Zhou Yi, minister spraw zagranicznych
Chen Yin, handlarz kwiatami ciętymi
Wu Xian, sekretarz generalny partii komunistycznej
Wolni strzelcy
Thomas Jose Alvarez-Rios Kind, międzynarodowy terrorysta
Adrianna Hall, korespondentka World News Network
James Eaton, sekretarz do spraw politycznych; ambasada Stanów
Zjednoczonych w Rzymie Pierre Weggen, szwajcarski bankier inwestycyjny Miguel Valera, hiszpański komunista Edward Mooi, poeta
Prolog
Rzym. Niedziela, 28 czerwca
Dzisiaj nazwał się „S". Z wyglądu był uderzająco podobnydo Miguela Valery, trzydziestosiedmioletniego Hiszpana,śpiącego płytkim, narkotycznym snem w głębi pokoju.Mieszkanie na piątym piętrze, w którym się znajdowali,było marne — zaledwie dwa pokoje z maleńką kuchniąi łazienką. Stały tu tanie, sfatygowane meble; jak w każdymtakim miejscu, wynajmowanym na tygodnie. Najokazalejprezentowała się pluszowa kanapa, na której wiercił sięniespokojnie Hiszpan, oraz stół ze składanym blatem podoknem, przez które wyglądał teraz „S".
Tak więc mieszkanie było marne. Wynagradzał to widokz okna — na zieleń Piazza San Giovanni i majestatycznąbryłę Bazyliki Świętego Jana na Lateranie, katedry papieżajako biskupa Rzymu i „matki wszystkich kościołów", ufun-dowanej przez cesarza Konstantyna w roku 313. Dziś widokbył jeszcze ciekawszy niż zwykle. Mszę świętą z okazji swychsiedemdziesiątych piątych urodzin odprawiał Giacomo Pec-ci, papież Leon XIV. Plac przed kościołem wypełniał pobrzegi tłum wiernych, jak gdyby urodziny papieża obchodziłcały Rzym.
Przeciągnąwszy dłonią po ufarbowanych na czarno wło-sach, „S" spojrzał na Valerę. Za dziesięć minut otworzyoczy. Za dwadzieścia oprzytomnieje i będzie W pełni zdolnydo działania. „S" odwrócił się nagle i jego spojrzenie prze-sunęło się na czarno-biały telewizor w rogu pokoju. Naekranie widać było transmisję na żywo z wnętrza bazyliki.
7
Papież, w białych liturgicznych szatach, przemawiał, pa-trząc na swoich wiernych uduchowionym wzrokiem, pełnymżycia i nadziei. Kochał ich, a oni odpłacali mu tym samym;odnosiło się wrażenie, że mimo podeszłego wieku i słab-nącego powoli zdrowia czerpie z tego odmładzającą energię.
Obraz się zmienił; w tłumie wypełniającym ciasno bazylikękamerzyści zaczęli wyszukiwać znajome twarze polityków,sławnych osobistości i ludzi interesu. Następnie oko kameryprzesunęło się na postacie siedzących za papieżem duchow-nych. Byli to jego długoletni doradcy, jego uominidifiducia.Mężowie zaufania. Wspólnie stanowili bez wątpienia naj-potężniejszą grupę wpływów w całej hierarchii Kościołarzymskokatolickiego. Było ich pięciu:
— Kardynał Umberto Palestrina, sześćdziesiąt dwa lata.Sierota i ulicznik z Neapolu, obecnie watykański sekretarzstanu. Niezwykle popularny w Kościele i cieszący się wielkimpoważaniem w świeckiej społeczności międzynarodowychdyplomatów. Potężnie zbudowany: ponad metr dziewięć-dziesiąt wzrostu przy wadze stu trzydziestu pięciu kilogra-mów.
— Rosario Parma, sześćdziesiąt siedem lat. Kardynałwikariusz Rzymu; wysoki, surowy, konserwatywny prałatz Florencji; to w jego diecezji i kościele odbywała się papieskamsza.
— Kardynał Joseph Matadi, pięćdziesiąt siedem lat. Pre-fekt Kongregacji Biskupów, pochodzący z Zairu. Szerokiw barach, jowialny, miłośnik podróży, znający wiele języ-ków, zręczny dyplomata.
— Monsinior Fabio Capizzi, sześćdziesiąt dwa lata. Dy-rektor generalny Institutio Opera Religiosa — InstytutuDzieł Religijnych — banku watykańskiego. Urodzony w Me-diolanie. Absolwent Oksfordu i Yale; samodzielnie doszedłdo milionów jeszcze przed wstąpieniem do seminariumw wieku trzydziestu lat.
— Kardynał Nicola Marsciano, sześćdziesiąt lat. Naj-starszy syn rolnika z Toskanii, kształcony w Szwajcariii Rzymie, przewodniczący Administracji Dóbr Stolicy Apos-tolskiej; tym samym główny nadzorca inwestycji watykań-skich.
8
Dłoń „S" w rękawiczce wyłączyła odbiornik i mężczyznawrócił do stołu pod oknem. Za jego plecami Miguel Valerazakaszlał i poruszył się we śnie. „S" zerknął na niego,a potem znów wyjrzał przez okno. Przed samą bazylikąpolicja ustawiła zapory, nie dopuszczające tłumu na bruko-wany placyk przy wejściu, a teraz po obu stronach odlanychz brązu wrót kościoła stanęli policjanci na koniach. Na lewoza nimi, poza zasięgiem wzroku zgromadzonych, „S" dojrzałkilkanaście niebieskich furgonetek i oddziały interwencyjnepolicji, również niewidoczne z tłumu, lecz w pełnej gotowości.Nagle pod schody bazyliki podjechały cztery ciemne lancie.Były to nie oznakowane limuzyny Polizia di Stato, włoskiejpolicji państwowej, która zajmowała się ochroną papieżai kardynałów poza obrębem Stolicy Apostolskiej. Po mszymiały odwieźć duchownych do Watykanu.
W tym momencie brązowe wrota stanęły otworem i w tłu-mie podniosła się wrzawa. Jednocześnie rozdzwoniły się dzwo-ny wszystkich chyba kościołów Rzymu. Przez chwilę nic sięnie działo. A potem ponad dźwięk dzwonów wzniósł się ryktłumu. W drzwiach bazyliki pojawił się papież. Biel jegosutanny odbijała wyraźnie od purpury strojów mężów zaufa-nia, podążających za nim. Całą tę grupę otaczał ciasno kordonochroniarzy w czarnych garniturach i ciemnych okularach.
Valera jęknął i zamrugał oczami, usiłując się przekręcićna bok. „S" spojrzał na niego, lecz tylko przelotnie. Potemodwrócił się i z cienia pod oknem wydobył podłużny przed-miot owinięty w ręcznik kąpielowy. Umieścił go na stolei odwinąwszy ręcznik, przystawił do oka lunetę fińskiegokarabinu snajperskiego. Obraz bazyliki powiększył się stu-krotnie. Kardynał Palestrina zrobił akurat krok naprzódi jego postać znalazła się w całości w kręgu celownika,którego krzyżyk spoczął dokładnie ponad szerokim uśmie-chem duchownego. „S" nabrał powietrza i wstrzymał od-dech, a jego palec wskazujący przylgnął mocniej do spusty
Palestrina usunął się na bok. W celowniku karabinuznalazła się teraz pierś kardynała Marsciana. Ignorując jękiValery, ,,S" przejechał lunetą po kardynalskiej purpurze, ażujrzał biel sutanny Leona XIV. Ułamek sekundy późniejnici celownicze zbiegły się między brwiami papieża.
9
Valera krzyknął coś głośno. „S", w dalszym ciągu niezwracając nań uwagi, zacisnął palec na spuście. Papież ruszyłnaprzód i ominąwszy jednego z ochroniarzy, zaczął z uśmie-chem pozdrawiać tłum. „S" szybko przeniósł lufę karabinuna prawo, najeżdżając celownikiem na złoty pektorał Rosa-ria Parmy, kardynała wikariusza Rzymu. A potem, z ka-mienną twarzą, po prostu trzykrotnie szybko nacisnął spust.Pokój wypełnił się hukiem wystrzałów. Dwieście metrówdalej krew jednego z mężów zaufania trysnęła na białąsutannę papieża Leona XIV i zbryzgała otaczających gokardynałów.
1
Los Angeles. Czwartek, 2 lipca; 21.00
W głosie z automatycznej sekretarki pobrzmiewał strach.
„Harry, tutaj twój brat Danny... Nie chciałem dzwonić dociebie z czymś takim... tyle czasu minęło. Ale nie mam... pozatobą nie mam nikogo, komu mógłbym to powiedzieć. Har-ry... strasznie się boję... nie wiem, co robić. ...Nie wiem, cojeszcze się stanie. Boże, ratuj... Harry, jeśli tam jesteś, od-bierz, błagam... Jesteś tam? Chyba nie... Jeszcze zadzwonię".
—A niech to szlag.
Harry Addison odwiesił samochodowy telefon, po czyninie zdejmując z niego ręki, podniósł ponownie i wcisnął„redial". Usłyszał tony wybierającego się samoczynnie nu-meru. Po chwili ciszy odezwał się miarowy sygnał włoskiejsieci telefonicznej.
—No już, Danny, odbieraj...
Po dwunastym sygnale Harry rozłączył się i spojrzał przedsiebie; światła samochodów z przeciwka tańczyły hipnotycz-nie na jego twarzy, aż niemal zapomniał, gdzie jest —w limuzynie z kierowcą, który wiózł go na lotnisko, skądo dwudziestej drugiej miał odlecieć męczącym nocnym lotemdo Nowego Jorku.
W Los Angeles była dziewiąta wieczorem; w Rzymieszósta rano. Gdzie mógł przebywać ksiądz o tak wczesnejporze? Na porannej mszy? Możliwe; pewnie dlatego właśnienie odbiera.
„Harry, tutaj twój brat Danny... Boję się... Nie wiem, corobić... Boże, ratuj?”
11
- Jezu Chryste. — Harry czuł jednocześnie bezradnośći przypływ paniki. Od lat nie zamienili ze sobą słowa, nienapisali kartki pocztowej, a teraz głos Danny'ego odezwałsię nagle z automatycznej sekretarki, wśród dziesiątkówinnych. Głos kogoś, kto jest w poważnych opałach.
W nagraniu słychać było szelest, jakby brat chciał się jużrozłączyć, lecz po chwili głos wrócił, przekazując mu numertelefonu i prośbę, żeby zadzwonił „zaraz rano". Dla Har-ry'ego „zaraz" było właśnie w chwili, kiedy zaczął odsłuchi-wać wiadomości z domowego aparatu. Danny telefonowałjednak dwie godziny wcześniej, tuż po dziewiętnastej czasukalifornijskiego, czyli czwartej rano w Rzymie. Co, u diabła,znaczyło dla niego „rano" o takiej porze?
Sięgnął po telefon i wybrał numer swojej firmy prawniczejw Beverly Hills. Mieli tego dnia ważne zebranie ze wspól-nikami; ktoś mógł być jeszcze w biurze.
— Joyce, tu Harry. Czy Byron...?
— Właśnie wyszedł, panie Addison. Mam połączyć z te-lefonem w aucie?
— Proszę.
W słuchawce rozległy się trzaski, podczas gdy sekretarka Byrona Willisa przełączała.
—Przykro mi, ale nie odbiera. Mówił coś o kolacji. Mammu zostawić wiadomość w domu?
Światła za szybą rozmazały się i Harry poczuł przechyłlimuzyny, gdy kierowca zjechał z Ventura Freeway na ślimakłączący ją z autostradą San Diego, po czym przyśpieszył,kierując się na południe, w stronę lotniska. Wyluzuj się,pomyślał. Danny jest pewnie na mszy albo poszedł na spacer.Nie doprowadzaj siebie i innych do wariactwa, skoro nawetnie wiesz, co się dzieje.
—Nie, dzięki. Jestem w drodze do Nowego Jorku. Złapięgo rano. Dobranoc.
Rozłączywszy się, Harry po chwili wahania ponowniewybrał Rzym. Usłyszał tę samą sekwencję tonów, tę samąciszę i wreszcie znajomy już sygnał telefonu po drugiejstronie. W dalszym ciągu nikt nie odbierał.
12
2
Włochy. Piątek, 3 lipca; 10.20
Ojciec Daniel Addison zapadł w płytką drzemkę na foteluprzy oknie kursowego autobusu zmierzającego na północ,autostradą do Asyżu. Starał się koncentrować zmysły nałagodnym pomruku diesla i szumie opon.
Ubrany był po cywilnemu; duchowne szaty i przyborytoaletowe miał w niewielkiej torbie, leżącej na półce bagażo-wej, a okulary i dokumenty spoczywały w wewnętrznejkieszeni nylonowej wiatrówki, która uzupełniała ubiór skła-dający się z dżinsów i koszuli z krótkimi rękawami. OjciecDaniel miał trzydzieści trzy lata i wyglądał jak świeżo upie-czony student, zwyczajny turysta podróżujący samotnie. Takwłaśnie chciał wyglądać.
Jako amerykański duchowny skierowany do Watykanu,Daniel Addison spędził w Rzymie dziewięć lat. I niemal odpoczątku swego pobytu jeździł co jakiś czas do Asyżu. Po-łożone wśród umbryjskicłi wzgórz starożytne miasto, miejscenarodzin pokornego kapłana, który został świętym, obiecy-wało poczucie oczyszczenia i łaski, dawało okazję do ducho-wej podróży, głębszej niż w innych znanych mu miejscach.Teraz jednak duchowy aspekt wyprawy przestał istnieć;wiara legła w gruzach. Pomieszanie i strach wyparły wszyst-ko inne. Utrzymanie resztek rozsądku w ryzach wymagałopsychologicznego znoju. Tak czy inaczej, siedział jednakw autobusie; jechał. Nie miał natomiast pojęcia, co zrobii powie, kiedy dotrze na miejsce.
Około dwudzie...
kubolina12310