Danielle Steel - Palomino.pdf

(848 KB) Pobierz
35829090 UNPDF
DANIELLE STEEL
Palomino
Rozdział pierwszy
Wchodząc pośpiesznie po schodach eleganckiej kamienicy przy East Street 63, Samantha
zmrużyła oczy - wiatr zacinał deszczem, który teraz niespodziewanie zmienił się w grad. Lodowe
igiełki kłuły boleśnie, szybko postawiła kołnierz i wbiegła, przeskakując ostatnie stopnie, umykając
przed wiatrem smagającym twarz. Zatrzymała się przed drzwiami, przez chwilę walczyła z
kluczem, odmawiającym posłuszeństwa w zmarzniętych palcach. Wreszcie drzwi ustąpiły,
odetchnęła z ulgą wchodząc do ciepłego hallu. Przystanęła, by strzepnąć krople z włosów.
Uśmiechnęła się z powodu tych długich włosów o niespotykanym kolorze, podobnych srebrzystej
przędzy przetykanej złotem przez całe dzieciństwo musiała cierpieć, nazywana "konopianą głową".
Gdy podrosła, ten kolor zyskał uznanie, z czasem przywykła do komplementów. Kiedy John przy
pierwszym spotkaniu orzekł, że z takimi włosami wygląda jak prawdziwa księżniczka, roześmiała
się tylko, aż jej błękitne oczy zamigotały. W końcu, miała lustro i dobrze wiedziała, jak wygląda.
Piękna twarz o delikatnych, nieregularnych rysach harmonizująca z doskonałą figurą, pełny biust,
miękko zaokrąglone biodra, smukłe nogi "do samej ziemi". Ogromne oczy o uważnym,
przenikliwym spojrzeniu, i pełne, zmysłowe usta. Miała szczupłe ramiona i wąskie dłonie o długich
palcach. Miękkość jej głosu zdumiewała wobec precyzji każdej wypowiedzi. Gdy z południowym
akcentem wolno cedziła słowa, niejeden słuchacz wyobrażał ją sobie omdlewającą na aksamitnym
szezlongu, w dezabilu obszytym piórkami marabuta... Tymczasem uwielbiała dżinsy i przemierzała
pokoje zamaszystym krokiem, rozsadzana energią, radością życia. Tak było, do pewnej sierpniowej
nocy...
Zmrożona wspomnieniem przystanęła, trzymając się mocno poręczy schodów. Boże, to
wciąż bolało tak samo.
Uświadomiła sobie, że stoi w tym samym miejscu, co zawsze, od sierpnia zatrzymywała się
tu, na półpiętrze, nadsłuchując, czekając na coś?... Nikogo przecież nie było, od sierpnia żyła
samotnie, jedyna lokatorka dużej kamienicy. Właściciele od pół roku przebywali w Londynie, ich
dwupoziomowym apartamentem opiekował się kuzyn, rzadko zaglądający na East Street 63, jako
reporter "Paris-Match" spędzał więcej czasu w Nowym Orleanie, Chicago czy Los Angeles niż w
Nowym Jorku.
Westchnęła i zaczęła się wspinać po schodach. Wreszcie ostatnie piętro. Jej piętro:
własność Samanthy. Teraz już tylko jej, choć kiedyś mieszkał tu i John. Przez pierwsze tygodnie
urządzali to mieszkanie, z jaką troską, z jakim poświęceniem! Wspaniałe, efektowne. Przytulne.
Eleganckie w każdym calu. Do diabła! I po co znów o tym myśli?!
No tak. Zostawiła na dole przy drzwiach parasolkę.
Zawróciła, wolno zstępując ze stopnia na stopień. Nie miała żadnego powodu do pośpiechu.
Żadnego.
Wtedy był upalny sierpniowy wieczór. Klimatyzacja nie działała, powietrze wisiało ciężkie,
nieruchome.
- Co ty?... - patrzyła na niego przerażona. Podeszła, by go przywitać, miała na sobie tylko
koronkowe majteczki i liliowy szlafroczek, rozgrzana upałem skóra pachniała. - Zwariowałeś? - nie
mogła uwierzyć.
- Nie. - Stał przed nią sztywny, spięty.
Na litość, przecież rano jeszcze byli w łóżku, kochali się! A teraz ten jasnooki wiking stał
tutaj obcy, poza zasięgiem jej kobiecej władzy, chłodny i obojętny. Obcy! I wolno wypowiadał
jakieś straszliwe słowa...
- Nie mogę cię dłużej okłamywać, Sam. Muszę odejść.
Skamieniała. Miała wrażenie, że mijają nie sekundy, ale godziny, cała wieczność. Boże,
żartował! Przecież nie mógł tego mówić poważnie. Nie. Nie żartował. Poznała to po wyrazie
udręki, widocznym na jego pięknej twarzy, w oczach. A więc to prawda, jednak prawda. Jak
popchnięta, szła do niego krokiem lunatyczki. Potrząsnął głową, cofnął się.
- Nie... proszę cię, nie.
Jego ramiona zadrżały, a jej serce przeszyło bolesne ukłucie, jakiś żal - bo człowiek,
którego kochała, cierpiał w tej chwili. O, nie! Dlaczego miałaby go żałować? Współczuć mu po
tym, co przed chwilą powiedział?! Czyste szaleństwo!
- Kochasz ją?
Ramiona, które rano pieściła, do których tuliła się każdej nocy, zadrżały znowu, mocniej.
Nie odpowiedział.
Nie, już nie czuła litości! Ruszyła ku niemu, prawie biegnąc przez pokój. Dopadła go,
szarpnęła za ramię, by zajrzeć mu w twarz.
- Odpowiedz mi, do cholery!
Spojrzał jej w oczy.
- Tak. Chyba tak. Ależ, Sam, ja nie wiem. Wiem tylko, że muszę stąd odejść, dopóki
jeszcze potrafię.
Krążyła po pokoju, chodząc tam i z powrotem, od brzegu do brzegu francuskiego dywanu.
Subtelne fiołki, przydymione róże i tysiące nie nazwanych maleńkich roślinek, do których trzeba
było się schylić, by je w ogóle zobaczyć, ścieliło się do jej stóp. Całość była zachwycającą
kompozycją pastelowego różu, czerwieni i fioletów, łagodnie przechodzących w inne róże, fiolety i
zgaszoną zieleń krzeseł i kanapy, z meblami harmonizował ciepły ton drewna, którym był
wyłożony ten duży pokój. Całe mieszkanie urządziła z tą samą czułością, to był ich dom. Starannie
wybierali meble w stylu Ludwika Xv w antykwariatach i na aukcjach u Sotheby'ch, we dwoje,
zawsze jednakowo przejęci. Wszystkie meble były francuskie, wszystkie obrazy -
impresjonistyczne, wazony zawsze pełne świeżo ściętych kwiatów. Piękne, bardzo europejskie
wnętrze. Lecz depcząc kwiaty bosymi stopami, nie dbała o piękno i europejskość. Stojąc plecami
odwrócona do męża i gryząc palce prawie do krwi, próbowała znaleźć choć jeden maleńki
przebłysk nadziei pośród ogarniającej ją niezmierzonej rozpaczy. Czy kiedykolwiek będą tacy jak
dawniej? Czy kiedykolwiek będzie jeszcze tak jak dawniej?... Miała wrażenie, jakby właśnie jedno
z nich umarło. Jakby w tej jednej chwili wszystko pękło, rozbiło się. Nieodwracalnie.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś?
- Ja... - zaczął, ale nie mógł dokończyć. Nie mógł powiedzieć jej nic, co złagodziłoby ból,
raz zadany kobiecie, która przez jedenaście lat była jego kobietą i którą niegdyś tak kochał. Siedem
lat małżeństwa to dużo czasu, powinno wystarczyć i mogłoby wystarczyć na utrwalenie łączącej
ich więzi. Ale nie wystarczyło, i rok temu w czasie kampanii wyborczej... Chciał z tym skończyć
od razu, już gdy wracali do Waszyngtonu. Naprawdę chciał z tym skończyć, lecz Liz nie dopuściła
do rozstania i tak się to ciągnęło dalej i dalej. W końcu Liz miała go w ręku, zaszła w ciążę i nie
zamierzała pozbyć się dziecka. - Nie, nie wiem, co ci powiedzieć, Sam. Nie wiem... i myślałem...
- Mam gdzieś, co myślałeś! - płonącym wzrokiem wpatrywała się w mężczyznę, którego
znała i kochała od jedenastu lat. Zostali kochankami jeszcze kiedy oboje studiowali w Yale. Był jej
pierwszym mężczyzną. Tak wielki, tak jasny i piękny, as futbolu, najważniejsza osobistość
kampusu. Złoty chłopiec, kochany przez wszystkich i przez Sam, ubóstwiała go od chwili
poznania.
A teraz pomyślała o nim "skurwysyn". I powiedziała to.
- Wiesz, co ja myślę, ty skurwysynu?! Wiesz, co myślałam przez te wszystkie lata?! Otóż
myślałam, że jesteś mi wierny jak żaden mężczyzna żadnej kobiecie! Myślałam, że troszczysz się o
mnie, że obchodzi cię mój los i że będziesz przy mnie, cokolwiek się stanie! Myślałam... - jej głos
zadrżał nagle niebezpiecznie. Myślałam, że mnie kochasz.
- Kocham cię, Sam. - łzy spływały po jego twarzy, wymykając się spod zaciśniętych
powiek.
- Ach, tak? - ona płakała otwarcie, czuła, jakby wyrwał jej serce, kroił na kawałki i ciskał je
na podłogę. - Dlaczego w takim razie chcesz się stąd wyprowadzić? Jak mogłeś przyjść tu jak
ostatni łajdak, do diabła, i gdy ja nie spodziewając się niczego zapytałam zwyczajnie: "Cześć,
kochanie, jak minął dzień?", odpowiedziałeś: "Mam romans z Liz Jones, wyprowadzam się", jak
mogłeś?!
Jej głos narastał histerycznie, gdy zbliżała się, idąc ku niemu.
- Czy możesz mi to wyjaśnić? Jak długo to trwa? Niech cię szlag trafi... Niech cię szlag... - i
nie mogąc już opanować się, rzuciła się na niego z pięściami, szarpała za włosy, pragnąc sprawić
mu ból, biła na oślep, chciała zmasakrować tę piękną twarz. Odciągnął jej ręce, złapał za ramiona i
przyciągnął do siebie. Tulił ją i kołysała jak dziecko.
- Kochanie, tak mi przykro...
- Przykro?! - wrzasnęła, śmiejąc się i płacząc jednocześnie, szamocząc się w jego
ramionach, by się uwolnić. - Przychodzisz tu, mówisz, że opuszczasz mnie dla innej... i jest ci
przykro? Rany boskie... - wzięła głęboki oddech i odepchnęła go. - Puść mnie, do cholery!
W jej oczach był niewysłowiony, nieludzki wprost ból. Puścił ją. Wciąż nie mogła złapać
tchu. Powoli podeszła do ciemnozielonej kanapy. Usiadła. Grube pasmo platynowych włosów
opadło w dół żałośnie, gdy ukryła twarz w dłoniach. Siedziała na tej kanapie drobna, dziecinna
niemal - stał pod ścianą i przyglądał się swojej żonie. Bóg jeden wie, co czuł. Jeśli w ogóle coś
czuł.
Kiedy podniosła głowę, jej oczy lśniły od łez.
- Czy ty naprawdę ją kochasz? - znów spytała, bo nie umiała, nie mogła w to uwierzyć.
- Chyba tak. - Pokiwał głową powoli, z namysłem. Widzisz, Sam, najgorsze jest to, że ja...
kocham was obie.
- Ale dlaczego? Co między nami jest nie tak? - już nie patrzyła na niego, nic nie widziała,
nic nie rozumiała.
Usiadł ciężko. Musi jej to w końcu powiedzieć. Źle się stało, że tak długo utrzymywał całą
rzecz w tajemnicy. Ona musi znać prawdę.
- Zaczęło... zaczęło się w zeszłym roku, podczas kampanii, Sam.
- To trwa już tak długo? - jej oczy rozszerzyły się, gdy otarła świeże łzy wierzchem dłoni. -
Dziesięć miesięcy, a ja nic nie wiedziałam, niczego nie podejrzewałam???
Bez słowa przytaknął:
- Mój Boże... W takim razie - dlaczego dziś, dlaczego teraz?... Dlaczego mówisz mi to w tej
chwili? John, dlaczego ty nie przestaniesz się z nią widywać, dlaczego nie próbujesz ratować
małżeństwa, które trwa tyle lat?! Co u diabła masz na myśli, kiedy mówisz "mam romans i
wyprowadzam się?" John, co to wszystko ma znaczyć?!
Znów zaczęła krzyczeć. John Taylor skulił się, siedział wciągnąwszy głowę w ramiona,
zgarbiony, blady. Nienawidził siebie za to, co jej zrobił. Ale musiał odejść. Tak rozpaczliwie
pragnął Liz, tak potrzebował Liz - lecz czy Samantha jest w stanie to zrozumieć? On i Sam byli do
siebie zbyt podobni, jednakowo piękni, pełni życia, radośni, i jego, i ją było widać z daleka,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin