DiMercurio Michael - Zasięg rażenia.pdf

(848 KB) Pobierz
31095909 UNPDF
Szarpiąca nerwy wizja wojny przyszłości
- może bardzo bliskiej.
„Publishers Weekly”
Książka pobrana ze strony
http://www.ksiazki4u.prv.pl
Michael Dimercurio
ZASIĘG RAŻENIA
Część Pierwsza
Czerwony Sztylet
Prolog
Ostatni silnik zgasł, kiedy opadający samolot zanurkował ostro w dół. Przy wyłączonych
silnikach słychać było wibrację skrzydeł. Wielka, błękitna powierzchnia oceanu wypełniła
całe pole widzenia. Fale zalały przednią szybę, gdy maszyna ciężko uderzyła w wodę.
Zapięty w uprząż pasów bezpieczeństwa pilot szarpnął stery i masywny, czterosilnikowy
hydroplan, ustawiwszy się pod właściwym kątem, zaczął płynąć po lekko wzburzonej
powierzchni Morza Wschodniochińskiego. Mężczyzna raz jeszcze rzucił okiem na tablicę
rozdzielczą, skinął głową drugiemu pilotowi, rozpiął pasy i zszedł do dużej kabiny na rufie.
Siedzący tam ludzie spoglądali na niego bez strachu, z błyskiem podniecenia w oczach.
Pilot zwrócił się ku prawej burcie, gdzie przy wysokiej konsoli siedział człowiek otoczony
klawiaturami i ekranami. Na jednym z ekranów, w graficznym uproszczeniu, przedstawiony
był ich hydroplan na powierzchni morza, z otwartym włazem u dołu, przez który coraz niżej i
niżej -jak wskazywały cyfry z boku ekranu - opuszczała się kula na linie. Na ekranie obok
zatańczyły na ciemnym tle świetlne punkty, aż wreszcie zlały się w jeden, większy i
jaśniejszy, który wolno się przesuwał.
- Za dziesięć minut znajdzie się pięćset metrów od nas. Płynie wolno -z szybkością piętnastu
węzłów. To znaczy, że już trzeba zaczynać, żeby za dwie minuty, z trzyminutowym zapasem
czasu, zająć pozycje.
Komandor Chu Hua-Feng stanął pośrodku swoich ludzi i spojrzał na nich. Wszyscy byli
ubrani w nieoznakowane czarne kombinezony, uzbrojeni w pistolety maszynowe, granaty i
sztylety.
Uwaga, żołnierze - powiedział głębokim głosem. Szczupły, muskularny Chu miał metr
osiemdziesiąt wzrostu, ale w butach na grubych, gumowych podeszwach wydawał się
wyższy. Patrzył z góry na swoją załogę. Choć miał zaledwie trzydzieści parę lat, wyróżniał
się wśród oficerów Marynarki Wojennej Czerwonych Chin. Mówił z pewnością siebie
nawykłego do posłuchu starszego brata. Oczy wszystkich dwudziestu czterech członków
załogi zwróciły się na niego. - Za trzydzieści sekund schodzimy na pokład. Spotkanie z
namierzoną koreańską łodzią podwodną za dwanaście minut. Każdy z was przez ostatni rok
przećwiczył to setki razy. To już nie są ćwiczenia. To nasz operacyjny sprawdzian. - Zamilkł,
mrużąc oczy. - Admiracja uważnie nam się przygląda. Powiedzieli, że to niewykonalne. Że
nie da się po kryjomu zająć zanurzonej atomowej łodzi podwodnej z pełną załogą na-
pokładzie. Ale kiedy udowodnimy, że jest to możliwe, kiedy wykonamy naszą misję,
zmienimy mapę Chin. I każdy z was wie, co to oznacza. - Rozejrzał się po twarzach swoich
ludzi. - A więc życzę wam powodzenia. Pierwszy, czy jest pan gotów?
Komandor porucznik Lo Sun wstał od konsoli, zdjął słuchawki.
- Gotów, komandorze.
- Świetnie. Pluton, na pokład!
W jednej chwili wszyscy wstali i jeden po drugim zniknęli w luku. Chu spojrzał do góry,
zobaczył stojącego w drzwiach drugiego pilota, zasalutował mu, raz jeszcze się obejrzał i
zszedł za innymi, zatrzaskując za sobą właz.
W wąskim, zatłoczonym, oświetlonym czerwonym światłem wnętrzu batyskafu przecisnął się
do konsoli na przedzie. Stanowisko kontrolne było obite miękką wykładziną i tak
wymodelowane, żeby pilot mógł wygodnie leżeć na brzuchu. Chu założył słuchawki z
mikrofonem, sprawdził, czy działają, i wydał rozkaz drugiemu pilotowi. Klapy w brzuchu
hydroplanu otworzyły się i zalało ich światło październikowego dnia.
Chu sięgnął nad głowę i pociągnął pomarańczową dźwignię. Batyskaf wypadł z wnętrza
hydroplanu. Im głębiej się zanurzali, tym błękitne niebo stawało się ciemniejsze. Nie minęła
minuta, a w wizjerze zapanowała czarna noc. Hydroplan kołysał się na falach sto metrów nad
nimi.
Okręt pojawił się tam, gdzie tego oczekiwali. W mocnym świetle reflektora ujrzeli jego długi,
potężny, cylindryczny kształt. Ich celem był właz ratunkowy. Komputer, przejąwszy kontrolę,
dostosował prędkość batyskafu do prędkości okrętu tak, by kołnierz ich śluzy powietrznej
trafił dokładnie na pierścień włazu.
Zgodnie z danymi dostarczonymi przez Mai Sheng, łączniczkę wywiadu Ludowej Armii
Wyzwolenia, był to koreański okręt „Dae Gu", klasy Los Angeles 688 I, dawniej USS
„Louisville". Sprzedano go Korei cztery lata temu w ramach programu, pozwalającego
sprzymierzeńcom USA nabywać stare łodzie podwodne o napędzie atomowym. Amerykanie
nadzorowali ich eksploatację, zwracając szczególną uwagę na stan reaktorów. Dane wywiadu
dokładnie określały położenie włazu, przez który mieli wejść; jego śluza powietrzna
prowadziła wprost do maszynowni.
Z głuchym dźwiękiem „Czerwony Sztylet" osiadł na pokładzie łodzi podwodnej. Chu napełnił
zbiornik balastowy i ciężar batyskafu wzrósł o parę ton. To powinno ich utrzymać w miejscu.
Z cichym sykiem wysunęła się śluza powietrzna, łącząc ich z włazem bezpieczeństwa
koreańskiego okrętu.
Chu wyłączył zasilanie batyskafu, zostawiając jedynie działający komputer i wewnętrzne
oświetlenie. Obolały wyczołgał się ze stanowiska kontrolnego i przeszedł na rufę. Lo Sun
zajął się włazem. Przekręcił wielkie, metalowe koło z uchwytami i właz powoli otworzył się
do wewnątrz batyskafu. Na kadłubie okrętu ujrzeli wąski rowek włazu bezpieczeństwa.
Chu wyciągnął potrzebny klucz z torby z narzędziami. Pośrodku włazu znajdował się
niewielki otwór z metalowym sworzniem o kwadratowym przekroju. Od kilkudziesięciu lat
włazy ewakuacyjne łodzi podwodnych wykonywano według standardów Międzynarodowej
Organizacji Normalizacyjnej, dzięki czemu, w razie zatonięcia łodzi, każdy przepływający
statek mógł jej udzielić pomocy, otwierając właz za pomocą standardowych narzędzi. Chu
umocował klucz i kręcił nim, aż usłyszał metaliczny szczęk. Spojrzał na Lo.
- Pluton, czas - minus jeden. Założyć sprzęt!
Chu wciągnął na siebie uprząż z dwiema butlami sprężonego powietrza, wychodzącą z nich
rurę z maską na końcu owinął sobie dookoła szyi, przypiął do pasa dwa pistolety
automatyczne i wiązkę granatów. Umocował na głowie słuchawki z mikrofonem i spojrzał na
swoich ludzi: też byli gotowi.
- Panie Lo, czas zero, kiedy podniosę właz. Sygnalizator na ich mostku da im o tyrn znać.
Okręt ma być opanowany w dwie minuty. Uwaga na mój znak. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.
Teraz!
Chu bez trudu podniósł ciężką pokrywę włazu dzięki zamontowanemu w nią mechanizmowi
sprężynowemu. Uchwycił drabinkę i bezszelestnie ześlizgnął się do ciemnej komory. Zapalił
latarkę i uklęknął nad zaopatrzonym w chromowane koło dolnym włazem. Zaparł się,
przekręcił je i otworzył właz. Z dołu, z jasno oświetlonej maszynowni, buchnęły kłęby pary.
Słychać było szum pracujących turbin.
Chu ześlizgnął się po następnej drabince. Kiedy jego stopy dotknęły podłogi maszynowni,
uniósł zaopatrzoną w długi tłumik lufę pistoletu automatycznego AK-80 i odsunął się. Zrobił
miejsce dla swoich ludzi, którzy bez żadnego szmeru jeden za drugim lądowali za nim. Chu
cicho ruszył w stronę rufy do centrum kontroli nuklearnej. Zajrzał przez wąskie, boczne
drzwi. Ludzie wewnątrz zajęci byli rozmową, słychać było śpiewny, koreański język.
Chu trzykrotnie strzelił do każdego. Jednego z członków załogi odrzuciło w bok, dwaj inni
padli na konsolę, przy której pracowali. Stojący za nimi oficer rozglądał się zaskoczony i
zdezorientowany. Gdy kule ugodziły go w pierś, osunął się powoli na podłogę i zamknął oczy
dopiero wtedy, kiedy -uderzył o nią twarzą.
Chu przywołał skinieniem ręki jednego ze swoich ludzi, kazał mu tu zostać i ruszył dalej, w
stronę rufy. Po drodze wymienił zużyty magazynek nie patrząc nawet na to, co robi.
Jazgotliwy hałas narastał. Nagle dostrzegł kogoś między dwoma potężnymi turbinami.
Strzelił. Trafiony w rękę starszy oficer rzucił się do ucieczki, ale Chu wpakował mu w klatkę
piersiową następne cztery kule.
Następnego członka załogi znalazł przy zaworze redukcyjnym. Zabił go i zszedł po drabince
na środkowy poziom. Tu także ktoś powinien być. Już po chwili znalazł go, z notatnikiem w
ręku, spisującego jakieś pomiary. Człowiek ten nagle chwycił się za pierś, krew popłynęła mu
spomiędzy palców, spojrzał w górę, na Chu, i upadł.
Kiedy Chu wrócił z niższego poziomu, zastał swych ludzi przy drabinie na lewej burcie. To
Lo Sun ich tam zebrał, ponieważ znalazł kanał prowadzący do pomieszczenia, w którym
odbywało się filtrowanie powietrza rozprowadzanego na cały statek. Na znak Chu wszyscy
założyli i sprawdzili maski przeciwgazowe. Chu założył swoją, wciągnął do płuc suche
powietrze o metalicznym posmaku i cztery razy strzelił w osłaniającą kanał siatkę. Odpiął od
pasa granat, wyrwał zawleczkę i wrzucił go do kanału. Wybuch nie był głośny, pojemnik z
cyjanowodorem rozpękł się z głuchym trzaskiem. Śmiertelnie trujący gaz popłynął do
rozdzielni powietrza.
Drzwi na mostek były otwarte. Kiedy Chu tam wszedł, zobaczył martwe ciała. Leżały
wszędzie. Zaskoczyło go, jak wielu ludzi wymagała amerykańska technologia do obsługi tego
okrętu. Z prawej strony znajdowały się stery, podobne do używanych w samolotach. Jeden z
jego ludzi ściągnął z fotela zwłoki koreańskiego sternika i sam usiadł na miejscu. Wkrótce
przejście pełne było martwych ciał, a ludzie Chu zajęli wszystkie stanowiska. Chu wszedł na
platformę peryskopu i rozejrzał się po pomieszczeniu. Zameldowano mu, że znajdują się na
głębokości pięćset pięćdziesiąt. Oczywiście stóp, nie metrów. Wskaźnik prędkości wskazywał
piętnaście węzłów.
Chu wychylił się zza peryskopu, żeby spojrzeć na otaczający go panel. Pulsujące czerwone
światełko sygnalizowało, że właz pozostaje otwarty. To było najważniejsze. Chu wydał
swoim ludziom rozkaz - zebrać dokumentację techniczną: instrukcje obsługi, wykazy,
schematy - wszystko, co znajdą. Dał im na to cztery minuty. Przy stole z mapami znalazł
pełną książek szafkę, a w niej podręcznik pod tytułem Standardowe procedury operacyjne
okrętów podwodnych. Zaczaj: go przeglądać. Przerwał na chwilę, kiedy usłyszał odgłos
wybuchu. To któryś z żołnierzy wysadził w powietrze zamek sejfu. Kiedy dym opadł,
zawartość sejfu przejrzano i ułożono na podłodze, obok stosu innych rzeczy. Inne sejfy na
okręcie, jeśli takie jeszcze były, czekał ten sam los.
Zostało niewiele czasu. Zapasy powietrza skończą się za parę minut. Wreszcie Chu znalazł
tak teraz potrzebną procedurę.
- Przestawić wskaźnik pracy silnika na stop! - krzyknął zniekształconym przez maskę głosem.
Człowiek przy konsoli sterowniczej wykonał jego rozkaz i w położonym na rufie
pomieszczeniu kontroli nuklearnej zadźwięczał dzwonek. W maszynowni zaczęły się
zamykać zawory turbin parowych.
Prędkość okrętu spadła z piętnastu do dwunastu, a potem do dziesięciu węzłów. Chu znów
zajrzał do spisu procedur, szukając ustępu dotyczącego zatrzymania w miejscu. Jeśli uda mu
się zatrzymać okręt, będą mogli wynurzyć się, nie walcząc z jego siłą rozpędu. Przeglądał
zawartość komputera, aż znalazł to, czego szukał.
Spojrzał na wskaźnik prędkości, była już bliska zeru. To tak, jakby wyłączyć silniki na
sterowcu. Mogli teraz równie dobrze zatonąć, zacząć się wynurzać, popłynąć dalej lub ruszyć
do tyłu. Zależało to od tego, jak okręt poruszał się tuż przed zatrzymaniem. Zaczekał, aż okręt
całkiem zwolni, i wystukał na klawiaturze pożądane zanurzenie, po czym sprawdził
zanurzenie rzeczywiste - były takie same. Okręt stał w miejscu.
Gwałtownym ruchem ręki ustawił pożądaną głębokość poniżej krytycznego zanurzenia,
posyłając okręt prostopadle w dół.
- Wszyscy wychodzić!-krzyknął.
- Dalej - syknął Chu. Jeden z ludzi zajął stanowisko kontrolne i zalał komorę włazu,
rozłączając tym samym obie jednostki. Byli mniej więcej na czterystu metrach głębokości,
niedaleko od krytycznego zanurzenia okrętu. „Czerwony Sztylet" mógł wytrzymać prawie
siedemset metrów.
Włączyli turbiny i „Czerwony Sztylet" zaczął oddalać się od wciąż opadającego okrętu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin