J.R.R. Tolkien - Władca Pierścieni - 2 - Dwie Wieże - 2.doc

(785 KB) Pobierz

Obłaskawienie Smeagola

 

- N

o, proszę pana, źle z nami – rzekł Sam Gamgee. Stał zrozpaczony kuląc się obok Froda i wytrzeszczonymi oczyma wpatrywał się w mrok.

Był wieczór trzeciego dnia ucieczki Froda z obozowiska drużyny, tak przynajmniej im się zdawało, bo niemal stracili rachunek czasu, wytrwale wspinając się i trudząc wśród nagich, kamienistych zboczy łańcucha Emyn Muil, często zawracając, bo droga urywała się przed nimi, nieraz stwierdzając, że zatoczywszy krąg znaleźli się na tym samym miejscu, z którego przed wielu godzinami wyszli. Mimo wszystko posunęli się znacznie na wschód, starali się wciąż w miarę możności trzymać zewnętrznej krawędzi splątanego dziwacznie węzła gór. Jednak najczęściej zewnętrzne zbocza okazywały się strome, wyniosłe, niedostępne, spiętrzone nad rozległą równiną; u ich stóp spod rumowiska osypanych skał ciągnęły się w sinych oparach zgniłe bagna, na których oko nie dostrzegało śladu życia, nawet przelatującego ptaka.

              Hobbici stali na skraju wysokiego, nagiego i ponurego urwiska, którego podnóża ginęły we mgle; za plecami wędrowców wznosiła się poszarpana ściana gór, nad nimi płynęły chmury. Zimny wiatr dął od wschodu. Wieczór już zapadał nad posępną okolicą, zgniła zieleń trzęsawisk nabierała o zmroku szarobrunatnej barwy. Po prawej stronie Anduina, która za dnia, ilekroć słońce przedzierało się przez chmury, połyskiwała z oddali, teraz ukryła się w ciemnościach. Lecz wzrok hobbitów nie zwracał się na rzekę ani wstecz, ku Gondorowi, ku przyjaciołom i krajom życzliwych ludzi. Spoglądali na południe i na wschód, gdzie na granicy nadciągającej nocy rysował się ciemny wał, jakby odległe pasmo gór albo nieruchoma smuga dymu. Od czasu do czasu w miejscu, gdzie ziemia spotykała się z niebem, wzbijało się w górę czerwone światełko.

- Ależ źle z nami! – powtórzył Sam. – Z wszystkich krajów świata, o których słyszeliśmy, tego jednego wolelibyśmy nigdy z bliska nie oglądać. I właśnie tam musimy się dostać. Co prawda bieda w tym, że chyba się nie dostaniemy. Coś mi się zdaje, że wybraliśmy złą drogę. Zejść na dół nie sposób, a gdybyśmy nawet jakoś zleźli, założę się, że pod tą zielenią czeka nas paskudne bagno. Fe! Czuje pan, panie Frodo, jak cuchnie?

Sam pociągnął nosem pod wiatr.

- Czuję – odparł Frodo, nie poruszył się jednak ani nie oderwał oczu od ciemnego wału na widnokręgu i od migocących na jego tle płomyków. – Mordor! – szepnął ledwie dosłyszalnie. – Skoro już muszę tam iść, chciałbym jak najprędzej znaleźć się u celu i niechby się wreszcie to wszystko skończyło. – Zadrżał. Wiatr był lodowaty, a przy tym przesycony zimnym smrodem zgnilizny. – No trudno – rzekł odwracając w końcu wzrok – czy z nami źle, czy dobrze, w każdym razie nie możemy tu stać do rana. Trzeba wyszukać jakiś zaciszniejszy kąt i jedną więcej noc spędzić na biwaku. Może jutro w świetle dnia znajdziemy ścieżkę.

- Może jutro, a może pojutrze albo popojutrze – mruknął Sam – a może nigdy. Poszliśmy złą drogą.

- Nie wiem – odparł Frodo. – Myślę, że skoro los chce, żebym zawędrował do Krainy Cienia, droga się znajdzie. Ale czy pokaże mi ją przyjaciel, czy wróg? Jeśli jest dla nas jakaś nadzieja, to jedynie w pośpiechu. Każda chwila zwłoki przeważa szalę na korzyść nieprzyjaciela – i jak na złość wciąż wstrzymują mnie różne przeszkody. Czy może to wola Czarnej Wieży kieruje tak naszymi krokami? Wszystkie moje dotychczasowe decyzje okazały się błędne. Powinienem był znacznie wcześniej porzucić drużynę, zajść od północy wschodnim brzegiem Anduiny i wschodnim skrajem gór Emyn Muil, przez twardy grunt równiny, którą nazwano Polem Bitwy, prosto do bram Mordoru. Teraz jednak nie odnajdziemy drogi powrotnej, a zresztą na wschodnim brzegu grasują bandy orków. Każdy upływający dzień to strata cennego czasu. Jestem bardzo znużony, Samie. Nie wiem, co robić. Czy mamy jeszcze jakieś zapasy żywności?

- Tylko te, jak je tam zwą, lembasy. Nawet sporo ich jeszcze zostało. Lepsze to bądź co bądź niż nic. Kiedy pierwszy raz wziąłem je do ust, nie myślałem, ze kiedykolwiek mi się uprzykrzą. Ale teraz chętnie bym zjadł dla odmiany choćby kromkę zwykłego chleba z kwaterką czy niechby półkwaterkiem piwa dla spłukania gardła. Zabrałem z ostatniego obozu cały sprzęt kuchenny i taszczę go na plecach, ale, jak widać, niepotrzebnie. Przede wszystkim nie ma z czego ogniska rozpalić, a poza tym nie ma nic, co by się dało do garnka włożyć, nawet trawy!

Zawrócili, wyszukali kamienistą jamkę i zeszli na jej dno. Chmury przesłaniały zachodzące słońce, więc noc szybko zapadła. Noc spędzili jak się dało, kuląc się z zimna i przewracając z boku na bok wśród ogromnych kamiennych drzazg sterczących ze zwietrzałej skały. Bądź co bądź w zapadlinie byli osłonięci od wschodniego wiatru.

- Widział je pan znowu, panie Frodo? – spytał Sam, gdy zdrętwiali i zziębnięci podnieśli się w szary chłodny poranek i siedzieli żując lembasy.

- Nie – odparł Frodo. – Nic nie słyszałem i nic nie widziałem już od dwóch nocy.

- Ja też – mówił Sam. – Brr! Ciarki po mnie chodzą, jak wspomnę te ślepia. Może w końcu pozbyliśmy się tego paskudnego szpiega. Gollum! Już on by zagulgotał, żebym tak kiedyś dobrał się pazurami do jego gardzieli.

- Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz musiał do niego się dobierać – powiedział Frodo. – Nie wiem, jakim sposobem nas przedtem wytropił, ale możliwe, że, jak powiadasz, pozbyliśmy się go teraz. W tym suchym, jałowym kraju nie zostawiamy śladów stóp na ziemi ani żadnych tropów, które mógłby wywęszyć swoim czujnym nosem.

- Oby tak było! – rzekł Sam. – Chciałbym, żeby odczepił się od nas raz na zawsze.

- Pewnie, że chciałbym tego również – powiedział Frodo – ale nie Gollum jest moim największym zmartwieniem. Przede wszystkim marzę, żeby wydostać się z tych gór. Nie cierpię ich. Tak się czuję, jakbym stał nagi, odsłonięty od wschodu, z dala widoczny na tej wysokości, oddzielony tylko pustą płaszczyzną od Krainy Cienia. Stamtąd przecież wypatruje mnie wrogie Oko. No, w drogę! Musimy dziś jakimś sposobem zejść na dół.

Lecz dzień upłynął, popołudnie chyliło się ku wieczorowi, a dwaj hobbici wciąż wędrowali grzbietem gór nie mogąc znaleźć zejścia. Niekiedy wydawało im się, że w ciszy pustkowia słyszą jakieś szmery za sobą, szelest osuwającego się kamienia czy też może człapiące kroki wśród skał. Gdy jednak zatrzymywali się i wytężali słuch, nic już nie mogli złowić uchem prócz westchnień wiatru ocierającego się o kamienną grań, ale ten głos przypominał im także oddech świszczący między ostrymi zębami.

              Tego jednak dnia zauważyli, że w miarę jak posuwają się mozolnie naprzód, łańcuch Emyn Muil stopniowo, lecz wyraźnie skręca na północ. Grzbiet był tutaj dość szeroki, płaski, zasypany rumowiskiem zwietrzałych skał, poprzeżynany żlebami, wąskimi jak fosa, ostro opadającymi po urwistej ścianie w dół. Żeby przedostać się przez coraz częstsze i coraz głębsze szczerby, Frodo i Sam musieli obchodzić je od lewej strony, oddalając się od zewnętrznej krawędzi; uszli parę mil, nim się spostrzegli, że z wolna wprawdzie, lecz stale schodzą coraz niżej; grań była lekko pochylona.

              Wreszcie musieli się zatrzymać. Grzbiet w tym miejscu ostro skręcał ku północy, a przed hobbitami ział wąwóz groźniejszy niż wszystkie dotychczasowe. Po drugiej stronie piętrzyła się nad wąwozem ściana, próg na kilkadziesiąt stóp wysoki i niedostępny, ogromna, szara skała podcięta ostro, jakby ją ktoś nożem odrąbał. Nie sposób było iść naprzód, mieli do wyboru pójść na zachód albo na wschód. Ale wybierając zachód musieliby się liczyć z dalszą utrudzającą wspinaczką i stratą czasu, bo wróciliby ku sercu gór. Od wschodu natomiast otwierała się przepaść.

- Nie ma innej rady, trzeba spuścić się w głąb tego żlebu, mój Samie – rzekł Frodo. – Zobaczymy, dokąd nas on zaprowadzi.

- Założę się, że do jakiejś paskudnej dziury – odparł Sam.

Żleb okazał się dłuższy i głębszy, niż się zrazu wydawało. Zszedłszy nieco niżej, napotkali kępę skarlałych i koślawych drzew; były to od kilku dni pierwsze drzewa na ich drodze, przeważnie mizerne brzozy, ale trafiał się wśród nich od czasu do czasu także świerk. Wiele między nimi było martwych, wyschłych, do rdzenia przeżartych ostrym wschodnim wichrem. Kiedyś, za lepszych dni musiał tu szumieć piękny, bujny las, teraz jednak ledwie garstka drzew została, tylko stare, spróchniałe pieńki sterczały niemal aż po krawędź urwiska. Żleb ciągnął się wzdłuż skalnego uskoku, dno miał piarżyste i ostro spadał w dół. Kiedy doszli wreszcie do jego końca, Frodo przykucnął i pochylił się nad krawędzią.

- Popatrz! – rzekł do Sama. – Albo uszliśmy spory kawał drogi, albo też skała się obniżyła. Stąd wydaje się znacznie bliżej do równiny i zejście łatwiejsze.

Sam przyklęknął obok Froda i bardzo niechętnie spojrzał w dół. Potem podniósł wzrok na urwisko spiętrzone nad ich głowami po lewej stronie.

- Łatwiejsze! – mruknął. – No, z dwojga złego rzeczywiście łatwiej zleźć niż wdrapać się na tę górę. Kto nie umie fruwać, zawsze potrafi skoczyć.

- Skok rzeczywiście niemały – powiedział Frodo. Chwilę mierzył wzrokiem ścianę. – Będzie ze sto, sto dziesięć stóp na oko. Nie więcej.

- Wystarczy – rzekł Sam. – Uf! Nie cierpię nawet patrzeć z wysokości w dół. A przecież patrzeć łatwiej niż złazić.

- Mimo wszystko myślę, że tutaj można by zleźć – odparł Frodo. – Patrz, ściana inna niż na całej dotychczasowej długości grzbietu. Nieco nachylona i popękana.

Rzeczywiście krawędź w tym miejscu nie obrywała się prostopadle, lecz opadała nieco ukośnie, jak olbrzymi wał ochronny lub falochron, pod którym fundamenty się osunęły i wskutek tego w nieregularnej, skrzywionej ścianie powstały rysy, ostre szczerby, gdzieniegdzie tak niemal szerokie jak stopnie schodów.

- Ale jeśli chcemy dzisiaj spróbować szczęścia, nie ma na co czekać. Ściemnia się dzisiaj wcześnie. Mam wrażenie, że zbiera się na burzę.

Osnuty dymem wał gór na wschodzie ginął w głębszej niż zwykle ciemności, która już wyciągała długie ramiona ku zachodowi. Z daleka dochodził stłumiony jeszcze, głuchy pomruk burzy. Frodo wystawił nos pod wiatr i nieufnie popatrzał na niebo. Zacisnął pas na płaszczu i umocował lekki worek na plecach, potem zbliżył się do krawędzi.

- Spróbuję – powiedział.

- Niech będzie! – markotnie rzekł Sam. – Ale ja pójdę pierwszy.

- Ty? – zdziwił się Frodo. – Czemuż to zmieniłeś tak nagle zdanie?

- Wcale nie zmieniłem zdania, ale rozsądek dyktuje, że pierwszy musi iść ten, kto najpewniej na łeb na szyję poleci. Nie chcę spaść na pana, panie Frodo, po co jednym strzałem dwóch od razu zabijać.

I zanim Frodo zdążył go powstrzymać, Sam usiadł, przerzucił nogi przez krawędź, odwrócił się i zawisnął na rękach szukając stopami jakiegoś punktu oparcia. Nigdy w życiu chyba nie zdobył się z zimną krwią na czyn równie bohaterski i równie niemądry.

- Nie! Nie! Samie, kochany stary ośle! – zawołał Frodo. – Zabijesz się niechybnie złażąc w ten sposób, nawet nie wypatrzywszy przedtem drogi. Wracaj natychmiast! – Chwycił Sama pod pachy i wywindował z powrotem. – Czekaj chwilę, cierpliwości! – rzekł. Położył się na skale, wychylił głowę i uważnie popatrzył w dół. Słońce jeszcze nie zaszło, lecz ściemniało się szybko dokoła. – Myślę, że damy radę – powiedział Frodo. – Ja w każdym razie zlezę, a ty także pod warunkiem, że nie stracisz głowy i będziesz ostrożnie szedł moim śladem.

- Boję się, że pan jest zbyt pewny siebie, panie Frodo – odparł Sam. – Przecież w tej ciemności nawet nie widać, co pod nami. A jeśli pan niżej trafi na takie miejsce, gdzie nie będzie o co ani nóg, ani rąk zaczepić?

- No, to wrócę na górę – rzekł Frodo.

- Łatwo powiedzieć! – westchnął Sam. – Ja radzę czekać do rana, aż się rozwidni.

- Nie! To już byłaby ostateczność! – uniósł się nagle Frodo. – Szkoda każdej godziny, każdej minuty. Zlezę trochę niżej, zbadam drogę. Ty nie idź za mną, póki nie zawołam.

Wczepił palce w kamienny próg i ostrożnie spuszczał się po ścianie; ramiona już miał wyprężone w całej długości, gdy wreszcie zmacał stopą mały występ skalny.

- Pierwszy krok zrobiony! – oświadczył. – Ta półeczka rozszerza się ku prawej stronie! Tam będę mógł stanąć bez pomocy rąk. Zaraz... Urwał nagle.

Ciemność gęstniejąca z każdą sekundą gnała z wiatrem od wschodu i już ogarnęła całe niebo. Tuż nad ich głowami suchy trzask gromu rozdarł powietrze. Wraz z gwałtownym podmuchem wichury, zmieszany z jej szumem rozległ się wysoki, przenikliwy okrzyk. Hobbici znali ten głos: słyszeli go z oddali na Moczarach uchodząc z Hobbitonu, a nawet tam, w swojskich lasach rodzinnego kraju mroził im krew w żyłach. Tu, daleko od ojczyzny, na pustkowiu, zabrzmiał jeszcze straszniej, przeszył ich zimnym ostrzem grozy i rozpaczy. Na chwilę zabrakło im tchu, serca jakby ustały w piersiach. Sam padł plackiem na ziemię. Frodo mimo woli oderwał ręce od skały, żeby zasłonić sobie uszy. Zachwiał się, pośliznął i z przeciągłym jękiem osunął w dół.

              Sam usłyszał jęk i podczołgał się na sam skraj urwiska.

- Panie Frodo! – wołał. – Panie Frodo!

Nie było odpowiedzi. Sam trząsł się cały, ale nabrał tchu w płuca i znowu krzyknął: - Panie! – Wiatr wpychał mu głos z powrotem do gardła, lecz wśród huku i szumu, rozbijającego się echem po górach, do uszu Sama doleciał nikły, znajomy głos.

- W porządku, w porządku. Jestem tutaj. Ale nic nie widzę. – Frodo ledwie dobywał głosu. Nie był wcale daleko. Nie spadł, lecz tylko osunął się i wylądował wprawdzie brutalnie, lecz na równe nogi i na szerszej półeczce skalnej, ledwie o kilkanaście stóp niżej. Szczęściem ściana w tym miejscu była odchylona, a wiatr przycisnął do niej hobbita tak, że nie runął w przepaść. Chwilę odpoczywał tuląc twarz do zimnego kamienia; serce waliło mu jak młotem, nie rozumiał, czy zapadły nagle nieprzeniknione ciemności, czy tylko jemu ćmi się w oczach. Otaczała go zewsząd czarna noc. Przemknęło mu przez myśl, że oślepł. Zaczerpnął w płuca powietrze.

- Niech pan wraca! Niech pan wraca! – w ciemności, gdzieś nad nim wołał Sam.

- Nie mogę – odpowiedział. – Nic nie widzę. Nie znajduję żadnego uchwytu w skale. Nie mogę się na razie ruszyć.

- Jak panu pomóc? Co robić?! – krzyczał Sam wychylając się z narażeniem życia przez krawędź. Dlaczego Frodo nic nie widział? Było dość ciemno, nie tak jednak, by nie móc rozeznać najbliższego otoczenia. Sam widział Froda, małą, samotną figurkę przytuloną do ściany. Nie mógł jednak dosięgnąć go pomocnym ramieniem.

Znów trzasnął piorun i lunął deszcz. Gęste strugi ulewy zmieszanej z gradem smagały ścianę lodowatym biczem.

- Zejdę do pana! – krzyknął Sam, chociaż nie miał pojęcia, jakim sposobem zdoła pomóc Frodowi.

- Nie! Nie! Czekaj! – odkrzyknął Frodo mocniejszym już głosem. – Już trochę wracam do siebie. Czekaj! Bez liny i tak mi nic nie pomożesz.

- Lina! – zawołał Sam. Rozgorączkowany i nagle podniesiony na duchu, zaczął gadać do siebie: - Zasłużyłem, żeby zadyndać na linie ku przestrodze innym półgłówkom. Głąb z ciebie, Samie Gamgee, słusznie mi to mój Dziadunio powtarzał, święte jego słowa. Lina!

- Przestań pleść! – krzyknął Frodo, odzyskując na tyle siły, by zarazem zirytować się i roześmiać. – Daj spokój swojemu Dziaduniowi. Czy chcesz wmówić sobie i mnie, że masz linę w kieszeni? Jeśli tak, dawaj ją tu!

- Właśnie, proszę pana, że mam w worku linę. Taszczę ją setki mil, a na śmierć o niej zapomniałem.

- No, to rusz się wreszcie i spuść mi ją prędko!

Sam co prędzej rozwiązał tobołek i zaczął w nim szperać. Rzeczywiście na dnie wymacał zwój jedwabistej szarej liny skręconej przez elfy z Lorien. Rzucił jej koniec Frodowi. W tym samym momencie albo ciemności zrzedły, albo hobbitowi w oczach pojaśniało. Widział szary sznur kołyszący się w powietrzu, a nawet wydało mu się, że dostrzega bijący od niego nikły srebrzysty blask. Miał już punkt jaśniejszy wśród nocy, na którym mógł wzrok skupić, i dzięki temu zaraz przestało mu się w głowie kręcić. Odkleił się od ściany, owiązał w pasie liną, chwycił się jej mocno oburącz. Sam cofnął się o krok czy dwa od krawędzi i zaparł nogami o sterczący pieniek. Trochę o własnych siłach, a przede wszystkim ciągnięty na linie, Frodo wreszcie wywindował się na górę i padł na ziemię obok przyjaciela.

              Grzmoty przetaczały się już gdzieś dalej, deszcz jednak wciąż lał jak z cebra. Hobbici podpełzli w głąb żlebu, lecz i tam nie znaleźli zbyt zacisznego schronienia. Zewsząd ciekły strugi wody, wkrótce dnem żlebu płynął bystry, spieniony na kamieniach potok i przelewając się przez krawędź chlustał jak z rynny olbrzymiego dachu.

- Zalałoby mnie albo spłukało w przepaść, gdybym został na tej półce – rzekł Frodo. – Co za szczęście, że mięliśmy linę!

- Byłoby jeszcze większe szczęście, gdybym sobie o niej w czas przypomniał – powiedział Sam. – Może pan pamięta, że gdy opuszczaliśmy Lorien, elfy dały do każdej łodzi zwój liny. Tak mi się ta lina spodobała, że jeden zwój wpakowałem do swojego worka. Zdaje się, że to było nie wiedzieć ile lat temu! „Może wam się przydać w niejednej potrzebie” – powiedział któryś z elfów, Haldir chyba. Miał rację!

- Szkoda, że nie przyszło mi na myśl zabrać jeszcze drugiego zwoju – rzekł Frodo. – Rozstawałem się z drużyną w takim pośpiechu i zamęcie, że o tym nie pomyślałem. Gdybyśmy mieli więcej liny, moglibyśmy jej użyć do zjazdu w dół. Ciekaw jestem, ile ta twoja lina ma długości?

Sam z wolna zaczął rozwijać linę mierząc ją ramieniem.

- Pięć, dziesięć, dwadzieścia... będzie ze trzydzieści łokci mniej więcej – oznajmił.

- No, no! Kto by się spodziewał! – wykrzyknął Frodo.

- Ha! – odparł Sam. – Elfy to wspaniałe plemię. Lina zdaje się cienka, ale jest bardzo mocna, a przy tym miękka i nie drapie ręki. Zwija się ciasno, a lekka jak piórko. Wspaniałe plemię, ani słowa!

- Trzydzieści łokci! – w zamyśleniu powtórzył Frodo. – To chyba wystarczy. Jeżeli burza ucichnie przed nocą, spróbuję dziś jeszcze.

- Deszcz prawie już ustał – powiedział Sam – ale niech pan po ciemku nie ryzykuje, panie Frodo. Nie wiem, czy pan już zapomniał, ale ja jeszcze mam w uszach krzyk, który z wichrem do nas doleciał. Taki głos mają Czarni Jeźdźcy, ale ten chyba w powietrzu galopował, bo krzyk szedł znad gór. Na mój rozum trzeba w tej dziurze przeczekać do rana.

- A na mój rozum ani chwili dłużej nie wolno marudzić na tym grzbiecie, gdzie nas oczy, patrzące z Czarnego Kraju poprzez bagniska, jak na dłoni zobaczą – odparł Frodo.

Z tymi słowy zerwał się i znowu zszedł na skraj wąwozu. Wyjrzał przez krawędź. Na wschodzie niebo się już przetarło. Boczne skrzydła burzy, postrzępione i mokre, rozpraszały się; główna bitwa stoczona została na szerokim froncie ponad łańcuchem Emyn Muil, gdzie zatrzymały się dłużej ponure myśli Saurona. Stąd poszło natarcie na dolinę Anduiny, zasypując ją gradem i piorunami, potem czarny cień groźbą wojny padł na Minas Tirith. Wreszcie burza osunęła się z gór i skłębionymi chmurami przepłynęła z wolna nad Gondorem i pograniczem Rohanu; rycerze Theodena jadąc na zachód widzieli z daleka nad równiną jej czarne, pionowe smugi jak wieże sunące za słońcem. Tu jednak, nad pustkowiem bagien, otworzyło się czyste, ciemnoszafirowe wieczorne niebo i kilka bladych gwiazd błysnęło niby maleńkie, białe okienka w baldachimie rozpiętym nad sierpem księżyca.

- Jak przyjemnie znów oglądać świat! – powiedział Frodo, wzdychając głęboko. – Wyobraź sobie, przez chwilę miałem wrażenie, że straciłem wzrok. Od pioruna czy może od gorszego jeszcze wstrząsu. Nic a nic nie widziałem, dopóki nie spuściłeś mi liny. Ta lina jakby świeciła wśród nocy.

- Tak, w ciemności lśni srebrem. Przedtem nigdy tego nie zauważyłem. Co prawda nie pamiętam, żebym się jej kiedyś przyglądał, odkąd ją zwiniętą wpakowałem do worka. Ale jeżeli pan się upiera zjeżdżać na linie, jak to zrobimy? Trzydzieści łokci, to mniej więcej tyle, na ile pan ocenił wysokość ściany, prawda?

Frodo chwilę się namyślał.

- Umocujesz linę wokół tego pieńka – rzekł. – Tym razem spełnię twoje życzenie i pozwolę ci zjechać pierwszemu. Będę po trochu zwalniał linę, a ty musisz tylko odpychać się rękami i stopami od skały. Swoją drogą będę ci wdzięczny, jeżeli od czasu do czasu ulżysz mi, stając o własnych siłach na którejś półeczce. Jak już będziesz na dole, zjadę do ciebie. Czuję się znów w dobrej formie.

- Dobrze – odparł Sam niezbyt ochoczo. – Raz kozie śmierć.

Owiązał linę wokół pnia sterczącego tuż nad krawędzią. Drugim końcem owinął się w pasie. Markotnie zwrócił się ku przepaści, gotów po raz drugi przekroczyć jej próg.

              Zjazd okazał się jednak mniej straszny, niż się Sam spodziewał. Lina jakby mu dodawała ducha, chociaż co prędzej zamykał oczy, ilekroć zerknął w dół. Jedno miejsce było szczególnie przykre; nie mógł zmacać stopami żadnej szczeliny w stromej, a nawet podciętej ścianie; obsunął się i zawisł na srebrnej nici. Lecz Frodo opuszczał linę łagodnie i pewnie, tak że wreszcie powietrzna jazda skończyła się szczęśliwie. Najbardziej lękał się Sam, że liny nie starczy i że znajdzie się wówczas bezradny między niebem a ziemią; lecz Frodo miał jeszcze sporą pętlę w ręku, gdy Sam stanął u podnóża ściany i krzyknął: „Wylądowałem!” Głos zabrzmiał wyraźnie, Frodo jednak nie widział przyjaciela, bo szary płaszcz elfów stopił się ze zmierzchem.

              Frodowi zejście zajęło nieco więcej czasu. Zwój liny owinął sobie w pasie, umocował koniec wokół pnia, tak miarkując długość, żeby go podtrzymywała, zanim stopami dotknie gruntu. Nie ryzykował jednak zbytnio, starał się raczej schodzić niż zjeżdżać, bo nie miał tej wiary co Sam w niezawodną moc cienkiej liny. Mimo to dwakroć po drodze trafił na takie miejsce, gdzie musiał całkowicie jej zaufać, bo na gładkiej ścianie nawet krzepkie hobbickie palce nie znajdowały nic, czego by się mogły uczepić, a półki były zbyt odległe jedna od drugiej. W końcu Frodo także stanął na równinie.

- Udało się! – krzyknął. – Umknęliśmy górom Emyn Muil. Pytam, co dalej? Kto wie, czy wkrótce nie zatęsknimy do twardej skały pod nogami.

Lecz Sam nie odpowiadał; patrzał uparcie do góry, ku szczytowi urwiska.

- Och, półgłówek ze mnie! Gamoń! – jęknął. – Moja piękna lina! Uwiązana tam w górze do pnia, a my tutaj na dole! Nie mogliśmy dostarczyć wygodniejszej drabiny dla tego szpiega Golluma! Już lepiej było postawić drogowskaz z napisem „Tędy droga!” Przeczuwałem, że jakieś szydło wylezie z worka, za łatwo nam poszło.

- Jeżeli masz sposób, żeby zjechać na linie i mieć ją nadal przy sobie, możesz mi odstąpić tytuł półgłówka i gamonia, a także wszystkie inne, jakimi cię Dziadunio obdarzył – rzekł Frodo. – Wleź z powrotem na grań, odwiąż linę i zjedź raz jeszcze, proszę bardzo.

Sam podrapał się w głowę.

- Niech pan wybaczy, panie Frodo, nie znam takiego sposobu – odparł. – Ale przykro mi tę linę zostawić mimo wszystko. – Pogłaskał koniec liny i potrząsnął nią z lekka. – Ciężko rozstać się z każdą rzeczą, która pochodzi z kraju elfów. Może Galadriela sama sznur plotła? Galadriela! – szepnął, ze smutkiem kiwając głową. Spojrzał znów do góry i po raz ostatni, jakby na pożegnanie, pociągnął linę.

Ku zdumieniu hobbitów węzeł puścił. Sam padł na wznak, a długie szare zwoje cicho osunęły się i ułożyły na jego brzuchu. Frodo wybuchnął śmiechem.

- Kto zaciągnął tak dobrze węzeł? – spytał. – Szczęście, że nie puścił wcześniej! Pomyśleć, że zawierzyłem twojemu supełkowi całą moją żywą wagę.

Sam jednak nie śmiał się wcale.

- Zgoda, proszę pana, że po górach wspinać się nie umiem – rzekł urażonym tonem – ale na linach i węzłach znam się naprawdę. To u nas, że tak powiem, rodzinne rzemiosło. Mój dziadek, a po nim stryj Andy, najstarszy brat Dziadunia, prowadzili warsztat powroźniczy przez długie lata. Ani w Shire, ani gdzie indziej na świecie nie ma mistrza, który by lepszy węzeł założył na ten pniak, niż ja założyłem.

- W takim razie lina musiała się zerwać, przetrzeć na ostrej krawędzi skały – powiedział Frodo.

- Założę się, że nie – odparł Sam, jeszcze bardziej tym drugim przypuszczeniem dotknięty. – Nie, nie zerwała się, nie przetarła nawet jedna nitka.

- A więc jednak supeł zawinił.

Sam potrząsnął głową nic nie odpowiadając. W zamyśleniu przesuwał linę w palcach.

- Niech pan mówi, co chce, panie Frodo – powiedział wreszcie – ale ja myślę, że lina sama z siebie przybiegła, kiedy na nią zawołałem.

Zwinął linę i pieczołowicie schował do worka.

- Jakimkolwiek sposobem to się stało, najważniejsze, że jest – stwierdził Frodo. – Teraz jednak trzeba się zastanowić nad następnym krokiem. Wkrótce noc zapadnie. Jakie śliczne gwiazdy! Jaki piękny księżyc!

- To dodaje otuchy, prawda? – rzekł Sam podnosząc wzrok ku niebu. – Gwiazdy przypominają o elfach. Księżyc rośnie. Nie widzieliśmy go przez dwie ostatnie noce, bo było chmurno. Teraz już dość jasno świeci.

- Tak – powiedział Frodo – ale w pełni będzie dopiero za kilka dni. Nie sądzę, byśmy mogli wędrować przez bagnisko przy świetle półksiężyca.

Z zapadnięciem nocnego mroku rozpoczęli nowy etap marszu. Po jakimś czasie sam obejrzał się na przebytą drogę. Wylot żlebu znaczył się czarną plamą na szarym urwisku.

- Cieszę się, że ściągnęliśmy linę – powiedział. – Przynajmniej zadaliśmy tej pokrace niezłą zagadkę. Niech popróbuje człapać swoim sposobem z półki na półkę po skalnej ścianie.

Od podnóży urwiska poszli dzikim pustkowiem, klucząc wśród głazów i kamieni, mokrych i oślizłych po ulewnym deszczu. Teren wciąż jeszcze opadał dość stromo. Nie oddalili się od gór więcej niż kilkadziesiąt kroków, gdy drogę zagrodziła im szczelina, która znienacka ukazała się tuż przed nimi, ziejąc czarną głębią. Nie była zbyt szeroka, lecz nie tak wąska, by odważyli się przez nią przeskoczyć, i to po ciemku. Wydawało im się, że słyszą bulgot wody na dnie. Na lewo od nich szczelina skręcała ku północy, z powrotem pod góry, tędy więc w żaden sposób iść nie mogli, przynajmniej dopóki noc trwała.

- Trzeba chyba zawrócić na południe wzdłuż urwiska – rzekł Sam. – Może znajdziemy jakiś zaciszny kąt albo nawet jaskinię czy coś w tym rodzaju.

- Masz rację – odparł Frodo. – Jestem zmęczony i nie miałbym siły dłużej leźć wśród kamieni po nocy, mimo że każda chwila droga. Gdyby tak mieć równą ścieżkę przed sobą, maszerowałbym, póki by się pode mną nogi nie ugięły!

Droga wzdłuż podnóży Emyn Muil nie okazała się wcale mniej uciążliwa. Nie znaleźli też nigdzie przytulnego schronu, nic prócz nagich kamiennych stoków, coraz wyższych i bardziej stromych w miarę, jak cofali się na południe. W końcu wyczerpani rzucili się po prostu na ziemię pod osłoną głazu, sterczącego niemal u stóp urwiska. Jakiś czas siedzieli skuleni i smutni drżąc z zimna na kamieniach, lecz potem sen ich zmógł, mimo że usiłowali się przed nim bronić. Księżyc płynął wysoko po bezchmurnym już niebie. Nikła biała poświata rozjaśniała skalne stoki i zalewała chłodnym blaskiem urwisko pod żlebem tak, że ogromna ściana zdawała się jasnoszarą płachtą poznaczoną gdzieniegdzie czarnymi plamami.

- Wiesz co, Samie – rzekł w pewnej chwili Frodo wstając i otulając się szczelniej płaszczem – prześpij się trochę i weź tymczasem również mój koc, a ja pospaceruję i będę pełnił wartę. – Nagle wzdrygnął się i chwycił Sama za rękaw. – Co to? – szepnął. – Spójrz na urwisko!

Sam spojrzał i zachłysnął się z wrażenia.

- Tss! – rzekł. – To on. Gollum. Do stu żmij i padalców! A ja się cieszyłem, że zadaliśmy mu zagadkę i że nie będzie umiał zleźć ze skały! Niech pan patrzy! Lezie jak obrzydły pająk po ścianie.

Po prostopadłej i zupełnie gładkiej, jak się zdawało w bladym świetle księżyca, ścianie spuszczał się mały, ciemny stwór, lgnąc do skały rozcapierzonymi kończynami. Może jego miękkie, czepliwe ręce i palce u nóg znajdowały szpary i chwyty, których żaden hobbit nie zmacałby ani nie umiał wykorzystać, wyglądało to jednak tak, jakby spełzał po prostu na lepkich łapach niby olbrzymi drapieżny owad. Lazł głową w dół, węsząc drogę przed sobą. Od czasu do czasu z wolna podnosił głowę, obracał ją na długiej, chudej szyi, a wówczas hobbitom migały dwa blade, lśniące światełka: oczy Golluma na jedno mgnienie błyskające w poświacie księżyca, co prędzej znów zasłonięte powiekami.

- Czy pan myśli, że on nas widzi? – spytał Sam.

- Nie wiem – odparł Frodo cichutko – sądzę, że nie. Nawet przyjaznym oczom trudno rozróżnić w zmroku płaszcze elfów. Ja ledwie dostrzegam cię z odległości dwóch kroków. Słyszałem też, że on nie znosi słońca ani księżyca.

- To czemu złazi właśnie w tym miejscu? – spytał Sam.

- Cicho! – ostrzegł Frodo. – Możliwe, że nas wyczuł nosem. Słuch ma też, zdaje się, bystry jak elfy. Myślę, że coś usłyszał, może nasze głosy. Nakrzyczeliśmy się niemało schodząc z góry, a przed chwilą także głośno gadaliśmy.

- No, ja mam go już wyżej uszu – rzekł Sam. – Tym razem przebrał miarkę i w końcu powiem mu słówko prawdy, jeżeli go dopadnę. I tak już nie zdołalibyśmy wymknąć mu się niepostrzeżenie.

I Sam naciągnąwszy szary kaptur na twarz zakradł się chyłkiem pod urwisko.

- Ostrożnie! – szepnął Frodo idąc za nim. – Nie spłosz go. Jest groźniejszy, niżby można przypuszczać.

Spełzający czarny stwór miał już za sobą trzy czwarte drogi, znajdował się o jakieś piętnaście stóp czy może nawet mniej od podnóża ściany. Hobbici, przyczajeni bez ruchu w cieniu wielkiego głazu, nie odrywali od Golluma oczu. Słyszeli sapanie, a nawet od czasu do czasu świszczący oddech, który brzmiał jak przekleństwa. Kiedy podnosił głowę, wydało im się, że pluje. Potem znów ruszył dalej w dół. Był już tak blisko, że skrzekliwy, świszczący głos dochodził zupełnie wyraźnie.

- Sss! Ostrożnie, mój skarbie! Spiesz się powoli. Nie wolno nam narażać karku, mój skarbie, nie! Glum, glum! – Znów podniósł głowę, zamrugał w blasku księżyca i szybko zamknął ślepia. – Wstrętne, wstrętne, zimne światło... sss... szpieguje cię, mój skarbie, rani ci oczy.

Im niżej się opuszczał, tym lepiej rozróżniali w jego syku słowa.

- Gdzie się podział mój skarb, mój ssskarb? Bo to nasz ssskarb, nasz własssny, musimy go odebrać. Złodzieje, złodzieje, wstrętne małe złodziejaszki. Gdzie się ssschowali z moim ssskarbem? Niech ich licho. Nienawidzimy ich.

- Z tego by wynikało, że nie wie, gdzie jesteśmy – szepnął Sam. – Co on nazywa swoim skarbem? Czyżby...?

- Cicho! – szepnął Frodo. – Zbliża się, mógłby już dosłyszeć nasze szepty.

Gollum rzeczywiście zatrzymał się nagle i chwiał ogromną głową na chudej szyi z boku na bok, jakby nasłuchując. Na wpół odemknął blade ślepia. Sam pohamował się, chociaż ręka go świerzbiła. Z gniewem i wstrętem wlepił wzrok w obrzydłego stwora, który znów się ruszył nie przestając mruczeć i syczeć pod nosem. W końcu znajdował się już tylko o kilka stóp od ziemi, wprost nad głowami hobbitów. Ściana w tym miejscu opadała gwałtownie i była podcięta, nawet Gollum nie mógł w niej znaleźć punktu oparcia. Hobbici mieli wrażenie, że potwór chce się odwrócić głową ku górze, lecz w tym momencie odpadł od ściany, runął w dół z przeraźliwym świszczącym wrzaskiem. Skulił się w powietrzu jak pająk, gdy pęknie nić pajęczyny, na której zwisał. Sam poderwał się błyskawicznie z kryjówki i w paru susach dopadł podnóża urwiska. Nim Gollum dźwignął się z ziemi, hobbit siedział mu na karku. Lecz Gollum, nawet zaskoczony znienacka i rozbity, okazał się groźnym przeciwnikiem. Sam nie zdążył przycisnąć stwora, gdy już tamten oplótł go długimi ramionami i nogami, obezwładniając ręce, obejmując miękkim, lecz straszliwym uchwytem, zacieśniając z wolna oplot jak stryczek; lepkie palce sięgały hobbitowi do gardła, ostre zęby wpijały mu się w ramię. Sam, nie mogąc się bronić inaczej, usiłował przynajmniej tłuc okrągłą, twardą głową w twarz Golluma. Stwór syczał i pluł, ale nie rozluźniał uchwytu.

              Źle zapewne skończyłaby się dla Sama ta przygoda, gdyby nie Frodo, który skoczył naprzód z obnażonym Żądełkiem w garści. Lewą ręką złapał Golluma za rzadkie włosy, tak by blade, zionące jadem złości oczy musiały spojrzeć prosto w niebo.

- Puść mego przyjaciela, Gollumie – rzekł. – To jest Żądło. Jużeś je w życiu widział przed laty. Puść mego przyjaciela, bo inaczej poznasz się z tym Żądełkiem z bliska. Utnę ci łeb.

Gollum nagle opadł z sił, zmiękł niby mokry postronek. Sam wstał obmacując posiniaczone ramiona. Oczy płonęły mu gniewem, lecz nie mógł się zemścić, gdy nieszczęsny przeciwnik leżał na kamieniach kuląc się i skamląc.

- Nie rób nam krzywdy! Nie pozwól mu skrzywdzić nas, mój ssskarbie! Nie zechcą nas przecież skrzywdzić dobre małe hobbity? Nie mieliśmy złych zamiarów, to oni rzucili się na nas jak kocury na biedną mysz. My tacy biedni, samotni, glum, glum. Będziemy grzeczni, bardzo grzeczni, jeśli małe hobbity dla nas będą także grzeczne...

- No i co z tym paskudztwem zrobimy? – spytał Sam. – Ja radzę spętać dobrze nogi, żeby nie mógł dłużej za nami człapać.

- Ależ to byłaby dla nas śmierć, śmierć – chlipał Gollum. – Okrutne małe hobbity. Spętać nas chcą i porzucić wśród zimnych kamieni, glum, glum.

Łkanie bulgotało mu w gardle.

- Nie! – rzekł Frodo. – Jeślibyśmy musieli go zabić, to jednym ciosem, na miejscu. Ale w tej sytuacji nie możemy go zabić. Nieszczęsny stwór! Ostatecznie nic złego nam nie zrobił.

- J...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin