Czekanie na cud.txt

(38 KB) Pobierz
I

   
   - Ja go chyba zabiję!!!
   Tak wtedy powiedziałem. Miałem do tego powód. Każdy na moim miejscu by się zdenerwował. Wszystkiemu winien był ten partacz hydraulik. I oczywicie administracja. Zaczęło się całkiem prozaicznie - od windy. Nie, właciwie jeszcze wczeniej. Od przewrotu w komunikacji.
   Było to chyba jesieniš 1996 roku. Rozpętała się prawdziwa rewolucja naukowo-techniczna. Przyczynš był wynalazek angielskiego fizyka Hodgsona. Silnik podprzestrzenny. Rewelacja na miarę pierwszego pojazdu spalinowego. Silnik podprzestrzenny, zasilany minimalnš ilociš energii, co było jego dodatkowš zaletš w dobie powszechnego kryzysu paliwowego, pozwalał na pokonywanie dowolnych odległoci w czasie równym zeru. Po prostu omijał przestrzeń. Z mojego dyletanckiego punktu widzenia wyglšdało to nieskomplikowanie. Wchodziło się do hermetycznej kabiny zaopatrzonej w ów cud techniki, za pomocš klawiatury sterujšcej ustalało się współrzędne punktu docelowego, przycinięcie startera - i już. Wychodziło się w innym miejscu. Wspaniałe uczucie - w ułamku sekundy znaleć się w odległym o tysišce kilometrów punkcie wiata. Ba, nawet na innej planecie. Wszędzie, gdzie dusza, zapragnie.
   Wynalazek szybko wdrożono do produkcji, choć wykonanie nastręczało wiele problemów. Kabina musiała być pancerna i doskonale hermetyczna. Zachodziła bowiem możliwoć wylšdowania w próżni kosmicznej, w jšdrze jakiego słońca i diabli wiedzš gdzie jeszcze. Z poczštku było sporo wypadków. Mnożyły się zniknięcia niewprawnych podróżników. Nie zahamowało to rozwoju nowej formy komunikacji. Po kilku latach kabina PP stała się przedmiotem powszechnego użytku jak niegdy samochód. Silnik podprzestrzenny stał się wszechobecny. Ze względu na jego niewyobrażalnš wręcz tanioć, zastosowano go również w windach. Kabina PP docierała wszędzie, trudno, jednak było niš wjechać wprost do mieszkania.
   Nasze osiedle, jako jedno z pierwszych w Warszawie, obdarzone zostało windami o nowym napędzie. Miały one specyficznš konstrukcję. Ponieważ silnik, niezależnie od swych gabarytów, miał stałš moc, zastosowano ograniczniki w układzie sterujšcym. W innym przypadku winda mogłaby wyprysnšć nie wiadomo gdzie, a pancerna nie była. Wyglšdała tak samo, jak jej używane od lat poprzedniczki. Jedynie klawiatura miała odmienny kształt.
   W bloku, w którym mieszkałem, winda zepsuła się już po tygodniu. Przestał działać układ programujšcy jej skokowy ruch i zaczęła poruszać się płynnie. To znaczy zatrzymywała się między piętrami. Trzeba było dużej wprawy i wyczucia w palcach, żeby utrafić we właciwe piętro. Od poczštku podejrzewałem, że ta awaria to sprawka syna dozorczyni. Przepraszam - gospodyni domu. Wszyscy pamiętali, jak pomalował psa Kozłowskich na różowo i podpalił mieci w zsypie. Na pewno dorwał się też do windy. Ale nie miałem na to dowodów. Co innego jednak leżało u ródeł tej historii. Nawaliły kryzy w instalacji c.o. Kryzy przy rurach, które przemylny projektant umiecił w szybie windy. Hydraulik Bšczek nie przychodził tygodniami. A w szybie - Niagara. Lało się po cianach i przeciekało przez sufit kabiny. Zalało piwnice. Wreszcie fachowiec przyszedł, podłubał, powiedział: "Tera już będzie git" i poszedł. Było git przez dwa dni. Potem znów co strzeliło i potop zaczšł się na nowo. Telefon osiedlowego pogotowia technicznego nie odpowiadał, a Bšczka widywało się przeważnie w kawiarni "Jagusia". Zalanego jak nasze piwnice.
   Taki był obraz sytuacji na dzień 16 lutego, kiedy to wyskoczyłem z domu po "Express". Kiosk stał pod domem, więc chociaż było minus 10, nie założyłem na siebie nic ciepłego. Na moim piętrze wsiadłem do windy, zatrzasnšłem drzwi i poczšłem gmerać przy przyciskach, starajšc się utrafić w parter. I wtedy - stało się. Wrzštek z uszkodzonych rur przeciekł przez strop i polał mi się za kołnierz. Niezbyt dobrze potrafię opisać, jak to się rozegrało, bo były to ułamki sekund. Wrzasnšłem, prawš rękš schwyciłem się za poparzonš szyję, a lewš... No włanie. Lewa ręka przeleciała mi po wszystkich przyciskach i potencjometrach, co w nich trzasnęło, kštem oka za dostrzegłem błysk elektrycznego spięcia. Następna porcja goršcej wody rzuciła mnš o cianę i oparłem się o starter. Rozległ się cichy wist, jak zawsze przy skoku przestrzennym, i nastała cisza. Jeszcze przez chwilę rozcierałem sobie obolały kark, zanim zrozumiałem, że wydarzyło się co niedobrego. Przeniosło mnie. Nie wiadomo gdzie. Za szybš drzwi nie widać już było dobrze znanego korytarza mojego bloku. Ten był zwykle ciemny, bo znowu pokradli żarówki. Teraz do wnętrza windy wlewało się jaskrawe, białożółte wiatło. Chyba słoneczne. Zastygłem z bezruchu i usiłowałem zdać sobie sprawę z sytuacji. Z wolna ogarniał mnie lęk. Nie byłem już w moim domu, bo woda przestała się lać. Winda, wyrwana wraz ze mnš ze swojego szybu, powędrowała w nieznane. Przez zapaćkane szkło usiłowałem wypatrzeć, gdzie właciwie się znalazłem: Nic nie mogłem dostrzec, bo szybka była dokładnie zasmarowana błotem. Pewno znowu chłopak dozorczyni. Mylałem szybko. Nie mogło być to miejsce niebezpieczne, pozbawione atmosfery, bo już bym się udusił. Przez szpary przy futrynie przeciskało się ciepłe powietrze, o lekkim zapachu. Przypominał mi on wie, nie bardzo wiedziałem dlaczego. Zdałem sobie sprawę, że jeżeli nie jestem już w moim bloku, to na nic zda się operowanie klawiszami. Mój "pojazd" nie miał przecież własnego zasilania, a pršd czerpał z ogólnej sieci elektrycznej za pomocš styków umieszczonych w cianach zewnętrznych. Tak czy siak pozostawało mi jedno. Musiałem stšd wyjć. Bez względu na konsekwencje.
   Nie będę usiłował twierdzić, że nie drżała mi ręka, gdy chwytałem za klamkę. Nie otworzyłem drzwi energicznym gestem, znamionujšcym pewnoć decyzji. Żadne tam "raz kozie mierć" czy "do odważnych wiat należy". Już raczej "i chciałbym, i boję się". Powoli, ostrożnie, jak saper rozbrajajšcy minę, uchylałem drzwi, starajšc się nie słyszeć ich skrzypu, od którego bolały zęby.
   - Chwała Bogu! - powiedziałem głono do siebie, gdy wyszedłem na zewnštrz. Westchnienie ulgi poruszyło mojš pier, i mięnie, napięte z emocji, sflaczały nagle. Nadmiar wrażeń sprawił jednak, że zakręciło mi się w głowie i bezwładnie usiadłem na ziemi. Zdawało się, że wypadek zakończył się szczęliwie.
   Znajdowałem się na łšce. Niebo było bezchmurne, wiał lekki wiaterek, łagodnie falowały trawy. Powietrze wypełniał miły zapach kwiatów i wieżego siana. W oddali widać było zarys lasu. W najbliższej okolicy nie rosły żadne drzewa, jedynie sylwetka mojej windy zakłócała ten równinny krajobraz. Siedziałem na trawie, rozkoszujšc się uczuciem odprężenia, które mnie ogarnęło po chwilach lęku. Rozglšdajšc się wokoło, dostrzegłem nie opodal wydeptanš cieżkę. Napełniło mnie to otuchš. Dalszy cišg mojej eskapady wydał mi się szalenie prosty. Dojdę do najbliższego zamieszkanego przez ludzi miejsca i stamtšd zwyczajnš kabinš PP wrócę do domu. Jedyne, co mi grozi, to możliwoć dłuższego spaceru. Ale cieżka wyglšdała na często używanš, więc droga do wsi nie mogła być daleka. Posiedziałem jeszcze kilka minut i gdy zaczęło mi już być niewygodnie, zdecydowałem się ruszyć na poszukiwanie ludzi: Wstałem, popatrzyłem na bezużytecznš bez pršdu windę i skierowałem się ku cieżce. Maszerowało mi się przyjemnie. Oczy cieszył widok rozkwitajšcej rolinnoci, wiatr chłodził skronie, więc nic dziwnego, że zaczšłem nawet pogwizdywać. Szedłem w kierunku lasu. Nie wiem czemu, ale pomylałem sobie, że włanie tam prędzej znajdzie kres mój niecodzienny wypad turystyczny. Po przejciu kilkuset metrów gwizd zamarł mi na ustach i mimowolnie zwolniłem kroku.
   Zaraz, zaraz - pomylałem ze zdumieniem - przecież mamy teraz zimę. A tu lato w całej pełni.
   To było rzeczywicie zastanawiajšce. Chyba... chyba że znajduję się na drugiej półkuli. Jaka Australia czy Nowa Zelandia. Naokoło jednak rozpoznawałem znajome roliny. Chabry, gdzieniegdzie bratki, mięta i wszechobecny mniszek, rozsiewajšcy wszędzie swe puszyste nasionka. Goršczkowo usiłowałem przypomnieć sobie, czy na antypodach mogš występować podobne gatunki. Nie miałem na ten temat wiadomoci. Widać mogš.
   Co za różnica - pocieszyłem się w duchu. - Australia czy Argentyna. Najwyżej zobaczę kangura. Mogę stšd z łatwociš wrócić do Warszawy.
   I tak, błogosławišc i przeklinajšc równoczenie kabiny PP, powędrowałem dalej. Niedaleko, bo kolejna myl sprawiła, że nogi wrosły mi w ziemię. Uwiadomiłem sobie, że jest słoneczny dzień. SŁONECZNY!!! Podniosłem głowę i rozejrzałem się po niebie. Że też od razu tego nie zauważyłem.
   Nie było słońca!
   Nieboskłon był błękitny, bez jednej chmurki, pogoda jak drut, a słońca ani ladu. wiatło wydobywało się nie wiadomo skšd. Spojrzałem pod nogi. To było przerażajšce. Nie rzucałem cienia. Zaschło mi w gardle. Z wysiłkiem przełknšłem linę.
   - To skutki szoku! - powiedziałem głono. Nie zabrzmiało to zbyt przekonujšce.
   Nie myleć o tym, nie myleć - mówiłem do siebie. - To zaraz minie. Zdenerwowałem się i mam przywidzenia.
   Wmawiałem sobie, że za chwilę napotkam lady cywilizacji, wrócę do domu, wezmę na uspokojenie, przepię się i wszelkie omamy zniknš. Nie czułem się bynajmniej pocieszony. Radosny, słoneczny krajobraz zaczšł emanować grozš i podmuch tajemnicy zmroził mi członki. Ruszyłem jednak do przodu. Nie mogłem stać przecież w miejscu. Zbliżałem się do lasu.
   Gdy byłem kilkadziesišt kroków od niego, ujrzałem co, co na powrót napełniło mnie otuchš. cieżka skręcała w szerokš przecinkę, a na zakręcie stał słup z tablicš. Chyba ogłoszeniowš. Już z daleka rozpoznawałem litery. Anons był jednak bardzo dziwaczny. Gdy zbliżyłem się już wystarczajšco, by pojedyncze znaki ułożyły się w zdania, odczytałem:
   KILO OBIEREK DAM ZA KOPEREK PYTAĆ W BRAMIE O AKUSZERKĘ
   A poniżej:
   SPRZEDAM ZAPAŁKI,...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin