Flaubert Gustaw - Herodiada.pdf

(201 KB) Pobierz
4236748 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
4236748.001.png 4236748.002.png
Gustaw Flaubert
HERODIADA
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
I
Cytadela zwana Machaerus stała po wschodniej stronie Morza Martwego, na stożkowatej
skale z bazaltu. Otaczały ją cztery głębokie doliny: dwie biegły ukosem ku flankom fortecy,
jedna rozpościerała się u dojścia do niej i jedna leżała na jej tyłach. U podnóża twierdzy stło-
czyły się domy, opasane murem, który wznosił się albo obniżał, stosownie do sfalowań tere-
nu, miasto zaś łączyła z nią droga, wykuta zakosami w skale. Wśród murów cytadeli, na sto
dwadzieścia łokci wysokich, zębatych, pełnych załomów i strzelnic, wznosiły się baszty niby
kwiaty w kamiennym wieńcu, zawieszonym nad przepaścią.
W środku był pałac, zdobny szeregami kolumnad, nakryty tarasem opasanym balustradą z
drzewa sykomory, zaopatrzoną w maszty, na których rozciągano velarium. Pewnego razu
tetrarcha Herod –Antypas przyszedł tutaj przed świtem, podparł się łokciami i patrzał.
Grzbiety gór leżących u jego stóp zaczęły już się wyłaniać, ale masywy skalne i dna prze-
paści tonęły jeszcze w mroku. W powietrzu unosiła się mgła, która rozstąpiła się nagle i uka-
zała kontury Morza Martwego. Jutrzenka, wstająca za twierdzą Machaerus, rozlała czerwień
na niebie, rozświetliła po chwili piaski nadbrzeżne, wzgórza, pustynię i całe pasmo gór Judei,
nachylających w oddali swe szare i szorstkie płaszczyzny. Pośrodku, niby czarna zapora,
królował Engaddi; Hebron wyglądał we wgłębieniu jak kopuła; na zboczach Eskuolu rosły
drzewa granatu, Sorek był bogaty w winnice, a na Karmelu ciągnęły się pola sezamu; ol-
brzymi sześcian wieży, zwanej Antonią, królował nad Jerozolimą. Tetrarcha odwrócił wzrok
od niej, wolał bowiem popatrzeć w prawo, na palmy Jerycha; i pomyślał o innych miastach
swojej Galilei: o Kafarnaum, Endor, Nazareth i Tyberiadzie, do której pewno już nigdy nie
wróci. Tymczasem Jordan płynął po jałowej równinie. Równinie białej, oślepiającej jak
śnieżne rozłogi. Jezioro wyglądało teraz jak tafla z lazurytu; na południu, koło Jemen, w
miejscu, gdzie wody wrzynały się ostro w brzeg, Antypas dostrzegł to, czego zobaczyć nie
pragnął. Rozproszone, brunatne namioty; ludzie zbrojni w dzidy kręcili się koło koni, a wyga-
sające ognie błyszczały jak opadłe na ziemię iskry.
Były to wojska króla Arabów, dotkniętego do głębi postępowaniem tetrarchy, który odrzu-
ciwszy rękę jego córki, pojął Herodiadę, żonę rodzonego brata, zamieszkałego w Italii i nie
ubiegającego się o władzę.
Antypasa żarł niepokój, liczył bowiem na pomoc Rzymian, a Witelius, gubernator Syrii,
nie śpieszył jakoś z posiłkami.
Czyżby naprawdę udało się Agryppie zniweczyć zaufanie, jakie Cezar żywił do niego?
Trzeci z braci, Filip, władca Batanei, zbroił się potajemnie. Żydzi mieli dość pogańskich oby-
czajów Heroda, innym zaś sprzykrzyła się jego władza; toteż wahał się, jaką wybrać drogę:
ugodzić się z Arabami czy też z Partami zawrzeć przymierze? A że przypadł właśnie dzień
jego urodzin, skorzystał ze sposobności i wydał wspaniałą ucztę, na którą sprosił wodzów
swoich wojsk, zarządców swoich dóbr i wszystkich notablów Galilei.
Bystrym spojrzeniem przeszukał drogi, lecz drogi były puste. Orły krążyły nad nim. Żoł-
nierze, wsparłszy głowy o mur, spali na wałach. W zamku panowała martwa cisza.
4
Nagle tetrarcha zbladł, gdyż usłyszał głos daleki i jakby wydobywający się z wnętrza zie-
mi. Pochylił się i nasłuchiwał – głos zanikł. Ale po chwili odezwał się znowu. Wtedy Herod
klasnął w ręce i zawołał:
– Mannaei! Mannaei!
Zjawił się mężczyzna, obnażony do połowy, jak masażyści w łaźni. Był bardzo wysoki,
stary, wychudły i nosił u pasa nóż w pochwie z brązu. Włosy, spiętrzone sztucznie grzebie-
niem uwydatniały nadmierną wysokość jego czoła. Senność odbarwiała mu oczy, ale zęby
błyszczały, a stopy stawiał lekko na posadzce, gdyż ciało miał gibkie jak małpa, oblicze zaś
jak u mumii nieprzeniknione.
– Gdzie on jest? – zapytał tetrarcha. Mannaei odpowiedział wskazując coś palcem za nimi:
– Ciągle tam!
– Zdawało mi się, że go słyszałem!
I Antypas, odetchnąwszy głęboko, spytał o losy Iaokananna, tego samego, którego Latyni
zowią Janem Chrzcicielem. Czy widział ktokolwiek jeszcze tych dwóch ludzi, których łaska-
wość królewska dopuściła w zeszłym miesiącu do ciemnicy więźnia, i czy ktokolwiek starał
się wybadać, co się z. nimi stało?
Mannaei odparł:
– Wymienili z Janem jakieś tajemnicze słowa, zupełnie jak złodzieje na rozstajnych dro-
gach, po czym udali się do Górnej Galilei. Utrzymywali, że niosą wielką nowinę.
Antypas, wbił wzrok w ziemię i nagle rzekł przerażony:
– Pilnuj go, dobrze pilnuj! I nikogo nie dopuszczaj do niego! Drzwi trzymaj zamknięte!
Zasłoń dół, w którym siedzi. Nikt nie powinien się domyślać, że jest żyw!
Mannaei wykonał te rozkazy, zanim je otrzymał, był bowiem Samarytaninem i jak wszy-
scy Samarytanie nie znosił Żydów i brzydził się nimi. Świątynia Samarytan w Garizim, którą
Mojżesz wskazał jako źrenicę Izraela, nie istniała od czasów króla Hirkana; toteż widok
Świątyni Jerozolimskiej przypominał Samarytanom o hańbie, obeldze, odwiecznej krzywdzie
i doprowadzał ich do wściekłości. Mannaei zakradł się tam kiedyś, aby zbezcześcić ołtarz
kośćmi umarłych. Towarzyszy jego, nie tak szybkich w ucieczce, ścięto.
Dostrzegł świątynię wynurzającą się z przełęczy pomiędzy dwoma wzgórzami. W promie-
niach słońca jarzył oślepiająco jej dach, kryty złotą blachą, i oślepiał blask ścian z białego
marmuru.
Wyglądała jak góra światła przygniatająca otoczenie bogactwem i pychą.
Wtedy Mannaei wyciągnął ramię w kierunku Syjonu. Wyprostowany, z głową lekko cof-
niętą i zaciśniętymi pięściami, rzucił Syjonowi przekleństwo, wierząc, iż jego słowa będą
miały moc skuteczną.
Antypas słuchał i nie gorszył się wcale.
Samarytanin dodał jeszcze:
– Chwilami się porusza, chciałby uciec, spodziewa się, że wyjdzie na wolność. Czasami
leży spokojnie jak chore zwierzę; albo też widzę, jak chodzi w ciemnościach i powtarza: „To
nie ma znaczenia. Muszę zmaleć, ażeby on urósł".
Antypas i Mannaei popatrzyli na siebie. Ale Heroda znużyły te rozważania. Niepokoiły go
góry, podobne do spiętrzonych i skamieniałych, olbrzymich fal, niepokoiły go czarne otchła-
nie, otwierające się na krawędziach urwisk, niepokoił go bezmiar pogodnego nieba i rażące
światło słońca, niepokoiła go głębia przepaści; rozpacz zawładnęła nim, gdy spojrzał na pu-
stynię, która z racji zwietrzałych i zamienionych w piachy skał przypominała mu skupisko
amfiteatrów i pałaców, obróconych w gruzy. Gorący wiatr przynosił razem z zapachem siarki
jakby wyziewy wyklętych miast, spowitych grubo w ciężkie wody. Te znamiona wieczystego
gniewu przejmowały grozą myśl tetrarchy; stał więc nieruchomo, wsparty łokciami o balu-
stradę, objąwszy skronie dłońmi, z oczami utkwionymi w jeden punkt. Poczuł czyjeś dotknię-
cie. Obejrzał się. Była to Herodiada.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin