Greene Jennifer - Duch w roli swata 03 - Oszołomiony.rtf

(299 KB) Pobierz
JENNIFER GREENE

JENNIFER GREENE

OSZOŁOMIONY

PROLOG

No cóż, najwyraźniej nawet łotr nie może zaznać odpoczynku. Na dole, trzy piętra niżej, drzwi trzasnęły tak głośno, że Jock przebudził się z najbardziej erotycz­nego snu, jaki przydarzył mu się w tym stuleciu. Poiryto­wany, wygramolił się z łóżka i przycisnął nos do szyby.

Na dworze było ciemno. Chmury całkowicie za­słaniały księżyc, a wiatr wzmagał się do siły sztormu. Mimo ciemności zobaczył lśniący, czarny samochód stojący na podjeździe. To musi być wóz trzeciego z braci Connorów, Michaela, tyle że nie mógł dojrzeć właś­ciciela, zasłoniętego przez otwartą klapę bagażnika. Najpierw pojawiła się skórzana walizka, za nią następna, a potem pudło z jednym z tych dziwadeł dwudziestego wieku, nazywanych komputerami, i pełno przeróżnych głupstw przynależących do takich urządzeń. Wreszcie klapa opadła.

Jock przyglądał się przybyszowi. Dobry Boże, jak pomóc temu chłopakowi? Trzeba przyznać, że dwaj poprzedni bracia Connorowie zamienili jego życie w pie­kło, ale ostateczny rezultat wynagrodził wszelkie trudy. W głębi duszy miał nadzieję, że z Michaelem pójdzie łatwiej.

Jednak chyba na to się nie zanosiło. Nawet wziąwszy pod uwagę nieznajomość aktualnej mody, Jock i tak rozpoznał szyty na miarę garnitur, zauważył lśniące buty. W ogóle przybysz aż cuchnął pieniędzmi. Z takim arystokratą jeszcze nie miał do czynienia. A ten facet nie tylko wyglądał szykownie, ale ze sposobu, w jaki stał, jak się poruszał, przebijała męska siła i władczość. Widać było, że przywykł do rozkazywania. Cholera.

Jock przyjrzał mu się jeszcze dokładniej, jakby próbu­jąc mimo wszystko znaleźć jakieś plusy w tej sytuacji. Mężczyzna poruszał się żwawo, kiedy starał się jak najszybciej zanieść wszystkie te swoje bagaże do domu. Wiatr targał jego gęste, ciemnoblond włosy. Nosił okula­ry, ale to nawet dobrze - okulary mogą się łatwo stłuc. Jego wygląd raczej nasuwał myśli o elegancji niż sile, ale Jock zdawał sobie sprawę, że to tylko złudzenie. Męż­czyzna był wysoki i miał wystarczająco szerokie ramiona, by stać się oparciem dla kobiety. No i nawet w tych ciemnościach widać było, że jest przystojny, a to dla kobiet najwięcej znaczy. Ich serca zaczynają drżeć na widok takiego nosa, mocnego podbródka, wystających kości policzkowych. Z wyglądu sądząc, przybysz dobie­gał czterdziestki. Na jego twarzy rysowała się męska duma, doświadczenie i silny charakter. Ktoś taki na pewno nie lubi pozostawać na drugim planie.

Jock westchnął ciężko. Niełatwo będzie zmierzyć się z takim mężczyzną. Sam nie umiał czytać i nie rozumiał, jak można tracić czas na takie głupstwa jak książki. Najlepiej radził sobie w bijatykach albo nad szklanką rumu. Z drugiej strony nigdy nie cofał się przed wy­zwaniem. Nie ma przecież na świecie mężczyzny, dla którego samotność i seks nic by nie znaczyły. Większość z nich nie lubi mówić o miłości - to akurat Jock rozumiał bardzo dobrze - ale podczas samotnych nocy, w chwili słabości, tylko to może ukoić cierpienia duszy.

Nagle nastrój Jocka się poprawił. W końcu z tamtymi braćmi sobie poradził, prawda? Z tym nie może być dużo trudniej, to tylko kwestia znalezienia właściwej kobiety we właściwej chwili. A gdyby Michael okazał się nieczuły, zawsze zostanie możliwość nadprzyrodzonych działań, do jakich zdolny jest duch. Jock znał swoje rzemiosło. To wszystko będzie równie łatwe jak - używa­jąc tego głupawego powiedzonka z obecnych czasów - bułka z masłem. Chłopak nawet nie zorientuje się, że coś zaszło.

W chwili kiedy Michael Connor przekroczył próg, znalazł się w rękach Jocka.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Deszcz padał, wiatr zawodził, ale Michael Connor stał przed domem, rozglądając się wokoło. Napis: „Na sprze­daż” był solidnie przytwierdzony, a adres i numer telefonu firmy handlującej nieruchomościami dobrze widoczny. Tak jak powinno być. Trawnik równo i świeżo skoszony. To też on zadysponował.

Zatrzasnął bagażnik i podniósł pudło z komputerem. Musiał dwa razy obrócić, żeby zanieść wszystkie rzeczy na ganek. Zanosiło się na niezłą burzę. Chmury nadciąg­nęły znad Atlantyku, fale biły wściekle o skalisty brzeg, w oddali niebo przecinały błyskawice. Ktoś o romantycz­nej naturze mógłby pewnie uznać ten widok za urzekają­cy.

Szukając klucza w kieszeni marynarki, Michael pomy­ślał, że dla niego mogłoby to w ogóle nie istnieć. Tak samo zresztą jak cały ten dom. Jeszcze raz obrzucił go spojrzeniem. Zbudowany w czasach kliprów i piratów, smukły, wznoszący się na trzy piętra w górę, z narożną wieżyczką i galeryjką okalającą najwyższą kondygnację, miał charakter i wdzięk. Mimo to nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie się go pozbędzie.

Przedtem próbowali sprzedać go obaj jego bracia, ale ten zupełnie im niepotrzebny spadek wciąż należał do rodziny Connorów. Teraz, gdy Michael wziął sprawę w swoje ręce, nie będzie już żadnych trudności. Posiadłości na wybrzeżu Maine są zawsze w cenie i nawet w czasach recesji nie będzie kłopotów ze znalezieniem nabywcy.

Wszedł po schodkach werandy. Kolejna błyskawica oświetliła dom czarodziejską, nieziemską poświatą. Nie zrobiło to na Michaelu wrażenia. Zachary i Seth próbowa­li przestrzec go przed czymś tajemniczym, może nawet magicznym, związanym z tym miejscem. Michaela roz­bawiły takie sugestie. Jedyny powód, dla którego dom nie został sprzedany, nie ma nic wspólnego z magią. Po prostu obaj bracia byli zaślepieni i wyprowadzeni z rów­nowagi pojawieniem się w ich życiu kobiety.

Szczerze mówiąc, Michael nie miał nic przeciwko temu, że w końcu jemu przyszło rozwiązać ten problem. Wiedział, że poradzi sobie bez trudu, była to tylko nieco irytująca strata czasu, ale o ileż ważniejsze jest szczęście braci. Mężczyźni z rodziny Connorów nigdy nie mieli szczęścia do kobiet, a te dwa wesela stały się wielką radością i ulgą dla wszystkich. Co za ironia losu z punktu widzenia Michaela, który jeszcze do niedawna myślał, że to właśnie on jedyny przełamał złą passę. Przez dziesięć lat małżeństwa czuł się jak w miękkim, ciepłym kokonie, sądził nawet, że mógłby być wzorem dla młodszych braci, których pomagał wychowywać.

Atrament na orzeczeniu rozwodowym już dawno wysechł, a on wciąż odczuwał bolesne ukłucie, kiedy myślał o rozstaniu z żoną. Przecież nigdy jeszcze do tej pory nie zawiódł. Od najmłodszych lat spisywał się bez zarzutu - w grze w piłkę, nawet w pokera, w szkole i w interesach, we wszystkim, co miało dla niego znaczenie. Szybko odpędził od siebie te myśli. Wspomi­nanie Carli powodowało jedynie piekący ból w żołądku.

Przekręcił klucz w staroświeckim zamku. Drzwi ot­worzyły się z niesamowitym zgrzytem. Zanim jeszcze wymacał ręką kontakt, usłyszał dzwoniący gdzieś w do­mu telefon.

Znalazł wreszcie wyłącznik. Wielki kandelabr roz­błysnął skrzącymi się światłami, oświetlając schody i wykładany boazerią hol, z plątaniną pomieszczeń po obu stronach. Nie było widać żadnego telefonu, ale dzwonek zaprowadził go do kuchni w końcu korytarza, po lewej stronie. Sięgnął po słuchawkę staroświeckiego, wiszące­go aparatu.

- Czy to pan Connor? Tu mówi Paula Stanford. Miałam nadzieję, że uda mi się dzisiaj pana zastać, choć nie byłam pewna, o której ma pan przyjechać.

Przytrzymując słuchawkę ramieniem, Michael zaczął rozluźniać krawat. Dzwoniła przedstawicielka agencji handlu nieruchomościami. Już przedtem rozmawiał z nią przez telefon. Właściwie mógłby zlecić jej znalezienie nabywcy - tyle że nie potrafił zdać się całkowicie na kogoś innego. Nie on. Ten kłopotliwy spadek za długo już był przyczyną rodzinnych problemów, a z drugiej strony Michael świetnie zdawał sobie sprawę, że jeśli chce się coś załatwić naprawdę dobrze, to trzeba sprawować nad tym kontrolę.

- Moglibyśmy spotkać się jutro, jeśli pan sobie tego życzy - mówiła dalej kobieta. - Proszę tylko wyznaczyć godzinę.

Zaproponował godzinę dziesiątą, punktualnie. Wyob­raził sobie tę panią - brunetka, po pięćdziesiątce, dość obfite kształty. Była bardzo uprzejma. Może zasięgnęła informacji o swoim kliencie i dowiedziała się, że jest bogaty. Było coś takiego w jej głosie, co kojarzyło mu się z tanimi perfumami.

Od dawna już bawił się w taką grę - wyobrażał sobie ludzi na podstawie brzmienia ich głosu w słuchawce. Jeśli chodzi o mężczyzn, to zawsze trafiał w dziesiątkę, z kobietami natomiast często chybiał i to, niestety, było dowodem tego, jak mało wiedział o kobietach w ogóle. Trudno się dziwić, zważywszy, że całkowicie błędnie oceniał swoją własną żonę. Co prawda, jeśli chodzi o panią Stanford, to nie musiał jej rozumieć, tylko z nią współpracować. Do tej pory ściśle przestrzegała instruk­cji, które przekazał jej listownie, i na pewno wszystko pójdzie gładko.

Odwiesił słuchawkę i pobiegł z powrotem na dwór po resztę rzeczy. Z lekkiego deszczyku zrobiła się ulewa, w ciemności co chwila rozlegały się grzmoty. Zdążył właśnie zatrzasnąć za sobą drzwi, kiedy telefon za­dzwonił ponownie. Chwytając za słuchawkę, pomyślał, że pierwszą rzeczą, jaką zaraz musi zrobić, jest pod­łączenie automatycznej sekretarki i faksu.

- Pan Connor? Tu Sam Burkholtz, z firmy.

Nie odkładając słuchawki, Michael zdjął krawat i uło­żył go starannie na stole. Miał w Detroit dwa zakłady odlewnicze. Pierwsza zmiana mogła zawsze poradzić się kadry inżynierskiej czy kierownictwa, gdyby miała jakieś problemy. Ponieważ na drugiej i trzeciej zmianie było mniej pracowników nadzoru, robotnicy mieli polecenie, żeby telefonować bezpośrednio do niego w razie jakich­kolwiek kłopotów. Sam był najwyraźniej zdenerwowany. Jako nowy pracownik, nie rozumiał jeszcze, że szef nie ma nic przeciwko temu, by dzwonić do niego o każdej porze dnia i nocy. W końcu nauczy się, że Michael zdenerwuje się tylko wtedy, jeśli okaże się, że dowiedział się o sprawie zbyt późno, żeby cokolwiek jeszcze móc zrobić. I nie sprawiało różnicy, czy był w Timbuktu, czy w stanie Maine. Zawsze czuwał nad wszystkim.

Odłożył słuchawkę i ledwo zdążył dojść do drzwi, gdy telefon rozdzwonił się ponownie. Tym razem jednak rozmowa sprawiła, że zaczął się śmiać.

Każdy z bliźniaków domagał się, by mu poświęcił tyle samo czasu. Davie strzelił gola w ostatnim meczu i Michael musiał wysłuchać, i to dwa razy, szczegółowe­go sprawozdania z całej akcji. Potem Donnie wyrwał bratu słuchawkę po to, by opowiedzieć jeszcze raz o tym samym. Synowie mieli po dziewięć lat i byli dla niego nieustającym źródłem radości. Chociaż rozpad rodziny nie pozostawił w ich psychice trwałych śladów, Michael wciąż odczuwał wyrzuty sumienia. Dla ich dobra trwałby nawet w najgorszym pod słońcem małżeństwie, ale Carla nie dała mu możliwości wyboru, twierdząc, że nie może już dłużej przebywać nawet w jego pobliżu. Był to dla niego wstrząs - całe życie trwał w zaślepieniu, myśląc, że jest przyjemnym facetem, a tu nagle okazało się, że jest odpychający jak śmierdzący skunks. Dzięki Bogu, że ma synów, a nie córki. Chłopców jeszcze jakoś potrafił zrozumieć.

- ...Tak, tak, przecież wam mówiłem. Jeżeli zostanę dłużej niż trzy tygodnie, to przyrzekam, że będziecie mogli tu przyjechać, żeby trochę pobyć ze mną. Ale sądzę, że będę z powrotem dużo prędzej, i wierzcie mi, że nie ma tu nic ciekawego. A jak wam idzie nauka pływania?

Zapomniał już, że nie powinien o to pytać. Oba potwory twierdziły, że pochodzą w prostej linii od delfinów i już osiągnęły olimpijski poziom w pływaniu. Rok temu Davie najadł się strachu na basenie i potem nie chciał nawet zbliżać się do wody, a jego brat jak zwykle go popierał. Michael zazwyczaj nie zmuszał ich do niczego, ale przerażała go myśl, że mogliby się utopić. Na szczęście obaj szybko zapomnieli, jak zajadle walczyli przeciwko nauce pływania. A teraz nawet mieli w związ­ku z tym nowy pomysł.

- Jesteśmy już tak dobrzy, że powinieneś wybudować nam basen - zaproponował Donnie. Davie przytakiwał mu z zapałem.

Michael słuchał, jak prześcigali się w przechwałkach, i w końcu powiedział, że może pomyśli o tym. Jęk synów dał mu do zrozumienia, jak bardzo są zawiedzeni taką wymijającą odpowiedzią. Po kilku minutach odwiesił słuchawkę i wtedy jego uśmiech powoli zgasł. Dom był cichy, obcy, jak wymarły. Pusty. Michael nie cieszył się na myśl, że przed nim jest długa noc. Zdjął marynarkę, powiesił ją na oparciu krzesła i podwinął rękawy koszuli. Oczy piekły go ze zmęczenia. Nie sypiał dobrze od wielu miesięcy. Właściwie od dzieciństwa cierpiał na bezsen­ność, tyle że nie była ona tak dokuczliwa podczas małżeństwa z Carla. Teraz, kiedy żona odeszła, problem wrócił ze zdwojoną siłą.

Pomyślał z ironią, że powinien poszukać w książce telefonicznej numeru agencji wynajmującej panie do towarzystwa. Był gotów zapłacić niebotycznie wysoką cenę, byle tylko nie spać samotnie. Nie obchodziłoby go nawet, gdyby wynajęta panienka ukradła narzutę. Nie musiałaby wcale się odzywać. I nie chodziło o seks, przynajmniej jeszcze nie teraz. Potrzebował tylko żywe­go, oddychającego ciała, do którego mógłby się przytulić w ciemności nocy.

Gdzieś w oddali słychać było tykanie zegara. Deszcz spływał srebrnymi strugami po szybie kuchennego okna. Poczuł na plecach dziwny powiew zimnego powietrza. Wzdrygnął się i potrząsnął głową ze zniecierpliwieniem. W takim starym domu musi być pełno przeciągów, a on nie jest z tych, którzy wierzą w duchy. To po prostu wielki, ziejący nudą, pusty dom.

Zmusił się, by wstać i wyjąć butelkę Chivas Regal z torby z przyborami kosmetycznymi. Poszukał szklanki, nalał whisky i postanowił rozejrzeć się po domu. Picie nie pomoże na znużenie, nie uleczy bezsenności, ale czasami łagodzi nieco samotność. Zaglądał do kolejnych pomiesz­czeń na parterze. Jedno z nich z pewnością było biblioteką - trzy ściany zajmowały puste regały na książki, stało tam też biurko, a przez wysokie okno widać było ocean. Zaniósł tam komputer i skierował się do holu po resztę rzeczy.

Wracał z walizką i był właśnie obok schodów prowadzących na górę, kiedy telefon zadzwonił raz jeszcze. Dźwięk dochodził z piętra, ale trudno było zorientować się, z którego pokoju. Po kilku dzwonkach trafił wreszcie do jakiejś sypialni i po ciemku podniósł słuchawkę aparatu stojącego na nocnym stoliku.

- Czy to pan Connor? Michael Connor?

- Tak, to ja.

Dotknął palcami czegoś stojącego na stoliku. Lampka nocna. O mało jej nie strącił, próbując w ciemności wymacać wyłącznik. Telefon go zaintrygował. Nie było przecież powodu, żeby szukała go jakaś nieznajoma kobieta, i to aż tutaj. Głos tej dziewczyny brzmiał tak, jakby brakowało jej tchu. Miał niską, miękką barwę. Wyobraźnia włączyła się automatycznie i obraz zaczął formować się w umyśle Michaela. Ciemne włosy, brązo­we oczy, nic nadzwyczajnego. Dwadzieścia kilka lat - młoda, filigranowa, króciutkie włosy, używa zapachów słodkich, kwiatowych. Skromna sukienka zapięta aż pod szyję, zakrywająca kolana. Zdecydowanie nieśmiała.

- Strasznie mi przykro, że zawracam panu głowę. Pan mnie nie zna, nazywam się Simone Hartman. - Zawahała się. - Nie sądzę, żeby panu to coś mówiło.

- Przykro mi, ale nie. A czy powinienem panią znać? Mamy coś wspólnego ze sobą?

- Jest szansa, że pan mógłby coś wiedzieć. Bo rzeczywiście, mamy ze sobą coś wspólnego, pewne powiązania, tylko... cholera, to tak trudno wytłumaczyć przez telefon. Chciałam po prostu skontaktować się z panem. Dzwoniłam do agencji handlu nieruchomoś­ciami, ale nie chcieli mi podać pana domowego numeru. Uzyskałam tylko tyle, że dowiedziałam się, kiedy pan przyjeżdża tutaj.

- No tak, ale wciąż nie rozumiem, o co pani chodzi.

- Michael miał wrażenie, że szansa na „powiązania”, o których wspominała kobieta, była raczej znikoma.

Gdyby kiedykolwiek słyszał ten głos, na pewno by go zapamiętał. Wciąż walczył bezskutecznie z wyłączni­kiem, a w pokoju panowały nadal egipskie ciemności. Powoli tracił cierpliwość do tej rozmowy, domu i choler­nej lampy.

- Chodzi o pana dziadka. To on kupił ten dom w latach trzydziestych, prawda? Pan jest krewnym Benjamina Connora?

Światło rozbłysło, a Michael zapomniał o wszystkim i aż otworzył szeroko usta ze zdumienia. Co prawda bracia napomykali mu, że ten pokój jest „czymś w swoim rodzaju”, ale naprawdę nie spodziewał się zobaczyć paradnego łoża z burdelu. Chociaż słabe światło lampki nie docierało do tonących w cieniu kątów pokoju, to i tak dobrze widział czerwone, aksamitne draperie, wygodną sofę i łoże na postumencie - dostatecznie duże, by pomieścić sułtana razem z ponadnormatywnej wielkości haremem.

- Halo, słyszy mnie pan? - Co? A tak, tak.

- Czy Benjamin Connor był pańskim dziadkiem?

- Tak. - Chyba mogę przyznać się do więzów krwi, pomyślał z ironią. Przesunął dłonią po twarzy, wciąż nie mogąc uwierzyć w gust tego starego zbereźnika.

- Dzięki Bogu - wyszeptała. - Chciałabym zobaczyć się z panem, jeśli to możliwe. Czy mógłby pan znaleźć jutro dla mnie chwilę czasu? Zatrzymałam się w pensjona­cie w Bar Harbor tylko po to, żeby jakoś skontaktować się z panem. Wszystko mi jedno, kiedy i o której godzinie...

- Moja droga... To znaczy, proszę pani, ja naprawdę nie rozumiem, o co chodzi. W jaki sposób dowiedziała się pani o moim dziadku? I o tym domu?

- Właśnie o tym chciałabym z panem pomówić - odezwała się po chwili wahania. - Tylko to nie jest rozmowa na telefon.

Ależ ona uparcie obstaje przy swoim. Michael łyknął whisky i, zdając sobie sprawę, że prawdopodobnie popełnia błąd, umówił się z nieznajomą na dziewiątą rano. Odkładając słuchawkę, poczuł złość. Zazwyczaj miał mało cierpliwości dla ludzi, którzy zamiast mówić wprost, używają wykrętów w rodzaju: „to nie jest sprawa na telefon”. Jeśli ktoś zadaje sobie tyle trudu, żeby go znaleźć, to prawie na pewno czegoś od niego oczekuje. Stykał się już z tym i zawsze dawał natrętom krótką odprawę. Tym razem jednak zaintrygowało go to, że dzwoniąca przyznawała się do jakichś związków z jego rodziną.

Wypił następny łyk i jeszcze raz obrzucił wzrokiem pokój. Nie przepadał za tajemnicami, a tutaj wprost jedna goniła drugą. Po pierwsze ten dom. Nikt z rodziny nie miał o nim pojęcia, dopóki dziadek nie umarł i nie zostawił go w spadku swoim trzem wnukom.

Sprzedaż domu była najrozsądniejszym, a właściwie jedynym wyjściem z sytuacji. Żaden z braci przecież go nie chciał, mieszkali daleko stąd, a utrzymanie go pochłonęłoby horrendalne sumy. Setha i Zacha nie gnębiło pytanie, w jaki sposób dziadek stał się właś­cicielem tej posiadłości i co tutaj porabiał, ale Michaela tak.

W rodzinie Connorów Benjamin był kimś w rodzaju człowieka - legendy. Będąc sierotą, musiał sam się o siebie troszczyć i o własnych siłach doszedł do majątku, a następnie zbił fortunę na kopalniach srebra. Michael czuł wielki szacunek dla tego etapu w życiu dziadka, ale nie mógł pochwalać jego zachowania względem kobiet. Małżeństwo nie powstrzymało dziadka przed flirtowa­niem, a nawet publicznym obnoszeniem się ze swoimi romansami. Po każdych wakacjach wzrastała ilość opo­wieści o jego niezliczonych, później już legendarnych, podbojach.

Od samego początku, zaczynając od dziadka, stosunki z kobietami nie układały się u Connorów najlepiej. Benjamin miał tylko jednego syna, ojca Michaela. Często myślał, że gdyby ojciec wiedział cokolwiek o miłości - o prawdziwej miłości - to matka by go nie opuściła. Zostawiła też trzech synów. Michael był najstarszy, miał wówczas dziewięć lat. Zawsze czuł się odpowiedzialny za swoich braci, opiekował się nimi, ale wszystkim im brakowało bliskości kobiety. Skąd mogli wiedzieć cokol­wiek o kobietach, jeśli w domu nigdy nie było żadnej? W jaki sposób mieli dowiedzieć się, jak kochać, jak żyć z kobietą, jak dbać o nią, jeśli nie mieli z nimi na co dzień do czynienia?

Michael przyjrzał się resztce whisky w szklance. Niejeden już raz uderzyła go myśl, że może przyczyną tego jest jakaś wada genetyczna. Widocznie natura popełniła błąd i mężczyznom w jego rodzinie czegoś brakowało, jakiejś tajemniczej cząstki, dzięki której można utrzymać przy sobie kobietę, uczynić ją szczęś­liwą. Tyle że nie można było tłumaczyć wadą genetyczną fiaska małżeństwa z Carlą. Po prostu zawiódł - cał­kowicie i totalnie. I wciąż był zbyt zdezorientowany, by odpowiedzieć na pytanie, jak do tego doszło.

Nigdy nie chciał stać się takim człowiekiem jak jego dziadek. Ten stary dureń był prawdziwą kanalią. Samolu­bny drań - wykorzystywał kobiety, manipulował nimi. Krewnych się nie wybiera, ale Michael dorastał w po­stanowieniu, że będzie kimś zupełnie odmiennym od dziadka. I uważał, że tak się stało - aż do chwili, kiedy Carla odeszła.

Może ta Simone Hartman będzie miała dla niego jakąś odpowiedź.

A może nie.

Przypuszczał, że to jutrzejsze spotkanie okaże się całkowitą stratą czasu, ale może ona naprawdę wie coś o jego dziadku. Bezpośrednio i pośrednio, staruszek przez tyle lat wywierał wpływ na jego życie, że nie wolno było teraz odrzucić szansy dowiedzenia się czegoś o nim.

Uśmiechnął się, myśląc o czymś innym. Od czasu rozwodu pilnie, niemal nabożnie unikał kontaktu z płcią piękną, ale w tym wypadku coś mówiło mu, że przy Simone Hartman nie musi mieć się na baczności. Miała taki miękki, uspokajający, nie wzbudzający obawy głos.

W końcu nawet on powinien poradzić sobie z taką skromną panienką.

ROZDZIAŁ DRUGI

Przez wysokie okno w bibliotece wpadało olśniewają­ce poranne słońce. Gdzieś około piątej Michael zrezygno­wał z prób zaśnięcia. Od tamtej pory minęło nie wiadomo ile czasu, a on wciąż siedział na podłodze z zakasanymi rękawami i był bliski pomieszania zmysłów.

Miał wspaniałą głowę do interesów. Każdy, kto go znał, gotów był o tym zaświadczyć. Mawiano nawet, że potrafi wszystko przemienić w złoto. Sam zresztą zdawał sobie sprawę, że pomimo wielu wad jest naprawdę inteligentnym człowiekiem. A więc dlaczego teraz ma takie kłopoty?

Kiedy się podróżuje z mnóstwem sprzętu elektronicz­nego, trzeba się pogodzić z plątaniną przewodów i kabli. Chwilowo ze dwadzieścia z nich leżało na podłodze jak rozrzucone węże. A wkoło stały, powyjmowane z pudeł, wszystkie urządzenia - komputer, faks, drukarka, moni­tor, klawiatura, modem i automatyczna sekretarka. Dzięki nim mógł wszędzie zajmować się interesami. Na razie wykonał już najcięższą robotę i pozostało tylko pod­łączenie. Już za chwilę całość będzie opanowana.

Czwarty kubek kawy stygł na biurku. Michael był tak zaabsorbowany pracą, że z początku nie usłyszał stuka­nia. Dopiero po chwili, mrucząc coś pod nosem i trzy­mając wciąż w dłoni szary przewód od komputera, przeszedł przez hol i gwałtownie otworzył drzwi.

Na ganku stała zielonooka blondynka. Nie miał poję­cia, kim jest, ale sam jej widok uzmysłowił mu, jakąż to mądrością wykazał się, wybierając sobie taką miłą, bezpieczną, zdominowaną przez mężczyzn pracę jak prowadzenie zakładu metalurgicznego. Z mężczyznami radził sobie świetnie, natomiast istniał pewien typ kobiet, które - nawet jeszcze przed poznaniem Carli - sprawiały, że miał ochotę natychmiast uciekać i to jak najszybciej. Nieznajoma bez wątpienia do nich należała.

W jej ubraniu nie było nic onieśmielającego. Naj­wyraźniej preferowała konserwatywny, klasyczny styl, który zresztą doskonale do niej pasował. Miała na sobie białe spodnie z drobniutkimi zmarszczeniami, wszytymi w pasek, układające się pięknie na jej zauważalnie obfitych biodrach. Różowa bluzka z kwadratowym wy­cięciem mogłaby ukazać rowek między piersiami, gdyby wycięcie to było nieco głębsze. W figurze nieznajomej nie było nic niezwykłego, natomiast w twarzy bez wątpienia tak.

O Boże, co za oczy. Miały głęboki kolor czystego jadeitu i otaczały je długie, gęste rzęsy. Musiała trochę się opalać, gdyż skóra jej miała odcień brzoskwini. Twarz owalna, o wyraźnie, jak na kamei zaznaczających się konturach - klasyczne rysy, prosty nos, wystające kości policzkowe, delikatnie zarysowane łuki brwi. Zmysłowa. Wszystko u niej było bardzo kobiece i zmysłowe. Nie zauważył żadnego makijażu, z wyjątkiem dyskretnie podkreślonych warg. Rozwiewane wiatrem włosy, w któ­rych przebłyskiwały jakby pasemka czystego złota, opa­dały falami na ramiona. Nie była zbyt wysoka - miała niewiele ponad sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Ani też bardzo młodziutka. Jej wiek oceniał na mniej więcej trzydzieści lat - wystarczająco dużo, by zdawała sobie sprawę, jakie wrażenie robi na mężczyznach.

Bez trudu wyobrażał sobie, jak zwracają się w jej stronę męskie spojrzenia, gdy przechodzi ulicą albo sączy szampana w drogiej restauracji, ale w żaden sposób nie mógł się domyślić, co ta dziewczyna robi na ganku jego domu.

- Pan Connor? Dzwoniłam do pana wczoraj. Jestem Simone Hartman.

Wpatrywał się w nią tępo. Przecież to niemożliwe, by już była dziewiąta, jeszcze nigdy w życiu nie spóźnił się na umówione spotkanie. A poza tym Simone Hartman musi mieć brązowe oczy, ciemne włosy i pospolity wygląd. Był tego taki...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin