Alexander Carrie - Kochliwa Augustyna.rtf

(330 KB) Pobierz

 

Carrie Alexander

 

Kochliwa Augustyna


Rozdział 1

 

Myszka i matrona

 

Augustyna Fairchild rozsunęła kretonowe zasłony z takim rozmachem, jakby stała na scenie, obserwowana przez kilka setek widzów.

Postanowiła właśnie wziąć los w swoje ręce i zacząć nowe życie. Od dzisiaj sama będzie decydować o sobie! Od dzisiaj to ona przyjmie główną rolę w tej sztuce!

Wyjrzała przez okno i odetchnęła głęboko. Słońce świeciło jasno na bezchmurnym niebie. Świeży zapach sosnowego lasu, dzielącego ich posesję od oceanu, mieszał się ze słodką wonią lawendy i słonym morskim powiewem.

To nic, że z jej sypialni na drugim piętrze rozpościerał się ten sam co zawsze widok na wypieszczone bukszpanowe szpalery, rozległe, nieskazitelnie przystrzyżone trawniki otoczone wygracowanymi ścieżkami, na małą fontannę pośrodku ogrodu i wielobarwne kępy kwiatów, błyszczących teraz od rosy.

Dla Augustyny nie miało to żadnego znaczenia, gdyż od dzisiaj zmienił się sposób, w jaki ona sama postrzegała świat. Albo tak się jej zdawało.

– Najwyższy czas, dziewczyno – powiedziała na głos, żeby dodać sobie otuchy.

Oparła ręce na wygrzanym przez słońce parapecie i spróbowała podsumować swoje dokonania. Wynik był gorzej niż mierny.

Miała prawie dwadzieścia pięć lat i była równie bezużyteczna jak wiktoriańskie bibeloty należące do jej Babki. Innymi słowy, w ich wielkim, rodowym domostwie była jedynie ozdobnym rekwizytem, a te – jak wiadomo – gromadzi się po to, żeby kurz miał na czym osiadać.

Jej główne zajęcie polegało na pielęgnacji ogrodu, co było czystą fikcją, zważywszy, że zajmował się tym zatrudniony na pół etatu ogrodnik, oraz na wyszywaniu krzyżykowym ściegiem makatki, co zajęło jej dokładnie rok, trzy miesiące i piętnaście dni. Naprawdę nie było się czym chwalić!

W tym czasie jedna z jej koleżanek ze szkoły panny Fibbing-White zdążyła wyjść za mąż, urodzić dziecko i zaprojektować kilka śmiesznych, małych torebek, które lansowane były przez takie pismo jak „Vogue". Druga wyjechała do Brazylii, żeby chronić tamtejsze lasy tropikalne. Augustyna – zwana pieszczotliwie Gussy – co jakiś czas dostawała od nich kolorowe pocztówki. Nawet ta straszna Phoebe Beecham zrobiła coś w rodzaju kariery, skoro jej zdjęcia z księżną Fergie ukazywały się co chwila we wszystkich plotkarskich magazynach. A największym towarzyskim sukcesem Gussy było zorganizowanie bufetu z przekąskami podczas dorocznych regat miejscowego jachtklubu.

Zerknęła na makatkę, ciśniętą niedbale na oparcie fotela. Od niej wszystko się zaczęło.

Z powodu burzy cały wczorajszy dzień spędziła w domu razem z Babką Throckmorton. Siedziały razem przed kominkiem w bibliotece i wyszywały. Po południu Gussy po raz ostatni wbiła igłę w materiał, zrobiła supełek i rozpostarła gotowe dzieło na podłodze. Babka odłożyła swoją robótkę i schyliła się, żeby rozprostować fałdy na makatce.

– Koniec wieńczy dzieło – zaczęła zadowolonym tonem.

– Sama widzisz, Augustyno że warto było nieco się natrudzić.

Jestem pewna, że wykonanie czegoś tak ładnego, a przy tym Użytecznego, sprawiło ci wyjątkową satysfakcję.

W tej samej chwili Gussy poczuła się jak granat, który za chwilę wybuchnie. Miała ochotę wstać i wrzasnąć na całe gardło, że nie czuje żadnej satysfakcji. Omal tego nie zrobiła. Pohamowała się jednak, jak zwykle. Wewnętrzna inercja, dzięki której od lat grała rolę posłusznej wnuczki, natychmiast dała o sobie znać. Przecież Babka Throckmorton uważała mówienie podniesionym głosem za coś wyjątkowo niestosownego!

I tak Gussy stuliła uszy po sobie, zwinęła makatkę i poszła do łóżka. Ale nie mogła zasnąć. Przewracała się z boku na bok i z, brzucha na plecy, aż w końcu o drugiej nad ranem usiadła i podjęła postanowienie, że od tej chwili do końca życia sama będzie kierować swoim losem.

Wiedziała, że jeśli nie dotrzyma postanowienia, za trzydzieści lat obudzi się jako dokładna kopia swojej Babki: sztywna, surowa i zadowolona z wygodnego życia bez wrażeń i niespodzianek. A zatem, poczynając od świtu następnego dnia, Augustyna Izabela Throckmorton Fairchild postanowiła odmienić swoje życie.

Dopiero dzwonek budzika, który odezwał się o siódmej rano, tak jak co dzień od czterech lat, uświadomił jej, że nie ma najmniejszego pojęcia, jak się do tego zabrać. Próbowała wygrzebać z pamięci strzępy wiedzy, które wtłaczano jej do głowy na lekcjach fizyki. Bezwładność każdego ciała materialnego polega na zachowaniu jednakowego stanu ruchu. Tylko siła zewnętrzna może stan ten zakłócić.

W przypadku jej własnego ciała znaczyło to, że będzie wykonywać te same co zawsze rutynowe czynności, dopóki nie zadziała na nie dostatecznie silny bodziec z zewnątrz. Bodźce wewnętrzne chyba się nie liczyły, ale nie była tego do końca pewna.

A zresztą nie miało to większego znaczenia. Gussy z trudem wystarczało sił, żeby odmówić zjedzenia owsianki na śniadanie, Wiedziała, że każda zmiana wymaga odwagi i zdecydowania, a tymczasem ona nie czuła nigdy potrzeby wykształcenia w sobie żadnej z tych cech. Teraz chyba było na to za późno. Od dzieciństwa wolała zachowywać się jak miła dziewczynka i odbierać pochwały od dziadków.

Już w kolebce uznała, że nie jest ani taka błyskotliwa i bystra jak jej starsza siostra April, ani tak żądna przygód i silnych wrażeń jak jej rodzice. Była tylko spokojną, porządną Gussy, solidną jak skała, ale łatwą do przeoczenia. Co zresztą często przytrafia się skałom. Chyba że ktoś wpadnie na nie przypadkiem. ..

I taka oto Gussy musiała odmienić swoje życie. Znaleźć sposób na ucieczkę przed planami, jakie żywiła wobec niej Babka. Nie mówiąc już o pradziadku. Na samą myśl o starym człowieku mieszkającym zaledwie dwa pokoje dalej Gussy zadrżała i rzuciła się do okna. Wprawdzie Eliasz Quincy Throckmorton miał dziewięćdziesiąt cztery lata, podagrę, kataraktę, kłopoty ze słuchem i od dłuższego czasu nie opuszczał łóżka, ale w ciągu kilku sekund wyczuwał każdy powiew świeżego powietrza na drugim piętrze i wszczynał alarm.

Poza tym wciąż był niekwestionowaną głową rodziny. Jego woli ulegała nawet Babka.

Zamykając okno, Gussy zauważyła mężczyznę w białym garniturze, który szedł podjazdem w stronę frontowych drzwi. Andrews Lowell, pomyślała i uśmiechnęła się protekcjonalnie.

Andrews został bowiem wybrany przez Babkę na głównego kandydata do ręki Augustyny. Był niemal tak porządny i solidny jak ona. Gussy wiedziała, że może na niego liczyć, co było tyleż wygodne, co nudne. I jeszcze jedno. Pięćdziesiąt lat temu Marian May Andrews poślubiła E. Q. Throckmortona juniora i w konsekwencji stała się – przynajmniej dla Gussy i jej siostry – Babką przez wielkie B. A więc, jeśli Augustyna Fairchild poślubi Andrewsa Lowella, koło się zamknie i za następne pięćdziesiąt lat... Nie. Lepiej o tym nie myśleć. To zbyt ponura wizja.

Nagle w polu jej widzenia pojawiła się nowa postać. Mężczyzna. W dodatku zupełnie nieznany. Gussy zamrugała oczami . Ktoś obcy w maleńkim Sheepshead Bay w stanie Maine był, poza sezonem turystycznym, absolutną rzadkością. Ten wyglądał dokładnie jak jeden z tych ludzi, przed którymi Babka zawsze przestrzegała Gussy i jej siostrę April. Jedynym efektem przestróg Babki było to, że April flirtowała jak szalona ze wszystkimi przedstawicielami tego gatunku. Oczywiście tylko wtedy, kiedy udało się jej umknąć czujnym oczom opiekunek. Gussy z kolei, jako osoba mniej przedsiębiorcza i bardziej uległa, uciekała w fantastyczne marzenia, których nawet Babka nie mogła kontrolować.

Rozpłaszczyła nos na szybie, żeby lepiej przyjrzeć się przybyszowi. Nie przypominał żadnego z jej znajomych. Nie, nie wyglądał podejrzanie. Raczej wyzywająco. Był po prostu bardzo... męski. Co za odmiana po tych wszystkich fajtłapach, z którymi miała dotąd do czynienia!

– Nie ruszaj się! – mruknęła pod jego adresem i popędziła po okulary.

Polecenie zadziałało. Kiedy wróciła, mężczyzna wciąż znajdował się w jej polu widzenia. Klęczał obok rozrośniętych kęp piwonii, jakby czegoś szukał. Miała nadzieję, że nie była to ślubna obrączka.

Nałożyła na nos okulary w cienkich, złotych oprawkach, żeby go lepiej zobaczyć. A raczej, zachichotała, żeby lepiej widzieć jego pośladki, gdyż właśnie wtedy nieznajomy zanurkował głową w krzaki. Pośladki zresztą miał bardzo zgrabne, skonstatowała zaskoczona własnym zuchwalstwem. Do dzisiaj obce jej były podniety w postaci męskich pośladków wbitych w opięte dżinsy.

Najwyraźniej nowa Augustyna Fairchild była trochę bezwstydna.

Mężczyzna wstał, otrzepał dłonie i włożył je do kieszeni, po czym uważnym spojrzeniem zmierzył cały ogród i ciągnący się dalej lasek. Miłośnik przyrody, pokiwała głową Gussy, zadowolona, że dał jej czas na dalsze obserwacje.

Miał krótkie, ciemnobrązowe włosy, szerokie ramiona i muskularne ręce. Wydawało się jej, że spod wysoko podwiniętych rękawów sportowej koszuli wystaje co najmniej jeden tatuaż, Babka Throckmorton uważała, że tatuaże są wyjątkowo prostackie, ale Gussy w tajemnicy nie podzielała jej opinii.

Westchnęła przeciągle. Nawet z tej odległości tajemniczy nieznajomy był niesłychanie pociągający. Nie mogła się powstrzymać i wyobraziła sobie, że leży w jej łóżku, całkiem nagi. Brąz jego skóry kontrastował pięknie z nieskazitelną bielą pościeli. Mięśnie ramion były jak wyrzeźbione w kamieniu. Kiedy zapraszającym gestem podniósł róg kołdry, jego wielkie i silne dłonie poruszały się łagodnie i miękko.

Pokręciła głową z niedowierzaniem. Nie mogła już mówić, że nowa Augustyna jest trochę bezwstydna. Ona była kompletnie bezwstydna.

Spojrzała w dół jeszcze raz, ale młody człowiek zniknął. Miała nadzieję, że właśnie teraz puka do drzwi i pyta o nią. A nadzieje jej nie były pozbawione podstaw.

Od kiedy Babka uznała, że jak na pannę gotową do małżeństwa, Gussy zbyt długo pozostaje w panieńskim stanie, i rozpuściła wici wśród swoich przyjaciółek, w domu zaczęły pojawiać się tłumy młodych ludzi płci męskiej, czekających na aprobatę dziedziczki połowy fortuny Throckmortonów. Mimo że żaden z nich nie wydawał się Gussy szczególnie interesujący, przyjmowała ich zaproszenia na pikniki, przejażdżki żaglówką oraz partie golfa i tenisa w pobliskim klubie. W rezultacie podczas ostatnich czterech tygodni miała więcej randek niż przez cztery Ubiegłe lata. To wciąż było nic w porównaniu z sukcesami April, którą okrzyknięto Debiutantką Roku, ale Gussy nie zamierzała narzekać.

Zastanawiając się, czyim kuzynem może być młodzieniec pukający właśnie do drzwi, wpadła do garderoby. Nie było powodu, żeby zawierać nową znajomość w znoszonych szortach i powyciąganej bluzie z nadrukiem „Obóz skautów w Skowhegan". Letnia sukienka na szelkach, z zamaszystą kloszową spódnicą nadawała się do tego znacznie lepiej. O ile oczywiście Babka nie zauważy głębokiego dekoltu na plecach i nie odeśle jej, żeby się przebrała.

Nowa Gussy uznała, że może pozwolić sobie na kompromis, O ile oczywiście jest korzystny dla niej, i zawiązała na ramionach lekki sweter w kolorze dojrzałego melona.

Jeszcze tylko rzęsy i popielato-niebieska kreska w kąciku oka. Efekt jest zadowalający, stwierdziła, patrząc w lustro, szczególnie jak na kogoś, kto nie jest powszechnie uznaną pięknością. Spodobały się jej zaróżowione z podniecenia policzki i błysk źrenic. Odłożyła okulary i zbiegła na dół.

W holu spotkała Rozalindę, nocną pielęgniarkę pradziadka, wiecznie uśmiechniętą, pulchną Jamajkę z twarzą czarną jak heban, która przekazywała właśnie zmianę siostrze Schwarthoff, pielęgniarce dziennej, uchodzącej w rodzinie za wzór niemieckiej dokładności i rzetelności.

– Jak się czuje pradziadek? – szepnęła Gussy do Rozalindy, kiedy Schwarthoff w wykrochmalonym czepku i bezszelestnych ortopedycznych butach zniknęła za zakrętem schodów. – Czy mam wejść teraz do niego i powiedzieć dzień dobry?

Nie miała na to ochoty, ale w głębi duszy wiedziała, że powinna to zrobić. Poczuła prawdziwą ulgę, kiedy Rozalinda mrugnęła do niej porozumiewawczo.

– Teraz? Po to, żeby narazić się na wykład Schwarthoff o tym, że przerywanie śniadania powoduje szybkie stygnięcie owsianki? Zresztą, wydaje mi się, że Eliasz będzie spać przez cały dzień. Wskazała palcem na kieszeń nylonowego fartucha, z której wystawała talia kart i notes z rubrykami, wypełnionymi długimi kolumnami cyfr. Jedyną przyjemnością, jaka została Eliaszowi, były nocne partie kanasty, w którą grał z Rozalinda na pieniądze, po cencie za punkt.

– Rosy! – Gussy udała oburzenie. Potem parsknęła śmiechem i zapytała: – Ile od niego wyciągnęłaś?

Rozalinda poruszyła kieszenią, w której zabrzęczały monety.

– Wystarczająco dużo, żeby zapłacić wpisowe za szkołę mojej córki. – Jej melodyjny śmiech odbił się echem od ścian przestronnego, wysokiego na dwa piętra holu.

Gussy zazdrościła jej łatwości kontaktów z pradziadkiem. Ona sama w jego obecności upodobniała się do przerażonej myszki i na nic zdały się rady Rozalindy, żeby nie przejmować się pokrzykiwaniami starego pana i jego nieznośnym zwyczajem walenia laską w podłogę, kiedy był z czegoś niezadowolony.

Pamiętaj, powtórzyła sobie w myślach po wyjściu pielęgniarki, że od dzisiaj nie jesteś już tchórzliwą myszką!

Teraz należało sprawdzić w praktyce, czy rzeczywiście tak jest. Konfrontacja z Babką odpadała. Na to Gussy nie była jeszcze gotowa. Ale gdyby tak zrobić eksperyment z Thwaite'em? Na palcach podeszła do biblioteki i zajrzała do środka. W środku panował półmrok. Kominek był wymieciony do czysta. Obok, w specjalnym koszu, leżały nowe polana. Thwaite już tu był.

Oficjalny salon był pusty jak zwykle. Postanowiła zajrzeć do Oranżerii przez jedno z francuskich okien. Kiedy wsadziła głowę do środka, aż westchnęła ze zdumienia, a potem zatrzasnęła okno tak mocno, że zatrzęsły się wszystkie szyby, i tak szybko, że żaden z siedzących tam mężczyzn nie zdążył zareagować.

– Panno Augustyno?

Drgnęła i obejrzała się do tyłu. Za nią stał Thwaite. Podszedł ją bezszelestnie, jak zwykle. Według Babki, Thwaite był chodzącym wzorem dyskrecji. Gussy natomiast uważała jego ciągłe skradanie się za wstrętne.

Miała siedem lat, kiedy przyłapał ją na podglądaniu April, która w altanie bawiła się w lekarza z Vitem Carluccim, synem szofera, i od tamtej pory nie mogła mu tego wybaczyć.

– Thwaite? – Oparła się mocno o ścianę, żeby dodać sobie pewności.. – Chciałabym wiedzieć, kogo wprowadziłeś do oranżerii?

– Dżentelmenów, którzy przybyli złożyć panience wizytę. – Stary lokaj skrzywił się, jakby połknął cytrynę.

– Ale ich jest trzech! – Gussy wiedziała, że serce wali jej bynajmniej nie z powodu obecności Andrewsa Lowella i Billyego Tuttle'a.

– Jak najbardziej, panno Augustyno.

– Kim jest ten trzeci?

– Wydaje mi się – Thwaite poruszył nozdrzami, jakby chciał okazać swoją dezaprobatę – że podał nazwisko Kelley.

Gussy przygryzła wargę. Ciekawe. W całym Sheepshead nie było nikogo o nazwisku Kelley, przynajmniej w tych sferach, w których obracali się Throckmortonowie.

– Czy mogłabym się dowiedzieć, kiedy zamierzałeś poinformować mnie o ich przybyciu?

– W stosownym czasie, panno Augustyno. Przypominam o śniadaniu. Babcia czeka na tarasie. – Thwaite wyciągnął z kieszonki kamizelki zegarek i ostentacyjnie sprawdził godzinę. – Spóźniła się już panienka osiem minut.

Gussy westchnęła ciężko. O ile czasami udawało się uniknąć spotkania z pradziadkiem, o tyle wspólne śniadanie z Babką było absolutną koniecznością. Nawet dla jej nowego wcielenia.

Trudno. „Dżentelmeni, którzy przybyli złożyć jej wizytę", będą musieli poczekać. Zimno skinęła głową lokajowi i skierowała się w stronę jadalni. Drzwi na taras wyłożony różowym granitem stały otworem: po czterech dniach mgły i deszczu na dworze nareszcie zaświeciło słońce. Ocean miał szmaragdową barwę, a fale rozbijały się o brzeg tysiącem błyszczących kropel.

Marian May Andrews Throckmorton siedziała w cieniu ogromnego parasola i czekając na wnuczkę, piła spokojnie kawę. Mimo swojego wieku wciąż była przystojną kobietą, zadziwiająco szczupłą jak na kogoś cechującego się podobną siłą charakteru. Mając siedemdziesiąt jeden lat trzymała się prosto, lepiej niż niejedna młoda dziewczyna.

Gussy przystanęła w progu, odwlekając chwilę spotkania. Dopiero pojawienie się Thwaite'a sprawiło, że podeszła energicznym krokiem do Babki i pocałowała ją w policzek pachnący talkiem, lawendową wodą kolońską i płynem do płukania ust.

– Dzień dobry, Babciu.

– Dzień dobry, Augustyno. Nie mamrocz pod nosem, proszę.

– Przepraszam, nie będę – odpowiedziała jak automat.

Thwaite podszedł do jej krzesła i jednym dobrze wyliczonym ruchem dosunął ją do stołu tak, że poczuła się zamknięta w pułapce. Wszystko działo się tak, jakby nigdy nie podjęła postanowienia, że zmienia swoje życie. Potem na jej kolanach wylądowała serwetka, którą lokaj wysunął ze srebrnego kółka leżącego obok talerza.

– To wszystko, Thwaite. Dziękuję. – Marian bezlitośnie odesłała lokaja, kiedy był w trakcie podnoszenia srebrnych pokrywek i przesuwania półmisków z ciepłymi bułeczkami, jajecznicą, płatkami owsianymi i nie wiedzieć czym jeszcze.

Zwlekał z odejściem na tyle długo, że zdążył jeszcze podsunąć Gussy miseczkę z owsianką. Dopiero potem odwrócił się i oddalił zgodnością, bezgłośnie jak zwykle, nie zauważając nawet morderczego spojrzenia, które Augustyna wbiła w jego plecy.

Odkąd sięgnąć pamięcią, wszyscy Throckmortonowie aplikowali młodym pokoleniom owsiankę i tran, ponieważ wierzyli święcie w ich właściwości zdrowotne. To prawdopodobnie było przyczyną ponurego charakteru pradziadka. Gussy od dnia swoich osiemnastych urodzin była zwolniona z picia tranu, wciąż jednak musiała jeść owsiankę, mimo że serdecznie jej nienawidziła.

Teraz stanowczym ruchem odstawiła miseczkę. Marian była zaskoczona, ale nie powiedziała ani słowa, być może dlatego, ze miała pełne usta owsianki.

– Zjem tylko drożdżówkę z jeżynami – oświadczyła Gussy, sięgając po srebrny dzbanek z sokiem.

Fuj! Dzisiejszego dnia serwowany był nektar ze śliwek. Niełatwo żyć pod jednym dachem z kobietą, która robi wyłącznie to, co jest zdrowe lub odpowiednie dla osoby w jej wieku!

Babka, nie zwracając uwagi na słowa Gussy, podała jej talerz z jajecznicą.

– Jestem już spóźniona...

Przerwała. Nie miała zamiaru mówić o trzecim dżentelmenie, który czeka na nią w oranżerii. Tymczasem Babka niespiesznie przebiegła wzrokiem wszystkie półmiski i dołożyła Gussy smażoną kiełbaskę.

– Niech chłopcy poczekają na ciebie – oświadczyła.

Ależ papla z tego Thwaite'a, pomyślała Gussy z niesmakiem. Zdążył wszystko opowiedzieć. Chociaż... Nie, to niemożliwe, żeby Babka nazwała chłopcem nieznajomego człowieka. A Kelley bez wątpienia był tutaj kimś obcym.

– Każda młoda dama powinna zachowywać się powściągliwie.

– Tak, Babciu.

Gussy opuściła głowę. April, będąc na jej miejscu, chichotałaby teraz w serwetkę i od dawna miałaby w głowie gotowy plan randki z nieznajomym przystojniakiem. Co więcej, jej sprytna siostra doprowadziłaby do spotkania tuż pod nosem Babki i nie dałaby się złapać na gorącym uczynku. Tymczasem ona słucha potulnie i już podczas pierwszego starcia z kimś silniejszym wycofuje wojska. Na przyszłość powinna lepiej planować swoje bitwy.

Pasiasty parasol zatrzepotał na wietrze. Marian odpędziła serwetką namolną pszczołę i spojrzała na wnuczkę.

– Jak postępują zaloty Andrewsa? – zapytała.

Zaloty! Gussy zakrztusiła się kawałkiem drożdżówki. Jeśli Babka myśli na serio, że Gussy zaręczy się z Andrewsem, bardzo się myli. A nawet jeśli do tego dojdzie, to na pewno nie teraz. Musi najpierw spróbować kogoś lub czegoś innego.

– Nie doszło między nami do żadnych ustaleń, jeśli o to Babci chodzi. – Gussy odchrząknęła i po krótkiej pauzie dodała: – Myślę jednak, że wybiorę się na przejażdżkę żaglówką z...

Rzuciła na Babkę ukradkowe spojrzenie. Nic nie wskazywało na to, że starsza pani wie o obecności wytatuowanego młodzieńca. Uznała więc, że bezpieczniej będzie trzymać ją w nieświadomości. W przeciwnym razie mogłaby zarządzić, żeby Gussy trzymała się od niego z daleka.

– ... Billym Tuttle'em – dokończyła słabym głosem.

– Świetnie. – Babka kiwnęła głową. – Niech Andrews nie będzie taki pewny swego.

Tego jeszcze brakowało! Żeby ktoś w wieku Marian Throckmorton dawał jej rady, jak postępować z mężczyznami. Gussy w milczeniu dokończyła bułeczkę i ukryła nietkniętą kiełbasę pod resztkami jajecznicy. Nie było sensu dyskutować z dziewiętnastowiecznymi poglądami na temat stosunków męsko-damskich. Jeśli Babka wierzy, że Gussy wciąż jest dziewicą, niech tak zostanie. Ona nigdy nie miała śmiałości, żeby ogłosić, że to nieprawda. Nie musiałaby udawać, gdyby kilka lat temu wyrwała się z domu na wolność. Tak jak April.

– Augustyno! Gdzie twoje maniery! – usłyszała nagle. – Przestań bawić się jedzeniem.

– Przepraszam. – Gussy odłożyła sztućce i zebrała się na odwagę. – Babciu, postanowiłam...

– Mów głośniej, dziecko. Dobrze wychowane osoby nie szemrzą pod nosem.

– Postanowiłam...

Gussy czuła, jak zaciska się jej gardło. Wyrzuć to z siebie, popędzała się w duchu. Powiedz jej, że postanowiłaś sama decydować o swoim życiu. Zrób to. Teraz albo nigdy.

Wszystko na nic. Znowu obowiązują znane prawa bezwładności. Ciągle jest myszką. Musi się z tym pogodzić. Jedynie jakaś siła z zewnątrz może wyrwać ją z inercji. Czy taką zewnętrzną siłą jest... małżeństwo?

Gussy o mało nie spadła z krzesła. Co za głupia myśl! Przecież to właśnie Babka marzyła wyłącznie o tym, żeby wydać ją za mąż.

A może myśl nie była wcale taka głupia? To byłoby całkiem sprytne posunięcie. Zrobiłaby dokładnie to, czego od niej oczekują i równocześnie uzyskałaby wolność.

Marian Throckmorton oraz wszystkie damy z Sheepshead Bay uznawały małżeństwo za stan uświęcony. Mężatki automatycznie zyskiwały ich szacunek Jedynie jakieś straszne przestępstwa mogłyby ten szacunek zniszczyć. Albo i nie. Taka Catherine Chalk na przykład. Została wybrana królową balu dobroczynnego zorganizowanego przez Koło Charytatywne przy Kościele Episkopalnym, mimo że podejrzewano ją o sprzeniewierzenie funduszy tegoż Koła. Albo Vanessa Van Pelt Była nieustającą przewodniczącą Ligi Pań, chociaż wszyscy wiedzieli o jej ognistym temperamencie i romansach z każdym ogrodnikiem, którego zatrudniała w swoim ogrodzie.

Prawdę mówiąc, małżeństwo usprawiedliwiało wszystkie ekscesy.

Historia April dowodziła, że Gussy się nie myli.

April bowiem, w przeciwieństwie do Gussy, nie brakowało odwagi. Pierwszy krok ku wolności zrobiła, zapisując się na Uniwersytet Kalifornijski zamiast do Vassar, gdzie studiowały wszystkie kobiety z rodziny Throckmortonów. Po czterech latach swobody, nie pytając dziadków o pozwolenie, przyjęła oświadczyny jednego ze starających się o nią kolegów i wróciła triumfalnie do Maine – z dyplomem i narzeczonym.

Ponieważ narzeczony był niemal tak bogaty i ustosunkowany jak Throckmortonowie, dziadek wymamrotał zgodę na małżeństwo. Potem odbył się uroczysty ślub i April wyjechała w chwale, żeby z dala od domu wieść życie na zasadach, które sama ustalała.

W tym czasie Gussy, studentka Vassar oczywiście, była trzymana przez dziadków silną ręką i nawet nie mogła pisnąć. Taka sytuacja trwała niezmiennie do tej pory.

Ale ani dnia dłużej, pomyślała. Skoro dzięki małżeństwu najłatwiej jest wyplątać się z sieci, wyjdzie za mąż. Niespodziewane pojawienie się tajemniczego pana Kelleya było zatem szczęśliwym zbiegiem okoliczności.

Augustyno – parsknęła w końcu zirytowana Babka – Bądź tak uprzejma i skończ zdanie. Jesteś dzisiaj bardzo roztargniona.

Gussy ugryzła się w język, żeby nie powiedzieć kolejnego "praszam" i zmusiła się, żeby spojrzeć Babce prosto w oczy. Babka wytrzymała spojrzenie. Wyprostowana jak świeca wytarła ustaw serwetkę i czubkami palców poprawiła nienaganną ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin