16. Smith Collins Marion - Swiat romansow 16 - Prosto z jasnego nieba.pdf

(653 KB) Pobierz
209383880 UNPDF
Marion Smith Collins
Prosto z jasnego
nieba
209383880.002.png
Rozdział 1
„Na tegorocznej uroczystości nie ma wielkiego tłoku" -
pomyślała Molly Beddingfield. Cóż, aura była kapryśna.
Ostatni tydzień marca przypomniał mieszkańcom Virginia
Beach, że zima w tych okolicach jest surowa i rzadko kończy
się łagodnie. Molly zaparkowała swoją trzyletnią ciężarówkę
przed budynkiem Holiday Inn na Dwudziestej Piątej ulicy i
przez chwilę siedziała nieruchomo, patrząc na plac i zbitą
grupkę ludzi w ciepłych płaszczach i paltach. Chmury, ponure
i ciężkie, wisiały tak nisko, że wydawać się mogło, iż dzień
dopiero wstaje raczej, niż że zbliża się druga po południu.
Porywisty wiatr, wiejący znad wzburzonych wód
Atlantyku, ze złością szarpał kartki w ręku stojącego przed
mikrofonem mężczyzny. Ten zaś usiłował poradzić sobie z
nimi, lecz silny podmuch wyrwał mu jedną z nich, uniósł
wysoko, a potem raptownie cisnął w twarz stojącemu opodal
puzoniście.
Molly obserwowała to wszystko, siedząc w przytulnej i
ciepłej kabinie. Zastanawiała się, czy w Moss, w Norwegii,
gdzie teraz właśnie także świętowano to samo wydarzenie,
pogoda jest równie paskudna. Westchnęła. Trudno, trzeba się
będzie pogodzić z myślą, że trochę zmarznie jej... hmm, tylna
część ciała. Wysiadła z wozu, starając się zatrzasnąć drzwi
najciszej jak tylko można, by nie przeszkadzać mówcy.
Wiatr tylko czekał na jeszcze jedną ofiarę. Natychmiast
wczepił się w jej włosy, targając je, owijając nimi głowę,
wpychając do oczu i ust. Molly zatrzymała się i namacała w
kieszeni wełnianą czapkę. Czym prędzej wydobyła ją i
naciągnęła na uszy, wpychając pod spód niesforne kosmyki
włosów. Szczelnie zapięła pod szyją czerwoną kurtkę. Gołe
dłonie schowała do obszytych miękką flanelą kieszeni. No,
teraz trochę lepiej. Zeszła z podjazdu na plac i dołączyła do
grupki około czterdziestu kostniejących z zimna osób. Stała na
209383880.003.png
samym skraju i nie było jej najprzyjemniej; gdyby przyjechała
wcześniej, znalazłaby się w środku, gdzie skupieni ciasno
ludzie ogrzewali się nawzajem. A tak musiała sterczeć na
zimnie bez żadnej osłony.
Nic dziwnego, że niezbyt uważnie słuchała słów
mężczyzny na podium. Jej myśli biegły przez ocean, do
Europy. Miała nadzieję, że ludziom w tamtej grupie nie jest
przynajmniej tak zimno, jak jej tutaj.
Wiatr przyciskał kraciastą, plisowaną spódnicę do ud.
Cienkie rajstopy słabo chroniły przed zimnem. Molly dotknęła
palcem nosa sprawdzając, czy jest jeszcze na swoim miejscu,
ale szybko schowała dłoń do kieszeni. Nie sposób trzymać
gołe ręce na wietrze.
Mistrz ceremonii ogłosił wreszcie koniec przemówień.
Molly odetchnęła z ulgą, ale i z odrobiną żalu, bo lubiła to
coroczne święto. Było w nim coś romantycznego. Jej żywa,
plastyczna wyobraźnia, podobnie jak niemała znajomość
historii, pozwalały wczuwać się w przeszłość. Wszystko
przesuwało się wtedy przed jej oczami jak żywe...
Tamten marcowy dzień roku 1891 był równie wietrzny i
zimny. Może nawet i bardziej. Deszcz, na który teraz dopiero
się zanosiło, padał wtedy od rana, spuszczając na głowy
zebranych bure, miotane gwałtownymi podmuchami zasłony.
Norweski bark „Dyktator" - jeden z tych smukłych,
trójmasztowych żaglowców, których dzieje tak fascynowały
Molly - tonął w rejonie Tidewater u wybrzeży Virginii. Stacja
Ratownictwa Morskiego numer 2 w Virginia Beach odebrała
sygnał SOS. Przystąpiono do akcji ratowniczej, lecz ponieważ
przeprowadzana była w bardzo ciężkich warunkach, tylko
częściowo zakończyła się pomyślnie. Prababka Molly,
mieszkająca w owym czasie w tutejszym hotelu, nie tylko była
tego świadkiem, ale i brała w niej czynny udział.
209383880.004.png
Zza pleców zgromadzonych, Molly nie widziała tego, co
działo się przed podium. Ale i tak wiedziała, co się za chwilę
stanie. Po odegraniu hymnów narodowych Stanów
Zjednoczonych i Norwegii warta honorowa wyniesie wieniec
nad sam brzeg oceanu. Potem najsilniejszy z mężczyzn rzuci
go na wodę, tak daleko, jak tylko będzie mógł. Żarłoczny
ocean nie przyjmie ofiary. Po zapadnięciu zmroku fale
wyrzucą kwiaty na brzeg.
Jego uwagę zwróciły włosy dziewczyny. Gdy wysiadła z
samochodu, wiatr rozwinął wspaniałe sploty i otulił nimi całą
jej głowę. Nawet ten bezbarwny, szary dzień stanowił piękne
tło dla ich głębokiej barwy. Kiedy wetknęła je pod czapkę,
poczuł coś w rodzaju żalu. Trwało to zaledwie mgnienie oka.
Schodziła z podjazdu - a on patrzył na jej melodyjne, pełne
wdzięku, niemal taneczne ruchy. Na nogach miała czółenka na
wysokich obcasach, a nogi te, choć widoczne tylko od kolan,
były smukłe i powabne.
Przeszła przez plac i dołączyła do zebranych. Pod
wpływem zimna zgarbił ramiona. Patrzył na nią ponad
głowami ludzi. Wreszcie, popchnięty jakąś potężną,
tajemniczą siłą, począł się przepychać przez tłum.
Molly ze zdziwieniem stwierdziła, że dotkliwe uczucie
chłodu nagle znacznie osłabło. Ktoś pojawił się obok niej i
stanął na tyle blisko, że osłonił ją od porywów mroźnego
wiatru. Spojrzała przez ramię.
Szeroki, pełen wdzięczności uśmiech na jej ustach
przerodził się w wyraz najwyższego zdumienia.
Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Nie, to niemożliwe!
- myślała. Nieposkromione, romantyczne fantazje odłożyła na
bok jeszcze w czasach, gdy po ukończeniu studiów musiała
się nauczyć żyć w normalnym, nieco banalnym świecie. Do
kąta poszły dumne tarcze Uniwersytetu Princeton, oznaki
klubowe, wstążki do kwiatów, które nosiła we włosach, aby
209383880.005.png
ofiarować zwycięskiej drużynie chłopców. Nie, to nie mogło
być prawdą! Przygryzła dolną wargę i oszołomiona
wpatrywała się w śmieszne nieco, filcowe kwiatuszki na
kapeluszu stojącej przed nią paniusi. Nonsens - mówiła sobie.
- To tylko wyobraźnia, pobudzona przez dzisiejszą
uroczystość i rozmyślania o wydarzeniach sprzed stu lat.
Zerknęła przez ramię raz jeszcze... Mężczyzna, który stał
za nią, wcielał najśmielsze - i najbardziej skryte - jej dziecięce
sny i marzenia. To jego przedstawiały obrazki na kartach
przygodowych książek o podróżnikach, żeglarzach -
śmiałkach, przystojnych piratach. Ten mężczyzna... to po
prostu Eryk we własnej osobie, którego wyruszający na
żeglugę towarzysze, a potem cały świat, zwali Krwawy
Topór!
I ten to Eryk stał tu, obok niej, realny, z krwi i kości!
Wprost promieniował energią i władczą męskością, nic sobie
nie robiąc z potężnych uderzeń wiatru, jakby były niegroźną
bryzą. Był żywcem wyjęty z jej marzeń, był nawet jeszcze
większy i silniejszy!
Patrzył ponad jej głową. Właściwie to patrzył ponad
głowami wszystkich: miał dobrze ponad dwa metry wzrostu,
zaś bary szerokie jak niedźwiedź. Czoło ocieniał mu wysoki
kapelusz, spod którego sterczał przewiązany ciemną wstążką
harcap. „Brodaci najeźdźcy o jasnych włosach przybyli z
morza i zdobyli liczne miasta..." - Molly mimowolnie
zacytowała w myśli słowa kroniki. Spojrzał na nią. Nogi się
pod nią ugięły. Miał najpiękniejsze, najbardziej błękitne oczy,
jakie kiedykolwiek widziała. Głębokie, nieobecne, zapatrzone
gdzieś poza horyzont. Twarz jego była ogorzała, o mocnych,
zdecydowanych rysach, kwadratowej szczęce i szerokich
kościach policzkowych. Usta mocno zarysowane, o
zmysłowych, acz nie nazbyt obfitych wargach. Bielusieńkie
zęby. Gęsty cień nie golonego od kilku dni zarostu na
209383880.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin