Somoza Jose Carlos - Klara i polmrok.rtf

(1754 KB) Pobierz

José Carlos SOMOZA

Klara i półmrok

Tytut oryginału: Clara y la penumbra

Warszawa 2004

Wydanie I


Dla Lazara Somozy

 

 

Piękno bowiem jest jedynie

przerażenia początkiem* [*Rainer Maria Rilke,

Elegie duinejskie, przeł. Bernard Antochewicz.].

Rilke


Dziewczyna stoi nago na postumencie. Płaski brzuch i ciemne zagłębienie pępka znajdują się na wysokości naszego wzroku. Twarz ma zwróconą w bok, oczy spuszczone, jedną rękę trzyma na wzgórku łonowym, drugą na biodrze, kolana razem, lekko ugięte. Pokryto ją naturalną sjeną i ochrą. Uwypuklenie piersi i wymodelowanie pachwin i szparki uzyskano poprzez wycieniowanie sjeną paloną. Nie powinniśmy używać słowa „szparka”, ponieważ rozprawiamy o dziele sztuki, ale na jej widok nic innego nie przychodzi nam na myśl. Wąska pionowa szczelina, bez śladu włosów. Okrążamy postument i widzimy postać od tyłu. Opalone pośladki połyskują w świetle. Gdy oddalamy się, nagość dziewczyny wydaje się bardziej niewinna. We włosy wpleciono drobne białe kwiatki. Kwiaty umieszczono też u jej stóp - przypominają kałużę mleka. Nawet z tej odległości dociera do nas wydzielany przez nią specyficzny zapach wilgotnego po deszczu lasu. Obok zabezpieczającego ją sznura tabliczka z napisem w trzech językach: Defloracja.

Dwie dobiegające z głośnika muzyczne nuty budzą publiczność z transu: muzeum zaraz zostanie zamknięte. Młody kobiecy głos oznajmia to po niemiecku, angielsku i francusku. Większość zwiedzających rozumie, lub przynajmniej chwyta, sens zawarty w komunikacie. Nauczycielka elitarnego wiedeńskiego gimnazjum zagania swoją umundurowaną trzódkę owieczek, przeliczając, czy żadnej nie brakuje. Przyprowadziła dzieciaki na wystawę, cóż z tego, że nagich postaci. Nieważne, są przecież dziełami sztuki. Japończycy przejęli się tylko zakazem robienia zdjęć, dlatego wychodzą bez uśmiechu na ustach. Pociechę znajdują dopiero przy wyjściu, gdzie są sprzedawane katalogi z kolorowymi zdjęciami, w cenie pięćdziesięciu euro. Przydadzą się jako doskonały prezent z Wiednia.

Dziesięć minut później - gdy publiczność opuściła już salę - dzieje się coś niespodziewanego. Wchodzi kilku mężczyzn z przypiętymi do klap marynarek identyfikatorami. Jeden z nich zbliża się do postumentu, na którym stoi dziewczyna, i mówi głośno:

- Annek.

Nic się nie dzieje.

- Annek - powtarza.

Mrugnięcie, skręt szyi, otwierają się usta, ciało drgnęło, pączki piersi wznoszą się przy oddechu.

- Dasz radę sama zejść?

Kiwa głową, ale widać wahanie. Mężczyzna wyciąga do niej rękę.

Dziewczyna schodzi w końcu z postumentu, rozpraszając stopą płatki kwiatów.

 

Annek Hollech odkręciła pierwszy flakon podłączony do chromowanego prysznica i woda stała się zielona. Następnie odkręciła drugi i natarła się czerwoną wodą. Potem przyszła kolej na wodę niebieską i fioletową. Każdy z płynów we flakonach usuwał tylko jeden z czterech produktów nałożonych na jej skórę: farby, oleje, zagruntowujące włosy substancje, sztuczne aromaty. Flakony były ponumerowane i każdy z nich zawierał wodę w innym kolorze, aby łatwo je było rozróżnić. Jako pierwsze pod wpływem wody rozpuszczały się farby i utrwalacze. Najoporniej schodził zawsze zapach wilgotnej ziemi. Kabina wypełniła się parą i ciało znikło za zasłoną z płynnej tęczy. W sali zainstalowano dwadzieścia innych kabin, w każdej widniała niewyraźna sylwetka. Słychać było szum wody z pryszniców.

Dziesięć minut później, owinięta w ręczniki i wilgotną mgłę, przeszła boso do szatni, wysuszyła się, uczesała, natarła całe ciało najpierw kremem nawilżającym, potem ochronnym, przy plecach pomagając sobie gąbką na długim kijku, a pozbawioną brwi twarz pokryła dwiema warstwami kosmetyków. Następnie otworzyła swoją szafkę i zdjęła z wieszaka ubrania. Były nowe, kupione niedawno w Haas Haus oraz sklepach przy Judengasse, Kohlmarkt i eleganckiej ulicy Kärntner. Lubiła kupować stroje i dodatki w miastach, w których ją wystawiano. Podczas siedmiu tygodni pobytu w Wiedniu nabyła też porcelanę i kryształy z Augarten, słodycze od Demela, jak również kilka drobiazgów dla swojej przyjaciółki Emmy van Snell, która, jak ona, była dziełem sztuki, ale wystawiała się w Amsterdamie.

Tamtej środy, dwudziestego pierwszego czerwca 2006 roku, Annek poszła do muzeum w różowej bluzce, wojskowej kamizelce i szerokich spodniach z wieloma kieszeniami. Wyjęła rzeczy z szafki i ubrała się. Nie nosiła bielizny, bo nie jest to zalecane w przypadku pozowania całkiem nago (odciska się na ciele). Włożyła pluszowe buty w kształcie małych misiów, zapięła czarną bransoletkę zegarka bez tarczy i wzięła torebkę.

Na krześle w sali metkowania siedziała Sally, dzieło z postumentu numer osiem. Miała na sobie fiołkową bluzkę bez rękawów i dżinsy. Przywitały się i Sally oświadczyła:

- Hoffmann uważa, że płowieje na mnie purpura, jak żółć u van Gogha. Chce wypróbować bardziej intensywny kolor, ale w Konserwacji uważają, że to może mi zniszczyć skórę. Co o tym myślisz? Zawsze ta sama sprzeczność: jedni chcą cię tworzyć, a drudzy zachować w nienaruszonym stanie.

- Zgadzam się - odpowiedziała Annek.

Pojawił się pracownik niosący dwa pudełka metek. Sally otworzyła swoje pudełko i wyjęła jedną metkę.

- Marzę o łóżku - stwierdziła. - Nie sądzę, że uda mi się szybko zasnąć, ale poleżę sobie, patrząc w sufit, ciesząc się z pozycji horyzontalnej. A ty?

- Najpierw muszę zadzwonić do mojej matki. Robię to co tydzień.

- Gdzie ona teraz jest? Dużo podróżuje, prawda?

- Tak. Jest na Borneo, fotografuje małpy. - Annek nałożyła jedną metkę na szyję i zapięła ją. - Czasami przysyła mi zdjęcie kolejnej pary małp pocztą elektroniczną.

- Serio?

- Serio. Nie wiem, czy w ten sposób nie chce mi zasugerować, żebym wyszła za mąż.

Sally zaśmiała się cicho, pokazując idealne, białe zęby.

- Przynajmniej coś ci przysyła. Mój nowojorski tatusiek nie zeskanuje mi nawet zdjęcia hot dogów. Nigdy mu się nie podobało, że córka została cennym obrazem.

Zapadło milczenie. Annek zapięła ostatnią metkę na kostce. Na szyi, prawym nadgarstku i kostce miała trzy prostokątne kartoniki, osiem na cztery centymetry, w ostrym żółtym kolorze, przyczepione do czarnych sznureczków. Sally również skończyła zapinać swoje metki. Obserwowały w lustrze wychodzące dzieła sztuki: Laurę, Cathy, Davida, Stefanię, Celię. Parada wysportowanych, zametkowanych postaci.

- Znowu zatrzymał mi się okres - powiedziała Annek obojętnym tonem. - Od czasów Hamburga zatrzymuje się i pojawia.

Sally popatrzyła na nią przez chwilę.

- To nie ma znaczenia, to się zdarza nam wszystkim. Lena mówi, że jej miesiączka przypomina parasol: ma ją i gubi, po czym odnajduje i znowu traci. Jeszcze jeden skutek uboczny związany z byciem obrazem, przecież wiesz.

- To prawda - Annek nadal patrzyła w lustro. - Zresztą czuję się lepiej, gdy nie mam okresu - podsumowała.

- Zaplanowałaś już coś na poniedziałek?

Zastanowiło ją to pytanie. Nigdy nic nie planowała na dzień, w którym muzeum było zamknięte, chyba że gorączkowe orgie zakupów za pomocą nielimitowanej karty kredytowej. Cała reszta: samotne spacery po Hofburgu, Schönbrunnie, Belvederze (w gruncie rzeczy nie tak bardzo samotne, bo towarzyszyli jej ochroniarze), wizyty w Kunsthistorisches Museum czy w katedrze Świętego Stefana, a nawet balety i spektakle czerwcowego festiwalu wiedeńskiego, to wszystko ją nużyło i doprowadzało wręcz do mdłości. Zadawała sobie pytanie, co może robić takie dzieło sztuki jak ona w mieście, gdzie wszystko jest sztuką. Pragnęła kontynuować tournée po Europie. Fundacja obiecała im, że w następnym, 2007 roku, pojadą do Ameryki i Australii. Może tam odkryje prawdziwą rozrywkę.

- Nic - odrzekła. - Czemu pytasz?

- Laura, Lena i ja myślałyśmy, żeby się wybrać na Prater i spędzić tam cały dzień. Chcesz pójść z nami?

- Chętnie.

Nagle poczuła, jak przenika ją ciepła fala wdzięczności wobec Sally. Czternastoletnia Annek Hollech była najmłodszym obrazem na wystawie (na przykład Sally była od niej starsza o dziesięć lat). Kiedy przychodził dzień wypoczynku, pozostałe obrazy gdzieś znikały. O niej nikt nie pomyślał. Dla każdej innej dziewczyny poza nią, przyzwyczajoną do samotności i ciszy w muzeach, galeriach i prywatnych domach, taka sytuacja stałaby się nie do zniesienia. Dlatego gest Sally ją wzruszył Ale trudno było to zauważyć, ponieważ jej twarz ukazywała jedynie te emocje, które wykreował na niej malarz.

- Dziękuję - powiedziała tylko, posyłając w kierunku Sally spojrzenie zielononiebieskich oczu.

- Nie dziękuj mi - odparła Sally. - Robię to, bo chętnie z tobą przebywam.

Te miłe słowa ponownie ją wzruszyły.

 

Jechali na dół windą. W ciemnych szkłach okularów Diaza widniały odbicia dwóch Annek o prostych jasnych włosach, smukłych, z umocowanymi na szyi żółtymi metkami. Oscar Díaz był dyżurnym agentem ochrony, stanowiącym jej eskortę w powrotnej drodze do hotelu. Zawsze obdarzał ją uprzejmym uśmiechem i zamieniał z nią parę banalnych, grzecznych słów. Tej środy jednak był bardziej milczący niż kiedykolwiek. Miała ochotę go zagadnąć, wyraźnie odprężona po rozmowie z Sally, ale gdy uzmysłowiła sobie nagle, że rozmowy dzieł sztuki z personelem ochrony są uważane za niestosowne, postanowiła nie zwracać uwagi na milczenie Diaza. Miała inne sprawy do przemyślenia.

Od dwóch lat była Defloracją, jednym z arcydzieł Brunona van Tyscha, i nie wiedziała, ile czasu jej zostało, zanim malarz postanowi ją wymienić. Miesiąc? Cztery? Dwanaście? Dwadzieścia? Wszystko zależało od szybkości, z jaką będzie dojrzewać jej ciało. Nocami, leżąc nago w ogromnych łożach hoteli, w których się zatrzymywała, przesuwała palcem po brzegach etykietek umocowanych na szyi lub nadgarstku, albo sięgała ręką do podpisu wytatuowanego na lewej kostce („BvT” w błękicie indygo) i prosiła w milczeniu Boga Sztuki i Życia, aby jej ciało trwało w lenistwie, nie ulegało podstępnym zmianom, aby piersi na miłość boską nie dojrzewały, a nogi nie zaczęły przypominać toczonych walców z gliny i żeby ręce, które pokrywały farbami jej biodra, nie zataczały każdego dnia coraz szerszej, bardziej zaokrąglonej linii.

Nie chciała przestać być Defloracją.

Sześć lat starała się zostać arcydziełem. Wszystko zawdzięczała swojej matce. To ona odkryła w niej możliwości pracy jako płótno i zaprowadziła, zaledwie ośmioletnią, do Fundacji. Ojciec oczywiście się temu przeciwstawiał, ale niewiele mógł zdziałać, bo już z nimi nie mieszkał: małżeństwo rozpadło się pięć lat wcześniej. Annek ledwie go znała. Wiedziała, że był alkoholikiem, mężczyzną brutalnym i niezrównoważonym, staromodnym malarzem prawdziwych płócien, który uparcie chciał traktować swe zajęcie jako źródło utrzymania, nie przyjmując do wiadomości, że obrazy, których nie malowano na ludziach, wyszły z mody. Dopóki matka nie uzyskała opieki nad córką, a przede wszystkim dopóki sama Annek nie rozpoczęła studiów w Amsterdamie, by stać się profesjonalnym płótnem, ten porywczy i obcy człowiek nie przestawał ich nachodzić, poza okresami częstych pobytów w szpitalach i więzieniach. W roku 2001, kiedy wystawiono Annek w muzeum Stedelijk w Amsterdamie jako Intymność (pierwsze dzieło namalowane na niej przez van Tyscha), ojciec pojawił się nagle w sali. Annek rozpoznała jego straszliwie zniekształcone rysy i przekrwione oczy, którymi wpatrywał się w nią z odległości dziesięciu kroków, stojąc obok zabezpieczającego sznura. Chwilę przedtem, zanim się to zdarzyło, wiedziała już, co się stanie. „To moja córka! - zaczął wrzeszczeć wzburzony mężczyzna. - Pokazuje się nago w muzeum, a ma tylko dziewięć lat!”. Trzeba było wezwać całą ekipę agentów Bezpieczeństwa. Wybuchł skandal i po krótkim procesie ojciec ponownie wylądował w więzieniu. Annek nie chciała wspominać tego nieprzyjemnego incydentu.

Oprócz Intymności, Mistrz namalował na niej dwa inne obrazy: Wyznania i Deflorację. Ten ostatni, z 2004 roku, został uznany za jedno z największych dzieł Brunona van Tyscha; część krytyków ośmieliła się nawet zaliczyć go do najważniejszych dzieł malarstwa wszech czasów. Annek zapisała się złotymi zgłoskami w historii sztuki, a matka była z niej bardzo dumna. Często powtarzała: „To jeszcze nic. Masz przed sobą całe życie, Annek”. A ona nienawidziła tego mającego nadejść życia, nie chciała dorastać, przygnębiał ją fakt, że może przestać być Defloracją, że zastąpi ją inna nastolatka.

Menstruacja pojawiła się nagle na czystym płótnie, jak plama czerwieni albo sygnał niebezpieczeństwa. „Uważaj, Annek, dojrzewasz, Annek, niedługo będziesz za stara jak na ten obraz”, ostrzegał znak. Jakżeby się cieszyła, mogąc pozbyć się jej przynajmniej na czas trwania wystawy. Zanosiła modły do Boga Sztuki (Boga Życia bowiem nienawidziła). Ale Bogiem Sztuki był Mistrz, który nic nie zamierzał dla niej uczynić; pewnego zaś dnia oświadczył: „Musimy cię zastąpić, żeby obraz trwał dalej”.

Próbowała odsunąć od siebie pełne niepokoju myśli. Na próżno: wciąż napływały.

Parking był ciemny i jakby zaczarowany przez pogłos silników. Tej nocy strzegł go turecki imigrant imieniem Ismail. Pozdrowił Diaza skinieniem ręki. Kiedy się uśmiechnął, końce jego ciemnych wąsików uniosły się w górę. Díaz pozdrowił go również, otwierając tylne drzwi furgonetki. Ismail widział, jak Annek kuli swe ciało, wsiadając do samochodu, i jak stopniowo niknie ono w mroku koloru ochry: plecy, zarys bioder, pośladki, długie nogi, jeden pluszowy but, potem drugi. Drzwi zamknęły się, furgonetka ruszyła w kierunku wyjazdu, zniknęła w oddali. Hotel Vienna Marriott znajdował się przy Ringu, kilka przecznic od artystycznego kompleksu Museumsquartier, przejazd był szybki i bezpieczny. Ismail nie miał więc powodów do podejrzeń, że mogłoby stać się coś złego lub też innego niż zwykle.

Nie przypuszczał, że po raz ostatni widział Annek Hollech żywą.


Część pierwsza

 

KOLORY PALETY

 

Biel, czerwień, błękit, fiolet, beż, zieleń, żółć i czerń

to podstawowe kolory palety malarstwa

uprawianego na ciele człowieka.

Traktat o malarstwie hiperdramatycznym

Bruno van Tysch

 

Jak miło byłoby przedostać się do Domu po Drugiej

Stronie Lustra.

Carroll

(O tym, co Alicja odkryła po Drugiej Stronie Lustra,

przeł. Maciej Słomczyński)


Klara już od dwóch godzin stała pokryta białą tytanową farbą, gdy Gertrude zeszła na dół z panią, która chciała ją obejrzeć. Kątem oka dostrzegła okulary słoneczne, kapelusz przybrany kwiatami i szaroperłowy kostium. Kobieta wyglądała na ważną klientkę. Prowadziła z Gertrude rozmowę, jednocześnie taksując Klarę wzrokiem.

- Czy wiesz, że Roni i ja dwa lata temu kupiliśmy Bassana? - Silny akcent argentyński. - Nazywał się Kobieta trzymająca słońce. Roniemu spodobał się blask ramion i brzucha. Ale ja mu na to mówię: „Roni, na miłość boską, mamy tyle obrazów, gdzie pomieścimy jeszcze jeden?”. A Roni odpowiada: „Nie jest ich znowu tak wiele. Ja się nie skarżę, gdy ty rozstawiasz po całym domu te swoje drobiazgi”. - Śmiechy. - I wiesz, co zrobiliśmy w końcu z obrazem? Podarowaliśmy go Anne.

- Świetnie.

Kobieta zdjęła okulary i nachyliła się.

- Gdzie jest podpis?... A, na udzie... Piękny... O czym to ja mówiłam?

- Że podarowałaś obraz Anne.

- A tak. Anne i Louis byli zachwyceni, znasz ich. Anne chciała się dowiedzieć, jak wysoka będzie opłata za utrzymanie. Powiedziałam jej: „Nie przejmujcie się tym, to my będziemy płacić. To prezent, jaki chcemy wam zrobić”. Potem spytałam obraz, czy będzie miał coś przeciwko wyjazdowi do Paryża z moją córką. Powiedział, że nie.

- Zakupiony obraz nie ma prawa mieć żadnych problemów, gdy musi towarzyszyć swojemu właścicielowi, niezależnie od miejsca przeznaczenia - oświadczyła Gertrude.

- Ale ja lubię zachowywać się w stosunku do nich delikatnie... Ten jest naprawdę piękny. - Jej wibrujący argentyński sposób wymawiania niektórych spółgłosek przywoływał na myśl wyładowania elektryczne. - Przypomnij mi, jak się nazywa?...

- Dziewczyna przed lustrem.

- Piękny, bardzo piękny... Pozwolisz, Gertrude, że wezmę jeden katalog.

- Weź, ile zechcesz.

Klara pozostała w bezruchu, gdy wyszły. „Piękny, piękny, bardzo piękny, ale mnie nie kupisz. To się czuje na kilometr”. Wiedziała, że nie powinna się rozpraszać, gdy pozostaje w stanie całkowitego Spokoju, ale nie umiała temu zapobiec. Martwiło ją, że nikt jej nie kupuje.

Czego brakowało Dziewczynie przed lustrem? Nie wiedziała. Ten olej nie był niczym nadzwyczajnym, ale już ją raz kupili, gdy była o wiele słabszym obrazem. Pozowała, stojąc, całkowicie naga. Prawą rękę trzymała na wzgórku łonowym, a lewą na biodrze. Nogi miała lekko rozstawione, od góry do dołu pokrywały ją różne odcienie białej farby. Włosy stanowiły zwartą masę w kolorze głębokiej bieli, podczas gdy ciało podkreślały błyszczące i czyste tony. Przed nią wznosiło się prostokątne lustro prawie dwumetrowej wysokości, umocowane w podłodze, bez ramy. I to wszystko. Kosztowała dwa tysiące pięćset euro, a miesięczna opłata za utrzymanie wynosiła trzysta euro, co było ceną dostępną dla kieszeni przeciętnego kolekcjonera. Alex Bassan zapewnił ją, że szybko się sprzeda, ale już od prawie miesiąca wystawiała ją galeria GS przy ulicy Velazqueza w Madrycie i nikt jeszcze nie złożył poważnej oferty. Była środa, dwudziesty pierwszy czerwca 2006 roku, a umowa między malarzem i GS wygasała za tydzień. Jeżeli nic się nie wydarzy do tej pory, Bassan wycofa ją i Klara będzie musiała czekać, aż inny artysta zechce na niej namalować obraz. Ale zanim to nastąpi, skąd weźmie pieniądze?

W naturze, bez nałożonych farb, Klara Reyes miała lekko falujące, jasnoplatynowe włosy do ramion, niebieskie oczy, wystające kości policzkowe. Nieco złośliwą, choć naiwną twarz i wdzięczną, pozornie delikatną figurę, czemu przeczyła zaskakująca wytrzymałość fizyczna. Aby dalej zachować taką formę, potrzebowała pieniędzy. Kupiła strych o białych ścianach przy Augusto Figueroa i zainstalowała w salonie tatami, lustra oraz sprzęt do ćwiczeń. Uprawiała pływanie w dni, kiedy galerie były zamknięte i kiedy nie malowano na niej obrazów. Co miesiąc chodziła do salonu kosmetycznego. Jadała dietetyczne potrawy i kontrolowała sylwetkę dzięki elektronicznym czujnikom wagi. Codziennie nakładała trzy rodzaje kremów, aby zachować delikatną i jędrną skórę, jaką powinny odznaczać się płótna malarskie. Kazała sobie wypalić dwie małe brodawki na tułowiu i usunąć bliznę z lewego kolana. Dzięki odpowiedniej kuracji, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wywołała brak miesiączki, a potrzeby fizjologiczne regulowała za pomocą leków. Poddała się całkowitej i trwałej depilacji, usuwając również brwi. Zachowała tylko włosy na głowie. Brwi i owłosienie łonowe są łatwe do namalowania, jeżeli artysta tego potrzebuje, ale odrastają powoli. Nie chodziło tu o kaprys, lecz o pracę. Bycie płótnem malarskim wymagało dużych nakładów, a pieniądze zarabiała, jedynie będąc obrazem. Zaskakujący paradoks, który potwierdzał, że van Tysch, największy spośród wielkich, miał rację, twierdząc, że sztuka to nic innego, jak tylko pieniądze.

Tamten rok nie był, mimo wszystko, nieudany. Właścicielka pewnej katalońskiej firmy kupiła ją na Boże Narodzenie jako Truskawkę Vicky Lledó. Vicky miała bardzo wierną klientelę i świetnie sprzedawała swoje prace. Przy tym obrazie pracowała w parze z Yoli Ribó: obie siedziały na postumencie pomalowane na ostre kolory. Splecione ramionami i nogami, trzymały w zębach plastikową, czerwoną truskawkę. To była łatwa poza, chociaż musiały codziennie stosować środek w sprayu zmniejszający wydzielanie śliny („wyobraź sobie śliniący się obraz, mało estetyczne” - powiedziała Vicky). Gdy jesteś przyzwyczajona, wytrzymanie z plastikową truskawką w ustach przez sześć godzin dziennie wydaje się czymś najłatwiejszym na świecie. Hiperdramatyzm ukazał idealne zespolenie z Yoli: dzieliły truskawkę, oddech, spojrzenie i dotyk jak prawdziwe kochanki. Vicky podpisała je w kształcie delty - litera V i pozioma litera L, obie w kolorze czerwieni. Spędziły miesiąc w domu właścicielki firmy, po czym zostały wymienione. I szukanie pracy rozpoczęło się na nowo. W marcu Klara zastąpiła pewną Francuzkę w obrazie portugalskiego malarza Gamaio, wystawionym na wolnym powietrzu w Marbelli. W kwietniu wymieniła Queti Cabildos w Płynnym żywiole II Jaume Oreste’a, nowym obrazie eksponowanym na otwartej przestrzeni w La Moraleja. Jeżeli jednak nie jesteś oryginalną modelką, honoraria nie są zbyt wysokie.

I wreszcie, w maju, dostała wspaniałą wiadomość. Zadzwonił do niej Alex Bassan. Chciał namalować na niej oryginał. „Alex, spadasz mi z nieba”, pomyślała. Choć niezbyt systematyczny, jako artysta dobrze się sprzedawał. Przed laty dwukrotnie malował Klarę jako oryginał, była więc przyzwyczajona do jego metod pracy. W mgnieniu oka przyjęła ofertę.

Pojawiła się w Barcelonie na początku maja i zainstalowała w dwupoziomowym apartamencie, gdzie Bassan mieszkał i pracował, niedaleko La Diagonal. Klara spała w pracowni na jednym z trzech składanych łóżek; na pozostałych zaś dziewczynka z Bułgarii (a może Rumunii), w wieku jedenastu lub dwunastu lat, która służyła Bassanowi w wolnych chwilach za szkicownik, oraz drugi szkicownik o imieniu Gabriel, którego malarz nazywał Nieszczęściem, ponieważ po raz pierwszy pracował z nim przy tworzeniu obrazu pod takim właśnie tytułem. Nieszczęście był chudziutki i uległy. Na górnym piętrze mieszkał Bassan z żoną. Gdy Klara pracowała, dziewczynka przechadzała się po pracowni jak widmo, trzymając w ramionach jedną z tych japońskich elektronicznych lalek, które trzeba karmić, wychowywać i uczyć, naciskając guziki. Ten przedmiot był jedynym, z jakim Klara widziała ją podczas dwóch tygodni spędzonych w domu Bassana. Zupełnie jakby dziewczynka pojawiła się tam bez bagażu i bez ubrania. Co do Nieszczęścia, to ograniczał się do przychodzenia i wychodzenia. Podejrzewała, że współpracował jednocześnie z kilkoma barcelońskimi artystami.

Bassan przygotował wstępne szkice przed przybyciem Klary. Posłużyła mu do tego Amerykanka o imieniu Carrie. Pokazał jej zdjęcia: Carrie stojąca, Carrie na pointach, Carrie klęcząca, zawsze przed lustrem ustawianym w różnych odległościach. Ale nie był zadowolony z wyniku. Przez pierwsze dni używał Klary bez lustra. Pomalował ją na biało i czarno, robiąc szkice farbą w aerozolu. Badał rezultaty, oświetlając ją na ciemnym tle. Pokrył jej włosy utrwalaczem i zostawił ją na kilka godzin stojącą na jednej nodze.

- Czego ty właściwie szukasz, Alex? - pytała Klara.

Bassan był wielkim, krzepkim mężczyzną o wyglądzie drwala. Spod rozchylającego się szlafroka wyłaniał się owłosiony tors. Malował tak, jak mówił: impulsywnie. Czasami jego grube palce drapały Klarę, gdy szkicował ją w delikatnym miejscu.

- Czego szukam? Dobre pytanie, moja droga Klaro. A cholera to wie. Mam lustro. Mam ciebie. Chcę zrobić coś prostego, naturalnego, w kolorach podstawowych, może w gamie ostrych bieli. Pragnę uzyskać pewną ekspresję. Nie wiem... Chodzi mi o to, żebyś była w obrazie szczera, otwarta, nieskomplikowana... Szczerość, oto właściwe słowo. Nauczyć się siebie poznawać, przeniknąć przez lustro, sprawdzić, jak żyje się w tym świecie...

Klara nie rozumiała ani jednego słowa, ale to samo zdarzało się jej i z innymi malarzami. Nie spędzało jej to snu z powie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin