Elizabeth Adler - Spadek.pdf

(1386 KB) Pobierz
Elizabeth Adler
Elizabeth Adler
Spadek
1.
KSIĘGA PIERWSZA
Wszystko zaczęło się pewnego zimnego dnia w styczniu 1937 roku. Lord
Mountjoy siedział w wagonie pierwszej klasy ekspresu z Bath do Londynu, z
otwartym na rubrykach poświęconych businessowi egzemplarzem „Timesa". Nie
czytał go, gazeta była parawanem, którym odgrodził się od innych statecznych,
ubranych w prążkowane garnitury mężczyzn, tak jak on powracających do
Londynu z długiego weekendu na wsi.
William Edward Mountjoy dziesiąty earl Mountjoy, był panem wszystkich włości,
roztaczających się za oknami zarówno okazałej siedziby rodowej Mountjoy Park w
Wiltshire jak i jego zamku w Szkocji, a także właścicielem ogromnego domu przy
Curzon Street w londyńskiej dzielnicy Mayfair. Obchodził właśnie siedemdziesiąte
urodziny. Samotnie.
Zerkając znad gazety stwierdził, że wszyscy towarzysze podróży są od niego
młodsi. Żaden nie przekroczył czterdziestki. Zasępił się, wspominając czas mło-
dości, gdy był zaledwie osiemnastolatkiem, zielonym i naiwnym, rozhukanym jak
diabli i świeżo po Eton. Przed nim, niczym niekończący się czerwony dywan,
rozpościerało się całe życie. Czterdziestka zdawała się oddalona o całe wieki, tym
bardziej więc siedemdziesiątkę spowijały tak gęste mgły, iż wydawało się
nierealne, by mógł się kiedykolwiek do niej przybliżyć. W osiemnastym roku życia
nie istniało coś takiego jak starość.
Obecnie zresztą nie dolegało mu nic poza zwykłymi objawami starzenia się:
nawracające od czasu do czasu niedomagania podagryczne, które zmuszały go do
szukania nieco pewniejszego — niżby sobie życzył — punktu oparcia, którego
zapewnić nie mogła trzcinowa laseczka ze srebrnym uchwytem, a słabnący wzrok
stanowi powód istnego spustoszenia podczas wrześniowego polowania na kuro-
patwy w Szkocji. Ale był to również czas nadużywania dobrego jedzenia i wina, a
także wybornej brandy, którą uwielbiał ponad wszystko. Tym niemniej nie prze-
kroczył nigdy granicy i nie pił ponad miarę. Dżentelmen nigdy tego nie robi. A
teraz pojawił się inny problem. Samotność.
Nie dostrzegał falujących za oknami wagonu zielonych wzgórz Wiltshire, pełnych
pasących się krów i koni. Hrabstwo słynęło z hodowli koni, w pobliżu był tor
wyścigowy w Newbury i wiele świetnych stadnin. Ukryty za parawanem gazety,
przyglądał się w szybie swojemu odbiciu. Widział wysokiego, wyprostowanego,
siwowłosego mężczyznę o zdrowej cerze, nieskazitelnie ogolonego, z niedużym
wąsem i krzaczastymi, ciemnymi brwiami nad wyblakłymi niebieskimi oczami.
Ubrany był w nienaganny sportowy garnitur od Saville'a Row, jak zawsze —
dzięki staraniom lokaja — w idealnym stanie. Równiutko złożony, ciem-
noniebieski prochowiec oraz czarny melonik i, zwinięty ciasno, czarny parasol
leżały na półce nad jego głową.
Angielski dżentelmen w każdym calu — pomyślał z ironią.
William Mountjoy odziedziczył tytuł w następstwie nieszczęśliwych okoliczności.
Jego starszy brat zginął w katastrofie kolejowej, zaś George, drugi brat, został
wydziedziczony przez ojca z powodu rozwiązłego trybu życia.
William Mountjoy miał wówczas trzydzieści pięć lat. Doskonale wiedział, jakie są
jego powinności. W następnym roku poślubił Penelopę Latimer i uczynił
wszystko, co należy, by spłodzić następcę Mountjoy. Niestety, los chciał inaczej.
To nie mogła być jego wina, przekonywał wówczas siebie, przyglądając się
swojemu nagiemu ciału w dużym, owalnym lustrze, zawieszonym w ogromnej,
wyłożonej zielonym marmurem łazience w rezydencji przy Curzon Street. Wciąż
w kwiecie wieku, co potwierdzał jego wygląd. Prosty jak struna, jedynie z nie-
znacznym zaokrągleniem wokół talii, miał muskularne ramiona i szeroką klatkę
piersiową, mocne nogi i był hojnie wyposażony przez naturę. Nie, wina za brak
syna i następcy nie leży, z całą pewnością, po jego stronie. To wina żony.
Wysłał Penelopę do najlepszego londyńskiego ginekologa, który zadał biednej,
delikatnej kobiecie całą masę kłopotliwych pytań i poddał ją żenującym badaniom.
A potem przyszła odpowiedź. Jego żona cieszy się doskonałym zdrowiem. Spełnia
wszystkie warunki, by począć dziecko.
William dotąd jeszcze pamięta wizytę w gabinecie lekarza przy Harley Street i
słowa:
— Pan jest przyczyną, lordzie Mountjoy. Mógłbym panu polecić kolegę,
specjalistę w tej dziedzinie. Nie wykluczone, że będzie w stanie panu pomóc.
Oczywiście, nie udał się z wizytą do kolegi. Nie mógł dopuścić myśli, iż jest
niezdolny do ojcostwa.
— Bzdura — żachnął się, widząc na sobie pytające spojrzenie Penelopy. — Ten
człowiek jest w błędzie. Sama wiesz najlepiej, że niczego nie można zarzucić
naszemu... pożyciu. — Choć ujął to w najdelikatniejszy sposób, jego żona spłonęła
rumieńcem.
Była pulchną, niedużą kobietą o wiecznie zatroskanym wyrazie twarzy, zawsze w
strachu, by go nie zasmucić.
— Oczywiście, kochanie — przytaknęła, biorąc winę na siebie. — Jest mi
ogromnie przykro z tego powodu. — Zdobyła się na odwagę, spojrzała mu w oczy.
— Zrozumiem cię, gdybyś zapragnął się rozwieść, Williamie — dodała. — Wiem,
jak wiele dla ciebie znaczy posiadanie dziecka.
Rozmarzył się przez chwilę na myśl o odzyskaniu wolności, wiedział jednak, że
syn jest sprawą najważniejszą. Nie, postanowił. Pozostanie w związku małżeńskim
z Penelopą. Musi uzbroić się w cierpliwość. Może biedaczka wkrótce pocznie, a
on, spełniwszy swój obowiązek, odetchnie z ulgą.
Penelopa nigdy nie zaszła w ciążę, była jednak oddaną i lojalną żoną — zrzę-
dzącego i przeważnie nieobecnego — męża. Umarła na atak serca, siedząc ci-
chutko w swoim ulubionym kąciku z widokiem na ogromny staw, urządzony przez
Capability Browna podczas przeprojektowywania terenów Mountjoy Park w 1760
roku. Williama przy niej nie było. Bawił wówczas w Monte Carlo. Wsiadł oczy-
wiście w najbliższy pociąg do Paryża, gdzie przesiadł się, i przez Calais dotarł do
Londynu.
Penelopa została pochowana w kaplicy rodowej Mountjoyów, obok ojca, matki i
brata Williama, a także starszych pokoleń rodu. Zamówił dla niej pięknie
rzeźbiony nagrobek z kararyjskiego marmuru, a miesiąc później, za specjalnym
przyzwoleniem ich królewskich mości, króla Jerzego i królowej Marii, odprawiono
żałobną mszę w Kaplicy Królewskiej w Windsorze. Zaskoczyła go ilość przyjaciół
i znajomych przybyłych, by uczcić pamięć zmarłej. Zawsze uważał swą żonę za
cichutką, nieśmiałą myszkę. Prowadziła jednak jego domy, wydawała
pracochłonne, trwające całe weekendy, przyjęcia na wsi, dotrzymywała mu towa-
rzystwa podczas — związanych nieodłącznie z jego pozycją w świecie — uro-
czystości, bali i oficjalnych kolacji.
Była łagodna i pozbawiona egoizmu. Dopiero gdy umarła, przyjaciele ze smutkiem
przypominali sobie jej dobroć i życzliwość, przywoływali pamięć czarującej
gościnności, wspominali jej otwartość i wrażliwość na cudze problemy. Składając
kondolencje, zapewniali Williama, że będzie im jej brakowało. William również
silnie odczuł brak żony. Bardziej niż przypuszczał. Penelopa była zawsze przy
nim, więc teraz, gdy jej zabrakło, poczuł się zagubiony.
Kiedy kilka miesięcy później, 4 sierpnia 1914 roku, wybuchła wojna, zamknął na
cztery spusty wielki dom w Londynie, odsyłając większość jego skarbów —
obrazy Goyi, Gainsborougha, Watteau i Vermeera, srebra i kosztowne przedmioty,
ofiarowywane rodzinie na przestrzeni wieków, a także cenne pamiątki zgromadzo-
ne przez Mountjoyów — w bezpieczne miejsce na wsi i z uczuciem ulgi rzucił się
w wir pracy biurowej w Ministerstwie Wojny. Przystosował się szybko do ograni-
czeń i niedostatków, spędzał przy biurku długie godziny, sypiając w klubie, z nie-
pokojem śledził przebieg walk pod Verdun i nad Sommą, bitwę Jutlandzką, w
której omal nie doszło do przełamania przez Niemców brytyjskiej blokady
morskiej. Wreszcie, wiwatował wraz z innymi, gdy państwa centralne podjęły
rokowania pokojowe. 14 listopada 1918 roku świętował zawieszenie broni.
Przystępując do przywracania niedawnej świetności rezydencji przy Curzon Street,
uznał, że ta wojna kładzie kres wszystkim wojnom. Straty po obu stronach sięgały
ośmiu i pół miliona zabitych. Odeszło całe pokolenie młodych mężczyzn, kwiat
brytyjskiej młodzieży.
Powojenne lata mijały szybko i w miarę beztrosko, jednak nigdy nie spotkał
kobiety, która rozumiałaby go tak dobrze, jak Penelopa, i nigdy nie ożenił się
powtórnie. A teraz miał siedemdziesiąt lat i utrwalone nawyki, i było już za późno.
Wypuszczając kłęby pary, ze zgrzytem kół i szczękiem stali, ekspres z Bath do
Londynu wtoczył się na stację Paddington. Lord Mountjoy złożył „Timesa",
włożył prochowiec i melonik, ukłonił się z rezerwą współtowarzyszom podróży i
żwawym krokiem wyszedł na peron.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin