Remarque Erich Maria - Przystanek na horyzoncie.rtf

(463 KB) Pobierz

Erich Maria Remarque

 

Przystanek na Horyzoncie

(Station am Horizont)

 

Przełożył Andrzej Zawilski


I

 

Kai zdumiewał się, że po roku znów jest w domu, że otaczają go te same co w młodości krajobrazy i ludzie, wśród których dorastał. To zdumienie towarzyszyło mu zawsze, kiedy wracał i wszystko było jak przedtem: hrabina Ghest ze swoją słabością do ciasta cytrynowego i muzyki romantycznej, białowłosy pan von Croy, rodzeństwo Holgersen. Tylko mała Barbara nie była już, jak wtedy, dzieckiem.

Wszyscy siedzieli jeszcze na tarasie rodowej siedziby. Drzwi do pokoju muzycznego były otwarte, gdyż uważano, że muzyka dobrze się komponuje z wczesnojesiennym otoczeniem. Park i żółknące w nim liście tworzyły odpowiednie tło. Tym milej zasiądzie się potem do stołu: stosowne uwagi o znikomości rzeczy zaostrzą apetyt.

Spokojnie, gdzieś z samego dna, wpełzało dotychczas głęboko uśpione poczucie własnego istnienia – zdominowane nastrojem pory roku, spotęgowane porządkiem zdarzeń dnia. Tutaj siewy i żniwa były zawsze ważniejsze od spraw serca. Wszyscy żyli tak samo, nie było większych różnic. Znano się zbyt długo, by jeden drugiego mógł jeszcze czymś zaskoczyć. Dlatego w rozmowach nie wykraczano poza, jakże zdrową, przyziemność dnia powszedniego. Chwilami natrętne „ja” domagało się względów. Godzono się z tym. Nikt jednak nie pojmował, jak bardzo to ciągłe bycie z sobą przeszkadza penetracjom Ale w zamian pozostawała pokrywana gadulstwem pustka.

Wiatr targał zamaszyście wierzchołkami platanów i chwilami zagłuszał muzykę. Spoza drzew błysnął spóźniony piorun.

Kaia ogarnął niepokój: nagle dotarło doń, że minuty i sekundy jego życia przemijają bezpowrotnie, podczas gdy on tkwi tutaj, obecny jedynie połowicznie. Obok przepływał bezgłośnie strumień czasu, zagadkowy, niepokojący, niepowstrzymany, sunący niczym cień, bez ustanku, jak niemiłosierne krwawienie.

Dłużej Kai nie mógł tego znieść. Pod jakimś pretekstem pożegnał się i poszedł do stajni. Chciał wziąć konia i przez wrzosowiska popędzić do domu.

W cieple półmroku pachnącego słomą i oddechem zwierząt leżała pośród koni Frute, błękitna dożyca. Słysząc kroki, zerwała się i wypadła na zewnątrz z radosnym ujadaniem. Jej szczek zamienił się po chwili w pełen zachwytu skowyt. Kai nasłuchiwał. W drzwiach stajni stała młodziutka Barbara.

– Kai, pojadę z panem! – zawołała. – Mamy na to cały wieczór. Za lasem jeszcze widać burzę.

Wsparta o boks przyglądała się Kaiowi. Jej twarz ginęła w ciemności. Zarysy jaśniejącego w mroku czoła i ocienionych ust miały osobliwy urok. Wpadające przez okno nikłe światło odbijało się w jej oczach. Kai widział, jak bardzo coś wyrywa się w niej naprzód – coś, czego jeszcze sobie nie uświadamiała. Pobiegła za nim, bo zdawało się jej, że chce z nim jechać; w rzeczywistości chodziło o więcej.

Stali pomiędzy stłoczonymi zwierzętami, obok okrytych gładką sierścią koni i mocno przytulonego, lśniącego psa, pośród końskiego potupywania, cichego parskania i brzęku łańcucha. Naraz Kai chwycił Barbarę za ręce i rzekł dobitnie:

– Barbaro, zawsze po powrocie zastawałem panią dojrzalszą. Dlatego te powroty były wspaniałe. Ale pani nie wolno opuszczać tego miejsca. Proszę mi wierzyć, pani należy do tego domu, do tych lip i platanów, psów i koni. Ja powinienem był nigdy stąd nie wyjeżdżać albo wcale nie wracać; teraz jestem rozdarty, nie umiem już tak naprawdę wrócić. Pani miejsce, Barbaro, jest jednak tutaj, pośród tej ciszy, jest pani stworzona do takiego życia: godnego, pełnego prostoty.

Jej dłonie drżały. Nie odpowiadała. Milczenie, które zapadło, nabrzmiewało wyczekiwaniem, zaczynało ciążyć. Kai przerwał je:

– Trzeba osiodłać klacz, Barbaro.

 

Jechali obok siebie. Zaraz za parkiem ciągnęły się łąki i pola, pomiędzy nimi leżała wieś. Dalej zaczynały się wrzosowiska porośnięte brzozą, krzewami jałowca, usiane głazami. Horyzont był zachmurzony. Co chwila rozświetlały go poskręcane zygzaki błyskawic. Konie uniosły głowy. Wiatr, który dotąd hulał pod lasem, owładnął aurą wieczoru.

– Znowu pan wyjedzie?

– Nie wiem. Być może. – Kai naraz się pochylił i znów wyprostował. – Tak. Możliwe, że wyjadę...

Popędzili konie. Droga wiodła na wzniesienie. Z góry roztaczał się rozległy widok. Ściągnęli koniom cugle. Na wzgórze opadał cień, wciskając się między kamienie i krzaki. Za wzgórzem, w gęstniejącym mroku, falowały wrzosowiska.

 

Błyskało się coraz częściej. W rudawym blasku leżąca opodal wieś wyglądała jak nocna zjawa. Gwałtowne rozbłyski wydobywały z ciemności rzędy dachów i niską, jasną wieżę. Potem, tak samo nagle, wszystko wpadało w otchłań. Wykwitający na sekundę obraz sprawiał wrażenie oglądanej we śnie dalekiej fatamorgany. Najcichszy nawet grzmot nie odezwał się w przerwach dzielących błysk od ciemności.

Okolicę prostą linią przecinał nasyp kolejowy. Na podobieństwo lśniącej, podniecającej obietnicy biegły po nim szyny. To srebrząc się, to matowiejąc, zlewały się na widnokręgu w jednolity, fosforyzujący punkt. Biegną tak ku nieskończoności, pomyślał Kai. Grzbiet konia kołysał się pod nim rytmicznie. Szyny wybiegały w bezkresną dal. Pośród wiatru i błyskawic nadciągała noc. Krzyknął do Barbary:

– Zwolnij, o tej porze powinien przejeżdżać pociąg!

Naraz drgnęła ziemia, w głębi odezwał się jakiś rumor. Druty wzdłuż nasypu jęknęły metalicznie i po chwili ich śpiew zmieszał się z narastającym hałasem. Łańcuch lampek sygnałowych zamigotał jak sznur nagle zastygłych lśniących oczek wodnych, bezgłośnie podskoczyło ramię semafora. Ponad torami wyrosły reflektory poprzedzane białą smugą światła. Obok jeźdźców przetoczyły się jasno oświetlone, długie wagony ekspresu. Przez sekundę było widać ludzi w oknach; jakaś postać przylgnęła do szyby, nie wiadomo – kobieta, a może mężczyzna? I już po wszystkim. Jeszcze tylko rozpływające się w oddali, podskakujące tylne światełka pociągu, po czym znów zapadła cisza.

Kai skulił się w siodle i mocno wsparł na łęku. To była jasna wyspa, która jak kometa przecięła nieboskłon. Przybyła nie wiadomo skąd i pomknęła w nieznane. Wewnątrz ludzie: teraz obok siebie, za chwilę każdy podąży w inną stronę. Cały ogrom ludzkich przeznaczeń pędzących w jasnej kabinie poprzez ciemność. Jakiż splot podniecających tajemnic ciągnął za nimi. Zdawało się, że ponad bezkresem równiny, z chmur i cienia, z ziemi i nocy wołają głosy – niezrozumiałe i pomieszane, istna kipiel morza, które kłębi się i woła...

Nad lasami przetoczył się pierwszy grzmot. Kai wyprostował się. Uśmiechnął się do Barbary i chwycił cugle jej konia.

– Miała pani rację, Barbaro. Znowu chcę wyjechać.

Będę podróżował. Wyjadę zaraz. Zegnaj, zawdzięczam pani najpiękniejsze chwile...

Puścił cugle i chciał odjechać, lecz zatrzymało go spojrzenie dziewczyny. Czuł, że trzeba coś jeszcze powiedzieć, coś istotnego, ważnego. Nie mógł jednak znaleźć słów. Choć szukał ich gorączkowo, umykały mu, przepadały w natłoku obrazów. W końcu pośpiesznie, niemal gwałtownie wykrzyknął:

– Ale wrócę...!

To też znaczyło niewiele. Jednakże czas naglił, nabierał tempa. Jakby strata minuty oznaczała utratę życia. Koń kręcił się i przytupywał, udzielił mu się niepokój jeźdźca.

Barbara uniosła głowę i poruszyła się znacząco. Kai zrozumiał. Zawrócił konia. Chciał do niej podjechać. Wiedział, że przytuliłaby się teraz do niego. Wiedział też, że jego „nie” zabrzmi stanowczo, że się od niej na dobre odsunie. Nie mógł dopuścić do wybuchu namiętności. Bał się, że nałoży sobie pęta. Ale przypływ w nim wzbierał. Nim sięgnął szczytu, Kai spiął konia i nie patrząc za siebie, puścił się galopem z góry, prosto do swego domu. Przed nim przez zarośla pędziła psica. Wyglądała jak błękitny lis.

 

Wjechał na podwórze, zaprowadził konia do stajni i zaczął go czyścić. Zaraz jednak przerwał, oddał stajennemu szczotki i szmaty, a sam poszedł do siebie na górę.

We wszystkich kątach pokoju stały ogromne, okute metalem walizy. Biła z nich jakaś władcza moc. Odrapane, poobcierane, oklejone były mnóstwem kolorowych etykiet hotelowych. Każda oznaczała jakiś etap, migotanie dni podobne do szybowania mew, jakieś wspomnienie. Krawędź ozdabiała charakterystyczna plakietka z Mena House – palmy, pustynia, piramidy, mętnoszary Nil, orkiestra wojskowa w sali restauracyjnej Shephearda, pola golfowe Grand Hotelu w Heluanie, zachody słońca pod Asuanem, hotel Katarakta, jazda powolną dahabiją prosto w niebo barwy jadeitu. Dalej był emblemat hotelu Galie Face – czyli plaża w Kolombo, gdzie grzywy fal morskich rozpryskiwały się niemal na szybach okiennych, w sali mauretańskiej buczały wentylatory, a dwudziestu milczących, odzianych w biel hinduskich boyów czatowało za kolumnami na samotnych gości, by uraczyć ich wodą sodową i zielonymi cygarami; Grand Hotel w Gardone z kiczowatymi landszaftami przedstawiającymi Lago di Garda – a więc przejażdżki motorówką w bryzgającej pianie i słońcu, szkocki pled i popołudnia w San Vigilio; brązowy bilet bagażowy kolei andyjskiej – pociągi wspinające się ponad przepaściami Kordylierów. Na jakiejś stacji indiański dzieciak, nieruchawy, o wąskiej głowie, w o wiele za dużym poncho, patrzący przerażającym wzrokiem stulatka – stemple komór celnych w Buenos, w Rio, księżycowe noce w tropiku owiewane pasatem, Amerykanka i Murzyn w orkiestrze okrętowej; hotel Medan, Palące Hotel, Grand Orient, hotel Buitenzorg – jawajski płaskowyż, brązowe dziewczęta i dudniące po całych nocach gongi tysiąca gamelanów. Wszystkie naklejki należały do przeszłości. Teraz jednak każda stawała się realną rzeczywistością: to był zew życia. Właśnie te niezgrabne walizy z drewna, mosiądzu i skóry, grube, opasłe, kanciaste, rozstawione nocą po pokoju, działały niczym wielki nadajnik radiowy świata, anteny własnego jestestwa. Kolorowe, wyblakłe etykiety rozbrzmiewały muzyką przygody.

Kai przyniósł jedną z waliz, otworzył zamki. Pusta czeluść żarłocznie pochłonęła bieliznę, ubrania i różne drobiazgi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin