Clifford Francis - Strach przychodzi noca.pdf

(323 KB) Pobierz
Clifford Francis - Strach przychodzi noca - Notatnik
Clifford Francis - Strach przychodzi noca
Francis Clifford
Strach przychodzi nocą
Tytuł oryginału Drummer in the Dark
Konsultacja techniczna Krystian Hennek Jerzy Musiał
Po cóż ludzie niszczą się nawzajem, czyż i bez tego nie umierają wystarczająco
szybko?
Francois de Salignac de la Mothe Fenelon
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Od wschodu spoza odległych Gór Mourne wiał wiatr, zimny i przenikliwy,
zdzierając liście z drzew i rozrzucając je niby brunatny deszcz. Wiał tak już od
tygodnia i drzewa stały teraz prawie nagie, o miesiąc za wcześnie rysując zimowy
krajobraz.
W poprzednich latach ta płytka dolina jeszcze barwiłaby się mocnymi kolorami
jesieni, a mężczyzna, który ukrył się na grzbiecie wzniesienia, znalazłby tutaj
lepszą osłonę. Teraz leżał w wypełnionym liśćmi wgłębieniu wśród korzeni sporej
kępy buków po zewnętrznej stronie wzgórza, dzięki czemu był całkiem niewidoczny.
Kiedy przyjdzie czas, zerwie się i ucieknie ile sił w nogach. Wszystko mu
sprzyjało. Granica jest zaledwie
0 trzysta jardów od jego kryjówki i zdoła ją przekroczyć w niecałą minutę, robił
to już dwukrotnie, dokładnie mierząc czas.
Był młody, szczupły, żylasty, z kręconymi ciemnymi włosami i zapadniętymi
policzkami. Miał całkiem przeciętną twarz, załzawione od wiatru oczy, zmarznięty
nos
1 czerwone uszy. Ubrany był w luźną wiatrówkę i koszulę z otwartym
kołnierzykiem, wokół szyi zawiązał sobie szalik. Grube buty, zniszczone
skarpetki, obszarpane spodnie. Cienkie przeguby rąk.
.
Spojrzał na zegarek. Była dokładnie za jedenaście minut trzecia, a więc
przebywał w tym miejscu już prawie od pięciu godzin, czekał i obserwował. Widok
przed sobą miał nad wyraz piękny, ale jego interesowała tylko droga. Wiodła
przez wąską dolinę, przypominając rzuconą niedbale wstążkę, a po bokach były
zielone pola i szare wspinające się coraz wyżej skały. Na wprost siebie widział
co najmniej milę tej wąskiej drogi, ale nie było na niej żadnego ruchu. Przez
cały dzień ani jednego samochodu czy pieszego, można by myśleć, że została tędy
poprowadzona na skutek jakiejś pomyłki albo zapomniana przez mieszkańców
sąsiednich osiedli, którym miała przecież służyć.
Jednak człowiek, który tu się zaczaił, wiedział dobrze, że jeśli będzie wytrwale
czekać, jego cierpliwość zostanie nagrodzona. Jeszcze jeden dzień, a jeśli
trzeba, dwa, nawet trzy dni... Cienkimi o zgrubiałej skórze palcami sięgnął do
kieszeni i ze zgniecionej paczki wyjął jednego papierosa marki Słit Afton.
Skłonił nisko głowę, żeby go zapalić. Czynił to jak ktoś bardzo głodny.
I wtedy usłyszał śmigłowiec, z początku ledwie owadzie brzęczenie, ale to
wystarczyło, żeby cały zesztywniał. Wgniótł papierosa w ziemię i spojrzał na
niebo wypatrując go wśród pędzących strzępiastych chmur. Najpierw nagły przelot
śmigłowca, potem transportery opancerzone na drodze. Bez żadnego ostrzeżenia.
Tak miało być.
Brzęczenie przeszło w głośny warkot. Kiedy mężczyzna zobaczył maszynę, była już
w odległości siedmiuset, ośmiuset stóp i lekko pochylona kreśliła znak krzyża
nad drogą w dolinie. Czuł, jak narasta drganie powietrza, młóconego nad kępą
buków, pod którą leżał, aż w końcu śmigłowiec zawisł nad nim nisko, groźnie,
jakby właśnie jego szukał.
Wynurzył się z liści, kiedy nierówny dźwięk ścichł na dobre. Prawie już nie
dygotał, choć to nie z zimna się trząsł;
STRACH PRZYCHODZI NOCĄ
wystawił głowę, tak by znów widzieć drogę, całą uwagę skupiając na wzniesieniu,
skąd biegła.
Nic.
Czekał mrużąc oczy pod uderzeniami wiatru. Warkot śmigłowca ucichł gdzieś nad
doliną tak szybko, jak przedtem narastał.
Nadal nic.
Minuty mijały, a każda sekunda przeciągała się ponad miarę, niosąc zwątpienie.
Ale mężczyzna leżał nieruchomo. Tylko czasem zaciskał mocniej oczy i znów trząsł
Strona 1
PDF created with FinePrint pdfFactory Pro trial version http://www.fineprint.com
Clifford Francis - Strach przychodzi noca
się, jakby miał febrę.
I wreszcie nadjechały — dwa saladyny, jeden za drugim, w regulaminowej
odległości dwustu jardów, z prędkością trzydziestu mil na godzinę —
sześciokołowe, dziesię-ciotonowe, płaskie, śmiercionośne, jednak z miejsca,
gdzie leżał, wyglądały jak uzbrojone modele, jak zabawki dla dzieci. Nie
odrywając od nich oczu wyciągnął rękę w stronę niedużego czarnego pudełka na pół
schowanego w liściach na skraju zagłębienia i zwolnił dotknięciem palca
bezpiecznik przycisku odpalania. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w saladyny,
utrzymujące między sobą regulaminową odległość — taką samą, jaka dzieliła dwa
duże ładunki umieszczone pod nawierzchnią drogi cztery dni temu. Jeszcze ćwierć
mili i transportery znajdą się nad nimi.
Teraz mężczyzna przykucnął. Na pudełku były dwa przyciski wielkości klawiszy w
maszynie do pisania, przyłożył do nich kciuki. Zamarł w bezruchu, nieczuły na
podmuchy wiatru, nozdrza mu drgały, gdy tak koncentrował całą swoją uwagę na
transporterach opancerzonych, skręcających w lewo na łuku drogi, na małych
postaciach dowódców w czarnych beretach na głowie, stojących w otwartych
włazach.
Dwieście pięćdziesiąt jardów.
Przełknął ślinę, czuł bicie serca w uszach i oczach. Na linii jego wzroku
przeleciał ptak, ale nie zauważył tego,
.
nieruchomy, skupiony. Mijały sekundy, odległość malała.
Siedemdziesiąt jardów... sześćdziesiąt...
Wciągnął powietrze i zatrzymał je, ostatnie mrugnięcie oczami i ocena odstępu
między pojazdami.
Trzydzieści, dwadzieścia...
Teraz, pomyślał. Z pasją nacisnął oba przyciski. Tera z. I prawie w tej samej
chwili droga zaczęła pęcznieć, kruszyć się i unosić wśród szkarłatnych płomieni
w górę razem z pojazdami, coraz wyżej i wyżej. Z odległości, która go dzieliła,
wyglądało to tak, jakby oliwkowozielone transportery zostały rzucone pod niebo w
zwolnionym tempie, niczym we śnie, a deszcz ziemi i kamieni, który uniósł się w
ciszy nad doliną, miał nigdy nie opaść.
W przypływie radości mężczyzna uniósł w górę zaciśniętą pięść i coś zawołał.
Wtedy właśnie dotarł do niego zwielokrotniony grzmot wybuchu, pochyliwszy więc
głowę zaczął uciekać w kierunku granicy, nie czekając nim wróci śmigłowiec. Pod
lewą pachą trzymał małe czarne, śmiercionośne pudełko. A kiedy potykając się
pędził tam, gdzie nic mu już nie groziło, usłyszał niesiony wiatrem czyjś
przeraźliwy krzyk.
ROZDZIAŁ DRUGI
Hołard przyjął to, co „Guardian" miał do powiedzenia o tej tragedii, z wyrazem
twarzy człowieka, który nie spodziewał się niczego więcej. PATROL GRANICZNY W
ZASADZCE — brzmiał tytuł, czwarta kolumna, dwie trzecie od dołu. W tym samym
czasie świat walił się w kilku innych miejscach i „Guardian", jego zdaniem,
dobrze rozplano-wywał swoją pierwszą kolumnę, ale kąciki ust zadrgały mu,
STRACH PRZYCHODZI NOCĄ
jakby ktoś ukłuł go szpilką. Gwałtowna śmierć zawsze była czymś przerażającym.
— Chcesz jeszcze kawy?
Mruknął potakująco i podsunął żonie filiżankę.
— Co robimy dziś wieczór? — spytała.
— Muszę się zobaczyć z Chisholmem.
— Ooo...
— Bardzo mi przykro.
— Zajmie ci to cały wieczór? — Spojrzała na niego urażona. — Przecież nie
będziesz jadł z nim kolacji...
— Ależ tak, zjem.
— Czy to naprawdę konieczne?
— Obawiam się, że tak. Departament Uzbrojenia jest bardzo związany z tą sprawą
i...
— Tak się składa, że wiem, co robi Chisholm.
— No, to właśnie dlatego. — Popatrzył na nią, nadal jednak rozmyślając o
zasadzce i jej niezwykłej precyzji. — Bardzo mi przykro, ale dzisiaj Filip ma
jedyny wolny wieczór w tym tygodniu, a w ciągu dnia obaj będziemy bardzo zajęci.
— Do licha z Departamentem Uzbrojenia.
— Nie mów tak — zaprotestował cicho.
Strona 2
PDF created with FinePrint pdfFactory Pro trial version http://www.fineprint.com
Clifford Francis - Strach przychodzi noca
— No, to do licha ze wszystkim — powiedziała z błyskiem gniewu w oczach.
O dwanaście lat od niego młodsza Ewa miała trzydzieści cztery lata i była
niezwykle atrakcyjna, wręcz piękna. Dużo ładniejsza niż Hariet, no ale Hariet
pod każdym względem całkowicie się od niej różniła. Kiedy jeszcze niedawno
Hołard spotykał żony swoich kolegów, często myślał, że ma jednak szczęście, cały
kłopot polegał jednak na tym, że po pewnym czasie piękna twarz powszednieje, a
przyzwyczajenie bierze górę.
— A może jutro wieczorem? — Uśmiechnął się z przymusem. — Moglibyśmy pójść do
Diademu.
.
— Jutro nie wchodzi w grę. — Zabrzmiało to bardzo ostro.
— Nie bądź dziecinna.
— Dziękuję ci bardzo.
— Wiesz dobrze, że jestem po uszy zapracowany.
— Bezradnie rozłożył ręce. — Dwa saladyny wysadzone w powietrze i zupełnie nie
wiadomo jak. Dlaczego ci zależy akurat na dzisiejszym dniu?
— Ponieważ tak się składa, że dziś są moje urodziny.
— Jej ton był miażdżący.
— O Boże — jęknął. — To niemożliwe. — I dodał:
— Żartujesz... Dzisiaj? — Ale choć zaczął gwałtownie przepraszać i wyjaśniać,
wiedział, że to nic nie da. Oczywiście, że to dzisiaj były jej urodziny. — Qui
s'excuse, s'accuse
— dokończył kulawo i wzruszył ramionami, a potem znów spróbował się uśmiechnąć,
ale zaraz tego pożałował.
Jakże bezużyteczne bywają słowa, kiedy najbardziej są potrzebne. Nie tknął
drugiej filiżanki kawy, odsunął się z krzesłem od stołu, lepiej było uciec z
domu.
— Muszę wyjść. Ale jest mi przykro, naprawdę bardzo przykro.
Pocałował ją w zimny jak kamień policzek.
— Do widzenia, Dankan.
Wziął po drodze płaszcz, wypchaną teczkę i wyszedł do garażu. Z początku biały
ford granada dwa razy się zakrztusił, ale po chwili silnik zaskoczył. Źle mu się
prowadziło, czuł się rozkojarzony, myśli jego krążyły gdzie indziej, a ruch był
bardzo duży i ledwie wyjechał na Kingston Hill. Z nawyku włączył wiadomości o
dziewiątej, podano to samo co przedtem. Kiedy zatrzymały go światła przy Patnej
Bridż, poczuł, że zdenerwowanie narasta, wyjął więc z teczki najnowszą taśmę
Petriego i włożył do odtwarzacza.
Raz już ją przesłuchał wczoraj wieczorem. Teraz, kiedy jej słuchał powtórnie,
znowu ogarnęło go to samo uczucie
10
STRACH PRZYCHODZI NOCĄ
obrzydzenia. Chyba tylko jacyś zboczeńcy byli w stanie zakładać ten podsłuch.
Nikt nie miał prawa do takiego podglądania, ani on sam, ani Petrie, w ogóle
nikt.
— Powiedz mi coś.
— Potem.
— Teraz.
— Potem... potem.
— Kiedy będzie to potem?
— Później.
— Dlaczego później?... Ja chcę teraz...
Hołard zacisnął wargi. A jednak trzeba to robić, perswadował sobie w duchu,
trzeba, cholera jasna. Zważywszy na okoliczności...
Jego biuro mieściło się na Bakingam Gejt i jechał teraz trasą, którą przebył już
tysiące razy: przez Parsons Grin, Chelsea, Iton Skłer. Stale sobie obiecywał, że
wynajdzie jakąś inną drogę, która będzie łatwiejsza, choć szansę, że się to uda,
były żadne, wiedział bowiem, że Londyn staje się powoli zakrzepłym labiryntem.
— Dzień dobry, panie Hołard.
Samochód zostawił portierowi, który go odprowadzał na parking, i pojechał windą
na drugie piętro. Spory dom, przerobiony w edwardiańskim stylu, dobrze wyglądał
z zewnątrz, ale w mieszczących się w nim biurach źle się pracowało — latem było
zbyt gorąco, a zimą zbyt chłodno, przez cały zaś okrągły rok zbyt głośno. Byli
także bardzo ściśnięci, a młodszy personel prawie siedział sobie na kolanach.
Ale, jak zawsze lubił powtarzać obecny minister, była to sprawa priorytetów i
zaciskania pasa.
— Dzień dobry, ser... Dzień dobry...
Hołard wszedł do pokoju z napisem DYREKTOR. Zdejmując ciężki płaszcz zauważył,
że na jego biurku nie było, jak zawsze o tej porze, stosu teczek i notatek
Strona 3
PDF created with FinePrint pdfFactory Pro trial version http://www.fineprint.com
Clifford Francis - Strach przychodzi noca
służbowych. W tym jednak momencie, jakby dla wyjaśnię-
.
nia przyczyny, rozległo się pukanie i wszedł John Sheard, jego osobisty
asystent.
— Dżeny Najt jest chora i nie przyjdzie.
— Cholera jasna — zaklął głośno Hołard. Dżery była najlepszą sekretarką, jaką
kiedykolwiek miał. — Co z nią?
— Chyba grypa.
— Akurat dzisiaj.
Usiadł i zaczął opróżniać teczkę. Nie pierwszy raz marzył o tym, żeby światowy
kryzys papierowy dotknął również jego.
— Czy jest coś ważnego?
— Jeszcze jedna taśma od Petriego.
— I...?
— Nie przesłuchałem całej, poza tym jest odpowiedź z Rotterdamu i coś z Dublina.
— Coś istotnego?
— Powiedziałbym, że niezbyt, ale tylko rzuciłem na to okiem.
— Daj mi wszystko, co masz.
— Już daję.
Sheard był już przy drzwiach, gdy Hołard coś sobie przypomniał.
— Jak czuje się Karol?
— Dobrze.
— Kiedy ma się urodzić dziecko?
— Za dwa tygodnie.
— To wspaniale — stwierdził Hołard.
Życie zawsze toczy się dalej. Spojrzał na Shearda i w jego świeżym zapale
dostrzegł coś z własnej młodości. Wszędzie pójdzie, wszystko zrobi — ci młodzi
nie zmienili się ani na jotę.
— Najpierw daj mi teczkę numer 9, materiały od Petriego.
Przesłuchał najnowszą taśmę, razem około sześciu minut, siedząc z łokciami na
biurku i wpatrując się
STRACH PRZYCHODZI NOCĄ
w zdjęcie Łorika w Cieplicach, ostrzeżony, nim puścił taśmę, żeby nie oczekiwał
niczego nowego.
„Czy sądzi pan, że warto iść dalej tą drogą? — napisał Petrie w swej notatce. —
Wydaje mi się, że prowadzi donikąd..."
Hołard wyłączył taśmę i zamyślił się głęboko. Miał w tej chwili osiemnaście
otwartych spraw, osiemnaście możliwości, i chciał, żeby były otwarte wszystkie
razem i każda z osobna, nawet te, co do których instynkt podpowiadał mu, że
prowadzą w niewłaściwym kierunku lub kończą się ślepą uliczką. Jeszcze raz
spojrzał uważnie na powiększoną odbitkę, to był Łorik, nie miał co do 'tego
najmniejszej wątpliwości, pewien był także tego, gdzie i kiedy zdjęcie zostało
zrobione. Tego dowodu nikt nie mógł zakwestionować, a zatem najważniejsza była
dla niego ta teczka, w niej kryła się cała nadzieja.
Tak. Mimo porażek i wątpliwości. Tak. Teczka numer 9.
W kącie bibularza dostrzegł notatkę „Chisholm, u Fiszera, 7.30." I natychmiast
pomyślał, że musi zrobić coś jeszcze. Trudno uwierzyć, ale po raz drugi
zapomniał
0 tym. Z poczuciem winy wezwał interkomem Shearda
1 poprosił go, żeby posłał kwiaty Ewie. Dżeny Najt przyjęłaby to polecenie bez
słowa, ale Sheard był dociekliwy.
— Jakie to mają być kwiaty, ser?
— Dwa tuziny róż.
— Zdaje się, że róże sprzedają po dziesięć.
— No, to dwa razy po dziesięć.
— Czerwone róże?
— Tak, czerwone.
— Będzie jakaś karteczka?
— Tak — odparł Hołard. Akurat zadzwonił telefon i zawahał się, ciekaw, czy to
nie minister w sprawie zasadzki
.
pod Krosmaglen. Pochłonięty tą myślą podał Sheardowi treść kartki. — Napisz
tylko: „Z wyrazami miłości — DDa-
kan
ROZDZIAŁ TRZECI
Strona 4
PDF created with FinePrint pdfFactory Pro trial version http://www.fineprint.com
Clifford Francis - Strach przychodzi noca
Dawniej Licz potrafił wyjechać z parkingu dopiero po wielokrotnych manewrach i
zawsze był na siebie zły, gdyż trwało to zbyt długo. Ale z czasem uporał się z
tym problemem i teraz świetnie sobie radził niezależnie od tego, ile miał
miejsca.
Była punkt trzecia, gdy zobaczył złocistą iglicę Pałacu Kultury pod matowym
warszawskim niebem — punkt docelowy. W dwadzieścia minut później zostawił swoją
ogromną ciężarówkę przed wysokim jak wieża hotelem Forum znajdującym się w
centrum miasta i jak zawsze, nim zdążył wysiąść, zebrała się grupka gapiów.
„To przecież jedyna w swoim rodzaju reklama — lubił powtarzać ser Gordon Saxon.
— Niech sobie oglądają, jak przyjedziesz, niech wiedzą, że jesteś." Na
srebrzystym pudle samochodu liczącym sześćdziesiąt stóp długości widniał
niebieski napis: SAXON — SUPER WYROBY TECHNICZNE. Poniżej były wymalowane po
angielsku, francusku i niemiecku słowa: RUCHOMA WYSTAWA HANDLOWA. Na dużych
czerwonych samoprzylepnych naklejkach to samo było napisane po polsku. Jeśli ser
Gordon mylił się w innych sprawach, to z pewnością nie co do wrażenia, jakie
robił ten niezwykły pojazd, który w każdym razie zwracał powszechną uwagę. Ale
choć dzięki temu firma Saxon była coraz lepiej znana w różnych krajach, głównym
zadaniem tego niezwykłego pojazdu było ukazanie ewentualnym nabywcom wszelkich
zalet wyrobów firmy Saxon.
STRACH PRZYCHODZI NOCĄ
— Proszę wejść do środka — zachęcał niezmiennie Licz — i zobaczyć, co mamy do
zaoferowania.
W niecałe dwa lata udało mu się zdobyć wielu poważnych klientów na Węgrzech, w
Czechosłowacji, Polsce i Niemieckiej Republice Demokratycznej, nie tylko dzięki
tej oryginalnej ruchomej reklamie, ale też swemu rzeczowemu podejściu do
klienta. Mając trzydzieści jeden lat był człowiekiem wszechstronnym — biegle
znał dwa obce języki, miał całkiem dobrą znajomość podstawowych zagadnień
technicznych, prawo jazdy na samochody ciężarowe. W przedniej części wozu
znajdowało się małe pomieszczenie, gdzie dwanaście osób wygodnie siedząc mogło
oglądać filmy informacyjne; w londyńskiej centrali na Kingsway szefowie firmy
Saxon byli z siebie bardzo dumni, że wpadli na tak znakomity pomysł.
Licz wziął walizkę z kabiny kierowcy i wszedł przez wielkie szklane drzwi do
rozległego holu, gdzie panował nieustanny ruch, chociaż sezon turystyczny dawno
się już skończył, pełno tu było Japończyków, Niemców, Arabów, Szwedów, nie tylko
on wykorzystywał coraz lepsze możliwości handlowe. Uśmiechnął się do efektownej
blondynki w recepcji i powiedział, że ma zarezerwowany pokój.
— Nazwisko pana?
— Martin Licz.
Co miesiąc przez ostatnie półtora roku spędzał w Forum cztery albo pięć dni i
dlatego znał w recepcji wiele osób, tę jednak dziewczynę widział po raz
pierwszy. Sprawdziła coś w swoich papierach, a potem z uśmiechem powiedziała, że
ma pokój 448. Licz podziękował, wypełnił odpowiedni formularz i oddał paszport
do zameldowania, po czym pojechał windą na górę i poszedł korytarzem do pokoju o
tak dobrze mu znanym kolorycie, że przez chwilę wydawało mu się, że już tu
kiedyś mieszkał.
Rzucił walizkę na łóżko i podszedł do okna. Tylko ktoś, kto osobiście
doświadczył strasznej przeszłości Warszawy,
.
mógł usłyszeć jej echa spoglądając z góry na ulicę Marszałkowską i jej wysokie
domy, Licz jednak był na to za młody, a poza tym brakowało mu wyobraźni.
Nowoczesne centrum tego miasta, o czym się przekonał, składało się z
wielopiętrowych bloków handlowych i mieszkalnych, szerokich ulic, pomników
słynnych ludzi, zdumiewająco dużej liczby odbudowanych kościołów, z kilku parków
i małych skwerów, gdzie teraz pod bezlistnymi drzewami stały puste ławki.
W dole przejechał hałaśliwy tramwaj, na chodnikach pełno było ludzi. Licz
ziewnął bezgłośnie i zapalił papierosa, wpatrzony w swoje niezbyt wyraźne
odbicie w szybie — płaskie uszy, wąski nos, uparte usta, gęste ciemne włosy. Po
chwili odwrócił się. Pod wpływem impulsu podniósł słuchawkę telefoniczną i
usłyszał głos; „Czym mogę służyć?"... Ale nagle zmienił decyzję i odłożył
słuchawkę.
Gwiżdżąc zaczął się rozbierać, kilkakrotnie wchodził i wychodził z łazienki.
Wziął prysznic, wytarł się, zmienił bieliznę i ubranie, potem wyjął z torby to
wszystko, co nie było mu niezbędne, i wziąwszy ją wyszedł z pokoju. Było
dziesięć po czwartej. W holu na dole znajdowały się kabiny telefoniczne, wszedł
do jednej z nich i wykręcił numer Anny Dąbrowskiej.
Nie czekał długo, a ponieważ język polski przekraczał jego możliwości, domyślił
się tylko, że zapytała: „Kto mówi?" Czy coś w tym rodzaju.
Strona 5
PDF created with FinePrint pdfFactory Pro trial version http://www.fineprint.com
Zgłoś jeśli naruszono regulamin