Domingue Ronlyn - W zbawiennej prozni.doc

(1204 KB) Pobierz
Ronlyn Dominque

 

Ronlyn Dominque

 

W zbawiennej próżni

 

(The mercy of thin air)

 

Przełożyła Anna Kołyszko

 

 

 


Toddowi, mojej drugiej połowie

 

 


Warto, abyście poznawali wszystko, zarówno przekonujące, niewzruszone sedno prawdy obiektywnej, jak i subiektywne sądy śmiertelnych, których nie sposób przyjmować bezwarunkowo. Nauczcie się wszak również, że śmiertelni, przechodząc przez rzeczy, które się wydają, muszą naprawdę istnieć, być dla nich wszystkim.

 

Parmenides z Elei „O naturze”

 

 

Ponieważ jak dotąd nie istnieje możliwość wyjaśnienia przyczynowego, musimy na razie założyć, że występują nieprawdopodobne przypadki o charakterze pozaprzyczynowym, innymi słowy znaczące zbiegi okoliczności.

 

C. G. Jung „O synchroniczności”

 


Od czego zacząć?

Obrysowuję palcem swoją sylwetkę na fotografii. Z głowy spływają mi blond loki, postrzępione na końcach. Członki rozchodzą się z mojego ciała promieniście. Opuszkami palców prawej ręki sięgam horyzontu. Lewą chwytam czyste powietrze. Poruszam się po obrzeżach, przechodzę wzdłuż konturów od stóp do głów, z boku na bok.

Nie jest to ciało, w którym przyszłam na świat. Kiedy jeszcze oddychałam, wszystkie komórki uczestniczyły w jednym cyklu: rozwoju, naprawy, rozpadu. Trwam jednak nadal.

Nic mi już nie zostało na własność oprócz pamięci.

Na zdjęciu Twolly macha ze swojego końca huśtawki. Lewa ręka powyżej łokcia ginie we mgle. Twolly ma na sobie fioletową sukienkę, od której wyraźnie odcina się jej twarz. Uśmiecha się serdecznie, wyginając blade usta w idealny łuk.

Zdjęcie robił niewidoczny Andrew. Do wieczora wypstrykał cztery filmy. Kiedy wychodziliśmy we troje z parku, bawił się rolkami filmów w kieszeni. Dotknęłam kwadratowej srebrnej spinki do mankietu z jego wygrawerowanymi inicjałami APO i przytuliłam się do niego. Powiedz, jak masz na drugie imię? Nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się przekornie. Bez słowa przejechałam palcem z góry na dół po jego prawej ręce, a on sięgnął do znajomego wgłębienia mojej dłoni, jak gdyby spodziewał się znaleźć tam niespodziankę.

Tak długo i tak mocno ściskam fotografię, że przeszywa mnie na wskroś przejmujący ból.

 


Część pierwsza

 


Simon Beeker nie żył od czterech miesięcy. Ja jednak o tym nie wiedziałam, gdy wybrałam się do jego domu ze spóźnioną wizytą. Ponieważ nie przeglądałam już nekrologów, wiadomość mnie ominęła.

Ostatni raz widziałam go na początku 1991 roku. Miał wtedy siedemdziesiąt cztery lata. Siedział w szkarłatnym gabinecie, łokcie trzymał na poręczach wysłużonego skórzanego fotela. Patrzyłam, jak przewraca karty nowej biografii, aż grzbiet książki trzeszczy mu pod palcami. Widziałam, jak łapczywie pochłania kolejne akapity. Pod tym względem nic się nie zmienił. Już jako mały chłopiec zdobywał tak zachłannie wiedzę, kiedy zakradał się do pokoju Andrew, żeby między rozmaitymi zajęciami czytać po jednej stronie książki.

W gabinecie stała biblioteczka Andrew. Był to mebel w staroświeckim stylu inspirowanym projektami Eastlake’a, odziedziczony w spadku po ciotce. Uwielbiał go głównie za to, że na półkach mieściły się po dwa rzędy książek. Przed wyjazdem na studia prawnicze pozwolił matce sprzedać lub rozdać wszystko, czego nie zabrał ze sobą. Zostawił mnóstwo książek, wiele porządnych garniturów i właśnie tę biblioteczkę. Kiedy ich gosposia Emmaline zapytała o książki historyczne, Andrew kazał jej zabrać wszystkie. Dała je Simonowi, swojemu kościstemu, przewidującemu wnukowi.

Kiedy odwiedziłam wówczas siedemdziesięcioczteroletniego Simona, zabawiłam tylko chwilę. Od kilkudziesięciu lat nie zbliżałam się do tej biblioteczki. Zapach wyczuwany w zamkniętych pomieszczeniach wywoływał we mnie niepokój, wzmagał samotność. Znikłam niemal bezszelestnie. Kiedy do pokoju weszła jego żona z kawą, zapytała, czy nie czuje przeciągu. Odwrócił ku niej mroczną twarz, popatrzył oczyma mędrca i odparł, że nie.

Od tamtej pory minęło dwanaście lat i Simon już nie żył. Dużo za późno wzięła mnie ochota, żeby znów go odwiedzić.

Wiedziałam, że nie żyje, kiedy podeszłam do jego bungalowu i zobaczyłam odręczny napis „Na sprzedaż”. Po obu stronach ulicy stały zaparkowane na chodnikach samochody. W małym ogródku przed domem piętrzyły się stosy książek, przyborów kuchennych, koców, bibelotów, mebli. Ludzie rozdrapywali dobytek Simona, wynosząc całe naręcza skarbów.

Jedynym antykiem na trawniku był ów regał, nawiasem mówiąc, w idealnym stanie. Podszedł do niego z wyciągniętymi rękami mały człowieczek w binoklach. Ukląkł z szacunkiem na kolana i otworzył dwie szuflady, żeby je obejrzeć. Z chłodnych, ciemnych czeluści uleciał zapach niczym kłąb dymu z gaszonego ogniska. Nie czułam go od lat, dlatego teraz wciągnęłam z rozkoszą. Mały człowieczek zaczął się trząść.

Woń Andrew roztoczyła się wokół, po czym zastygła. Jej cząsteczki zawisły w gęstej zawiesinie zimnego, nieruchomego powietrza. Przytrzymałam ten słony posmak w sobie na czas jednego oddechu, a potem oddałam się rozmyślaniom: Co się z nim stało?

Kiedy powietrze wokół się ociepliło, poczułam intensywny, dojrzały zapach, o znacznie większej sile, lecz mniejszej mocy. To Simon zaraz po mojej wizycie, pragnąc zabezpieczyć biblioteczkę, pociągnął kasztanowym werniksem oszklone drzwi. Stałam wśród zimnych przeciągów i czekałam.

Przed południem w pozostałościach wystawionej na sprzedaż gradami myszkowała jakaś młoda para. Uwagę kobiety zwróciła biblioteczka, stojąca w cieniu judaszowca, właśnie obsypanego liśćmi. Kobieta otworzyła drzwi. Kiedy sięgnęła do środka, żeby sprawdzić półki, wciągnęła głęboko powietrze. Owionęła ją kojąca woń, przypominająca mieszankę dymu z fajki i cynamonu.

– Nie uważasz, Scott, że pasuje w sam raz do naszego pokoju? Nie trąci stęchlizną ani pleśnią. I tak ładnie pachnie powiedziała.

Mężczyzna wyjął z kieszeni miarkę.

– Wymiary ma idealne. Ładniejszej nie widzieliśmy. I jest w doskonałym stanie.

– Zobacz, coś tu tkwi w szparze.

Niemal położyła się na najniższej półce. Była tak drobna, że bez trudu zmieściłaby się cała w środku. Po chwili wynurzyła się z egzemplarzem broszury Planowanie rodziny, którą zaczęła gorliwie przeglądać. Chwyciła Scotta za rękę i kazała mu przeczytać fragment o niezaspokojonych kobietach i przyczynach znerwicowania.

– Muszę mieć tę książkę – powiedziała. – Uzupełni moje pamiątki z naszych Dni Prezerwatyw na studiach. Pamiętasz?

Oczy jej rozbłysły.

– Jasne, że pamiętam. – Przerzucał cienkie kartki. – Masz szczęście, że ci chrześcijańscy fanatycy nie wpadli w jeszcze większy szał i nie spuścili wam wszystkim manta. – Scott przeczytał szybko kilka akapitów. – Amy, posłuchaj. Czy to możliwe, że kobiety dawniej robiły sobie irygacje lizolem?

– Niemożliwe. Pokaż.

Przypadła mi do gustu, bo przypominała mnie samą. Jego też polubiłam za to, że nie odstraszał go jej tupet. Stanowili wzruszająco dobraną parę. Odłożyła broszurę na miejsce i zaczęła oglądać drewno z zewnątrz.

– Państwo są zainteresowani? – Jedna z wnuczek Simona odziedziczyła jego spokojne spojrzenie. – Mamo – zawołała. – Ile chcesz za biblioteczkę?

Kobieta wyjrzała zza kolumny na ganku.

– Pięćset.

Amy powstrzymała uśmiech i włożyła rękę do wielkiej torby, w której miała nieziemski bałagan. Scott złapał w locie notesik, który jej wypadł.

– Chyba nie mamy przy sobie tyle gotówki. Przyjmie pani czek z banku w innym mieście? – zapytała.

– Na ogół nie przyjmuję. Ale wam dobrze z oczu patrzy. – Wnuczka Simona postawiła kasetkę z pieniędzmi na ziemi i podciągnęła do łokci rękawy bluzy sportowej z Uniwersytetu Tulane. – Serdecznie się nią zaopiekujecie, prawda? Żeby dziadek nie przewracał się w grobie.

Amy spojrzała bacznie na kobietę.

– Na pewno nie chce jej pani zostawić sobie?

– Nikt z rodziny nie lubi wiktoriańskich mebli. Czas, żeby trafiła w dobre ręce.

Scott powiedział młodej kobiecie, że będą musieli załatwić transport do ich domu w Baton Rouge. Wyciągnęła z kasetki długopis i kartkę.

– Proszę wypisać czek na nazwisko Sarah Washington. To moja mama. Zapisuję państwu jej numer telefonu komórkowego. Wystarczy zadzwonić i się umówić. Mama dopilnuje, żeby ktoś był w domu.

Amy wypisała drukowanymi literami ich nazwiska – Amy Richmond i Scott Duncan – oraz numery telefonów.

– Nasze też podaję na wszelki wypadek.

Młoda kobieta przyjęła czek, pożegnali się serdecznie.

Scott objął Amy. Przytuliła na chwilę kasztanową głowę do jego piersi.

– Ależ nam się trafiła okazja! – powiedziała.

– Z premią w postaci podręcznika seksu z przełomu wieków.

– Przewodnika po metodach antykoncepcji.

– Tylko po co nam taki przewodnik?

Pogłaskał ją po pępku, ale zaraz się odsunęła.

 

*

 

Kopiąc nowe rabatki kwietne w ogródku przed domem, Amy znalazła jeszcze sześć szklanych kulek. Kiedy wróciła do domu, żeby się wykąpać, wrzuciła je do płaskiej misy na stoliku do kawy. Wytarłam z ziemi swoją ulubioną, granatowe kocie oko, i zaczęłam puszczać ją po podłodze.

– Pamiętałaś, żeby kupić pułapkę na myszy? – zawołał Scott z drugiego pokoju, gdzie szukał w biblioteczce słownika.

– Po co?

– Bo nasza mysz znów gra z nami w kulki.

Scott opowiedział Amy, jak kiedyś w dzieciństwie chciał zbadać hałas dochodzący o północy z kuchni. I złapał w snop światła latarki mysz. Stała słupka, taka milutka, ze szklaną kulką w łapkach, a po chwili czmychnęła pod piec. Scott był pewien, że teraz mysz znalazła rosnącą kolekcję kulek Amy i turla je po całym domu.

Słyszałam, jak Scott idzie z salonu do większej z dwóch łazienek. Przekrzykując szum wody, powiedział Amy, że chciałby wrócić do rozmowy o dziecku. W ciągu ostatnich kilku dni kilka razy przelotnie poruszył ten temat.

– Mamy wiosnę – powiedział. – Przyroda dba o sprzyjającą aurę.

– Pora rui przypada raczej na jesień.

– Dla rogacizny.

Zawsze doceniałam jego poczucie humoru.

Do salonu wpadł smakowity aromat zapowiadający kolację. Scott zajrzał do krewetek smażonych w maśle i czosnku. Przez woń gotującego się makaronu przebił się zapach świeżej cytryny.

Jeszcze chwila i...

– Aims, po co grzebałaś w szafkach i szufladach?

W te dwa tygodnie po moim przybyciu runął cały ich porządek. Wciąż natykali się na przełożone bądź porozrzucane rzeczy. Przeprogramowane stacje radiowe, otwarte książki zostawione w nieoczekiwanych miejscach, dziwne stukoty przerywające domową ciszę. Co jakiś czas z kratek klimatyzacyjnych wypadały szklane kulki i turlały się po nieco spadzistej podłodze. Bawiło mnie zdumienie ich obojga.

W pierwszym tygodniu obarczali się winą nawzajem, bo telewizor albo odtwarzacz CD wyłączał się, kiedy podchodzili, a włączał, gdy tylko się oddalali. Scott trzy razy zmieniał baterie w pilotach. Ponieważ sytuacja się powtarzała, kiedy wyjęłam baterie, stawali na środku salonu i zaczynali chichotać. Absurd tej sytuacji tak ich bawił, że po chwili pokładali się dosłownie ze śmiechu, aż w końcu padali sobie w ramiona. I niebawem szlak zrzuconych ubrań ciągnął się przez cały korytarz.

Tej sporadycznej spontaniczności zabraknie im najbardziej, pomyślałam. Dlatego żadne z nich nie zdecydowało się jeszcze na dziecko. Korciło mnie, żeby przekłuć jej diafragmę i zostawić jego prezerwatywy na słońcu, co wymusiłoby na nich decyzję. Kłóciło się to jednak z moimi najgłębszymi przekonaniami. Zresztą nie chciałam wtrącać się tak ostentacyjnie.

Godzinę później do salonu wszedł nagi Scott ze szklanką soku pomarańczowego. Właśnie bawiłam się, puszczając kulki po elipsach w wentylatorze sufitowym. Po jego wejściu wszystkie spadły. Oderwał usta od szklanki, spojrzał na kratkę klimatyzacyjną, kropla bladopomarańczowego płynu kapnęła mu na czubek brody. Aż bezcielesna szczęka opadła mi na wspomnienie, jak potrafiłam zjeść pięć mandarynek satsuma naraz, owoców o tak subtelnej kwaskowatości, że słodycz kryła ją do ostatniego kęsa. Wyobraziłam sobie, że zlizuję kropelkę zarysem języka, chociaż na pewno smak będzie niewyraźny. Na widok kropli wiszącej w powietrzu Scott chybaby się załamał.

– Musimy coś zrobić z tymi myszami – powiedział.

Amy trzepnęła go w tyłek jego bokserkami. Jego proste, barczyste ramiona przypominały mi ramiona Andrew.

 

*

 

Amy i Scott mieszkali w spokojnej dzielnicy. Pominąwszy sporadyczny warkot narzędzi elektrycznych lub dochodzący z daleka krzyk dziecka, słyszałam jedynie cichy szum porannego i wieczornego ruchu ulicznego oraz szmer wiatru. Nie przywykłam do takiej ciszy, jakże różnej od przenikliwego zgiełku Nowego Orleanu. Pamiętałam swoje rodzinne miasto, gdy nie panował tu jeszcze taki gwar, tłok i harmider. Niegdyś odbywały się tutaj spokojne spacery, długie rozmowy, dzwoniły tramwaje, cienkie opony sunęły wolno po żwirze – panował niezbyt głośny jazgot miejskiego życia. Z każdym rokiem hałas się wzmagał. Chociaż ubolewałam nad nim, to się uzależniłam. Ten łoskot kołysał mnie, koił niczym uporczywa myśl.

Usiadłam na wygodnym fotelu bujanym w salonie mojego nowego domu. Dochodziła północ. Dom spał, pochrapując jak wszyscy starcy, wydawał z siebie skrzypy, jęki, trzaski. Po mojej prawej stała biblioteczka, która zasłaniała wąską ścianę, lecz wypełniała nie tylko przestrzeń. Lampa na ganku oświetlała rowki i fale w oszklonych drzwiach biblioteczki. Odwróciłam wzrok od kłujących refleksów światła.

Tamtej nocy chciałam pooglądać zdjęcia Amy i Scotta.

Gdyby właśnie weszli do pokoju, zobaczyliby pudełko rozłożone na siedzeniu bujaka. Przepuściłam je przez siebie. Nie musiałam go zabezpieczać. Gdyby podeszli do fotela, a byli nader spostrzegawczy, poczuliby delikatne muśnięcie wiatru, jakie czuje się tuż przed porażeniem prądem. Zobaczyliby, jak wieczko pudełka unosi się, przesuwa w prawo, spada na podłogę. Następnie z pudełka sunie do góry zdjęcie i zawisa na pewnej wysokości, pod takim kątem, jakby je ktoś oglądał. Uznaliby, że pewnie lunatykują i że to wszystko im się śni. Nie przyszłoby im do głowy, że widzą zwykłą sztuczkę energii elektromagnetycznej, powstałą między powietrzem, zdjęciami a mną.

Pierwsze zdjęcie przedstawiało ich dwoje siedzących nad basenem. Woda na fotografii obcięła im nogi, pozostawiła Amy tylko lewą, którą przełożyła przez prawe kolano Scotta i kopała błękit w stronę obiektywu. Siedzieli mocno spleceni ramionami. Amy włożyła podkoszulek na kostium kąpielowy. Za nimi stał młody człowiek z brodą a la Belzebub, wznosząc otwarte dłonie gotowe do pchnięcia. Chętnie zobaczyłabym następną chwilę, kiedy oboje wpadają do wody, prychając z zaskoczenia.

Ciekawe, czy idąc pod wodę, nie zapomnieli nabrać powietrza, czy poczuli znajomą wodę w płucach, tuż zanim śmiertelny strach nie wypchnął ich do góry, na powierzchnię.

Spowita łożyskiem ciemności, pozbawiona powietrza, zalana wodą, nie spodziewałam się zakończyć żywota tak, jak go rozpoczęłam.

 

*

 

W dniu śmierci przed wyjściem z domu spoglądam na gazetę taty. Zauważam datę 10 lipca 1929 roku i obliczam, że od uroczystego otrzymania dyplomu Tulane minął blisko miesiąc. I chociaż dokładałam starań, żeby te tygodnie sunęły wolno i leniwie jak chmury po niebie, rozwiały się, jakby porwał je wiatr.

Mijam kolejne przecznice w cieniu drzew. Mam na sobie ulubioną zieloną sukienkę bez rękawów. W tym upale całe ciało perli się od potu. Oby się okazało, że zostawiłam u niego zapasowy kostium kąpielowy, bo marzę wprost o kąpieli. Jeśli nie zostawiłam, to chyba wskoczę nago. Rodzice Andrew wyjechali w Alpy Szwajcarskie, żeby uciec od komarów i tropikalnego upału, a Emmaline do obiadu będzie na zakupach.

Przyspieszam kroku. Na St. Charles Avenue uśmiecham się do studenta, który proponuje, że mnie podwiezie swoim sportowym wozem. Włosy uczesane a la F. Scott Fitzgerald lepią mu się od tej wilgoci do szyi. Wygląda znajomo, jakbym spotkała go już kiedyś na potańcówce.

– Dziękuję – odpowiadam – ale łapię kondycję, bo idę pływać.

– Mogę z tobą? – pyta.

– Nie dzisiaj, kolego.

Odjeżdża, a ja nagle staję jak wryta. Niespodzianka dla Andrew. Została na mojej toaletce. Czuję włókno grejpfruta na czubku języka. Muszę wrócić do domu, umyć zęby – bo też zapomniałam – i wynieść niespodziankę w małym mieszku. Nikt nie zauważy, nikt nie będzie wiedział. Albo i zauważy.

Mogę odłożyć to na później.

Otwieram tylną bramę kluczem schowanym w kwiatach szkarłatnej bugenwilli. Tylne drzwi przy basenie nie są zamknięte. W dolnej szufladzie biblioteczki Andrew, w której trzyma moje rzeczy, znajduję swój kostium kąpielowy.

Woda wciąga mnie na dużą głębokość, gdzie kręcę się w kółko, żeby jej się oprzeć. W domu stary zegar dzwoni dziesięć razy, a potem, odczekawszy kilka ospałych okrążeń, jeszcze raz. Czyli wybił pół do jedenastej. Andrew powinien wrócić po meczu tenisowym z Warrenem, ale się spóźnia. Nożycowym ruchem nóg opuszczam się na dno basenu i patrzę, jak oplatają mnie wstęgi światła. Wypływam na powierzchnię i wychodzę na brzeg, żeby skoczyć. Wijąc się, poprawiam kostium, żeby lepiej leżał. Najchętniej zrzuciłabym skórę...

Wyobrażam sobie jego minę, gdyby znalazł mnie nie tylko z nagimi palcami nóg wymierzonymi w niebo. Czyby nie...

Słowa padają wraz z moim ciałem. Sekunda, potem dwie, ciemności. Światło wokół zamienia się w jasną mgiełkę. Czyżbym skoczyła wskroś swoich myśli do basenu? Jakiż spokój ogarnia mnie w tych pierwszych chwilach pod wodą, dopóki nie zaczyna mi rozsadzać płuc, a ja zapominam, że tam na górze czas płynie.

Jakaś nierealność przepełnia mi członki i unosi mnie niczym kadzidło. Rozpływam się, owładnięta nieważkością snu – nie, ktoś mnie ciągnie, wyciąga...

Stop.

Zasłona słabych iskierek mąci mi wzrok. Jestem na powierzchni.

Do basenu podchodzi Andrew, tłumi cichy śmiech. Tym razem nie da się przestraszyć. Już widywał mnie w podobnych sytuacjach. Przy każdym niespiesznym kroku zrzuca jedną część ubrania – po butach skarpetki, koszulkę tenisową, pasek. Rozpina białe szorty, ale ich nie zdejmuje. Klęka na krawędzi basenu, wyciąga mnie, układa przy sobie. Nachyla się tuż nad moją szyją, ale tym razem nie reaguję. Potrząsa mną.

Przykłada ucho do moich ust. Wsuwa mi prawą rękę za stanik pod lewą pierś. Wyciąga, kładzie dłoń na mojej przeponie. Głowa mi podskakuje, gdy Andrew obmacuje ją nerwowo, jak nigdy przedtem, z tyłu. Wyczuwa guza, który powstał, kiedy niezgrabnie poślizgnęłam się na krawędzi basenu, upadłam tyłem na beton i wpadłam do wody. Ciało mam jeszcze ciepłe. Andrew wciąga mnie na kolana. Chwyta w ramiona i trzyma, jak gdyby nigdy nie miał puścić.

Jeszcze nie słyszałam, żeby mężczyźnie pękło serce.

Kuchennymi drzwiami wchodzi z uśmiechem Emmaline. Dźwiga na biodrze torbę zakupów. Słyszy jego lament – przytłumiony, szaleńczy. W jej oczach błyska strach. Emmaline rzuca wszystko, podbiega. Jej cień pada na nas. Kiedy Emmaline dotyka gęstych czarnych fal na głowie Andrew, ten odrywa się od mojej szyi i podnosi wzrok. Emmaline przykłada mu rękę do policzka. Na jej dłoń skapują jego łzy. Po jej ciemnej twarzy płyną sine strużki.

Andrew tuli mnie, buja i nuci cicho, niczym kołysankę: nie, nie, nie, nie, nie. Nie chce mnie puścić. Emmaline klęka przed nim i głaszcze mnie po mokrych kosmykach. A gdy dotyka ponownie jego głowy, Andrew kładzie mnie na ziemi, całuje w usta i zdejmuje mi z szyi srebrny medalion. Wchodzi do domu, nie oglądając się za siebie. Emmaline kreśli mi na czole znak krzyża.

Przez cały tydzień, czy to świt, czy zmierzch, czuwam nad basenem. Z każdym dniem ubywa mgły i dezorientacji. Wprawdzie moje ciało znikło, ale czymkolwiek jestem – sumą ostatnich myśli, ostatnim tchnieniem – zaczyna, aczkolwiek nieśmiało, nabierać kształtu.

Wślizguję się kuchennymi drzwiami za Simonem, który właśnie podlał kwiaty od wielu dni zaniedbane przez jego babkę Emmaline. Wchodzę do pokoju Andrew. Nie ma go tam. W odbiciu drzwi biblioteczki ukazuje się niski mężczyzna. Ma ziarnistą twarz jak bohaterowie niemego kina i luźną koszulę wypuszczoną na obcisłe spodnie. Na szyi wisi mu spłowiały szkaplerz.

– Mam na imię Noble. Przyszedłem się z tobą przywitać – mówi. W jego angielszczyźnie pobrzmiewa melodia francuszczyzny. Wielkie oczy z ciężkimi powiekami przytłaczają również zresztą duży nos i długie, wąskie usta. Czuję, że powinien mieć blond włosy, ale są dziwnie bezbarwne. – A ty?

– Nazywam się Raziela Nolan. Możesz do mnie mówić Razi. – Mierzy mnie spojrzeniem od stóp do głów, spuszczam wzrok. Jestem tylko plamą. – Znikłam. Gdzie ja jestem?

– Jesteś tu nowa. Niebawem wszystko się wyjaśni.

Noble rozgląda się po pokoju Andrew. Wygląda mi na człowieka, który niejedno widział.

– Wiesz, co się stało? – pyta.

– Utopiłam się.

– Masz jakieś pytania?

– Gdzie teraz jesteśmy?

– Pomiędzy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin