Oj, będzie już z piętnacie roków, a może i dłużej. Cišgnie się i cišgnie, końca nie widać. Powiadajš, że nigdy się nie skończy, chyba że grom spali ksišżęcy dwór. Ale skšd ci u nas grom. Pogoda łagodna, wiatry łaskawe, deszczyk rosi tyle, ile komu potrzeba. Sto roków mija, jak mój dziadu ostatni raz pioruna widział. A to też nie u nas, jeno za Biesowymi Wzgórzami. Nie ma co, trzeba nam wojować dalej i na cud czekać. Bo to, wiecie, wszystkim nam już ta wojna bokiem wyłazi. Porzšdek niby jest taki: od witania do południa wojna, potem ze dwie godziny zbierania zabitych i jeszcze trochę rychtunku na jutro. Tak że do chałup wracamy ze zmierzchaniem. A kto pole zaorze, obsieje? Kto inwentarz oporzšdzi? Baby same nie dajš rady. Po nocach robimy, po wieczorach. Człowiek taki zmordowany, że ledwo głowę do posłania przyłoży - już pi. A ile tego snu! Ze cztery ino godziny, bo rano żonka za ramię targa: "Wstawaj na wojnę, wstawaj, ino flinty nie zapomnij, bo cię znowu sierżant złaje". I tak, panie, cięgiem, wištek czy pištek, zawsze mus na to wojowanie ić. A tu pola jałowiejš, nawozić przecie nie ma komu, sady dziczejš, we zbożu kškola więcej znajdziesz niż zdrowego ziarna lebiodę przyjdzie chyba jeć, jak się losy nie odmieniš. Chałupy wszystkim próchniejš - nie naprawiane, dzieciska jak mogš zatykajš szpary mchem. Niebawem to i tych dziecisków zabraknie, bo chłopy ledwo wejdš do chałupy, to piš. Sił im nie starcza na tę małżeńskš robotę, chocia baby przytulajš się pod pierzynš, goršcym oddechem szyję parzš, udami trš. Gdzie gospodarzom do tego, po całym dniu umordowania. Lepiej nie wspominać, jakimi słowami nas żony wyzywajš. Wstyd i tyle. A przecież to nie nasza wina, wszystko przez te ksišżęce fanaberyje. O co pytacie, panie? Ilu w naszej wsi trupem padło? Czycie, panie, rozum stracili? Żebycie tego w złš godzinę nie powiedzieli! Tego by jeszcze brakowało! Ani jednego!!! To co, że mówiłem o zabitych - oni się tylko tak nazywajš. My się przecie od poczštku wojny umówili z tamtymi z drugiej strony granicy, co i jak. Tamten ksišżę chciał wojny, nasz chciał wojny, to trudno. Oni sš od rzšdzenia, to słuchać trzeba, choćby nawet nie po myli szło. Zebralimy się wszyscy do kupy, oni północni, my południowi, i spólnie uradzilim, jak tu ksišżšt oszukać. Znacie panie takie rolinki, co się wydmuchy nazywajom? Ronie toto nad jeziorami, niebieskie kwiatki ma, a nasionka to takie szare banieczki, puste w rodku i tak lekuchne, że je woda unosi. Owoż te nasionka, wypisz, wymaluj, tak wyglšdajš jak kule do flint. Tkamy tedy te wydmuchy do huf, proch przedtem podsypawszy, i strzelać można. Krzywdy nikomu nie zrobi, najwyżej gębę osmali. Strachu nie ma, chocia huku dużo. A że ksišżęta ze wzórz na potyczkę patrzš, to walš się ludziska na ziemię i umarłych udajš. Bo jakże to, bitwa bez trupów? Tak tedy ksišżę swoje zadowolenie ma. Z poczštka tomy się le umówili. Bo to, panie, przyjemna rzecz być trupem. Inni ganiajš z karabinami po wertepach, jaże pot z nich ciurem ciecze, a ty leżysz se na trawce, kwiatki wšchasz, a jak uszy szmatkš zatkasz, to i sen miły przjdzie. I się z tego, panie, ambaras zrobił. Bitwa się zaczęła, pierwsze strzały kukły, a tu jak ludziska nie gruchnš na ziem! Wszyscy, i my, i oni. Kurz się taki podniósł, jaże przez dwa pacierze niczegój widać nie było. Na koniec pylisko opadło i pokazało się, że ino dwóch ra nogach stoi. Kowal z naszej wsi i piwowar Jano ad nich. Mrugli na się, nasz kowal wystrzelił i Jano takżesamo łomotnšł na trawę jako i reszta. Jeszcze ręce jak strach na wróble rozłożył, toby fantazji zadać, Ksišżę Pan patrzył na to okiem ponuryrn, zaburczał pod nosem: "Pyrrusowe zwycięstwo", obrócił się na pięcie i poszedł zły do dworu. Przez cztery dni się potem do nikogo nie odzywał, nie jadł nic, ino leżał na łożu i w powałę wzrok wbijał. Żal było patrzeć, tak wychudł. Powiadajš, że ichni ksišżę z wielgiej żałoci jaże się popłakał i kopę talerzy wytłukł. Pomylcie, panie - kopa talerzy! Jakie to straty bez te wojnę wynikajš! Od tamtej pory zabitych sołtys wyznacza. Każden jeden raz w tygodniu za nieboszczyka robi. Sprawiedliwie, według listy. I tak nam się gracko wszystko do tej pory udaje, że się nasi wodze nie połapali. O co pytacie, panie? Kto zwycięża? A nikto, ani my, ani ani. Komu by się chciało zwyciężać. Trzeba by ić do przodu, w obce ziemie, chałupy rodzinne opuszczać, kobiety same zostawić. Same kłopoty. Linija frontu - tak to ksišżę nazywajš - jest na zawsze ustalona. Wedle brzózki, przy polu starego Wirta, równiutko ku zachadowi. Akuratnie tak, jako granica zawdy biegła. A okopy mamy parobiane we starych rowach, comy łški mejlorowali. Gotowe były, to po co nowe kopać. Jeden frasunek, że woda po łydach ciecze i zawżdy onucki przemoczy. Nasz gorzelnik ma z tego dobry interes, bo często-gęsto lekarstwo na przeziębienie łykamy, a tylko on jeden w naszej wsi gorzałę pędzi. Baby jazgoczš o tę wódkę, ale im się przetłumaczy, że to przeciw dreszczom i spokój, Jeden zysk z tej wojny, że popić można bez krępacji. Ale, ale, panie! Wy przecie nie wicie, od czego się to wszystko zaczęło. To ci dopiro była historyja! Żebym nie widzioł, tobym nie uwierzył. Po prawdzie sš dwie przyczyny, tedy zacznę od tej pierwszej, główniejszej. Było to, jako rzekłem, jakie piętnacie roków temu. witkiem, rankiem, kiedy rosa na łškach podsychać zaczęła, huczeć poczęło cosik nade wsiš. Ludziska z chałup wybiegli z pocieli prosto, baby w koszulach ino, rozchełstane, byłoby na co popatrzeć, alemy wszyscy oczy w niebo wlepili, kiejby gapy. A tam dudni, a chrobocze, a harmidruje jakoby tysišc młynów społem ziarno mieliło. Na koniec jak ci nie błysło cosik migotem srebrzystym, jaże cała wie powieki zawarła. Trzasnęło co ziemiš i z nagła huk ustał. Odmykamy my oczy z ostrożna, coby ich wiatłem raptownym nie porazić, ale tego cudackiego wiatła już nie ma, ino stoi có wielgiego podle obory Kulawego Torga. A siadło toto rychtyk na nowiuki wychodek, co go Torg wiosnš wystroił. Stary mu się całkiem rozleciał, kiedy Torg, zacierek się nad miarę obżarłszy, folgować tam sobie poszedł! A tu masz, z drugiego takżesamo drzazgi ino ostały. Dopiroż Torg lamentować będzie, jaże wszystkim uszy popuchnš - mylim sobie i patrzym, co dalej będzie. Póki co, nic się nie dzieje. Stoi toto cichuko, rostem dzwonnicy równe, gładkie boki lustrem błyszczš, widno z żelaza całe, czub ostry w niebo celuje. Stoim my tak, stoim, stary Torg już pojękiwać zaczšł: "O matko moja, kto to będzie naprawiał, tyla roboty na zmarnowanie, gwodziów tuzin diabli wzieni", ale gemba mu się zamkła, bo w tej cudackiej dzwonnicy zgrzytło co głucho i dwi okršgłe otworzyły się. We rodku ruch jakowy widać, tomy cofać się poczeli, toby jakiego uszczerbunku nie doznać. Patrzym, a tu schodeczki fikune wysuwajom się i, panie, człowiek wyłazi. Takuteńki jako i my, ino mniejszy o dwie głowy. Co tam wam będę, panie, długo gadał - z innej planety przylecieli. I oczu nie wytrzeszczajcie, bo nie ma na co. Czystš prawdę powiadam. Takie ony sš mšdre tamte ludzie, że statki fruwajšce budujš i po niebie latajšc, gwiazdy rozmaite odwiedzajš. Tak i do nas trafili. Ksišżę Pan dowiedziawszy się, zaraz furkš przyjechał, gociom się pokłonił i do dworu na poczęstunek i rozmowy zaprosił. Imaginujcie sobie, panie, że te miglance zrazu mowę naszš rozumieć zaczęli, ino maszynkami jakimi sobie pomagali. Ksišżę słowo do maszynki, ona do goci, gocie cosik do maszynki, ona do księcia. Tak sobie pono gadali we dworze, bo nam stajenny wszystko dokumentnie opowiedział. Drugi ksišżę też zaraz przyleciał, coby tych cudaków oberzeć. Siedzieli tam we dworze chyba ze dwie niedziele i cięgiem rozprawiali. Bywało też, przyjdom do rakiety, bo ten latajšcy cygar tak się nazywał, wytaszczam jakiesi machiny i ksišżętom pokazujš. Cuda-niewida, panie, sztuczki takie chytreńkie, że się we łbie mšci. Ale ważniejsze były te rozmowy. To ich najbardziej zadziwiło, że u nas nigdy żadnej wojny nie było. Przecie my nawet nie widzieli, co to takiego. Wy, panie, też przed chwilom nie wiedzielicie, a z dalekich stron przybywacie. Któż by u nas kiedy pomylał, że człek człeka zabijać może. Ciary po grzbiecie chodzš, taka zgroza! Jak zaceni oni księciom opowiadać, ile to wojen u nich było, jedna większa od drugiej, że bez te wojny oni w takom potęgę wyroli; księgi wycišgali, obrazki pokazowali, karabiny na papiórkach rysowali. No i zgłupieli nasi Władce od tych bajań. Tamci jeszcze insze księgi i obrazki pokazowali, bardziej nauczne, ale najwięcy, to było gadania o wojowaniu, bo się im we głowach nie mieciło, co u nas spokojnoć taka. Przyszła im wreszcie pora do dom wracać. Wszystkie księgi, co u się mieli, na naszš mowę przetłomaczyli, pięknie wydrukowali i zostawili księciam do nauki. Pożegnali się grzecznie, ršczkami z onej dzwonnicy-rakiety pomachali i tyla ich było. Gwiznęło, błysnęło i na ziemi ino połamane deski zostali z Torgowego przybytku. Torg zaraz rzucił się z patykiem, za przeproszeniem moci pana, w gównach grzebać i swoich gwodziów szukać. Ale że w gównach gmerał, to i gówno znalazł. Labidzić też zaraz zaczšł: "O matko moja", tak że go do tej pory we wsi wołajš: "Matka Moja". A tu za, panie, księcie zaceni na się wilkiem poglšdać i powodu do walki szukać. I znalazł się! Bo to, wicie, ziemie zawżdy jak wiek wieków były podzielone. Jeden ksišżę rzšdził północnymi ludami, a drugi południowymi. I dobrze było. I tak my wszyscy żyli jako jedna rodzina - północni i południowi. Księciowie przychodzili do ludzi, we żniwach pomagali, bywało, że i po stodołach spali. A jak komu bieda we lepia zarzała, to i dukatami wspomogli. Na granicy stał ino ten kamienny słupecek, co go, panie, widzicie wedle kolawej brzózki. O to się włanie rozeszło. Czyj on jest, jednego księcia czy drugiego? Wychodzi na to, że oba...
Biluklb