Graham Masterton - Strach.txt

(360 KB) Pobierz
Graham Masterton
  
  
  
  
  
  
  
  
  
  
  
  
Strach
ROZDZIAŁ 1
     
     Jim był już prawie przy drzwiach do swej klasy, kiedy usłyszał piskliwy, nabrzmiały panikš krzyk - po nim następny i jeszcze jeden. Natychmiast odrzucił ksišżki i resztę drogi pokonał biegiem. Niemalże zderzył się z masywnš, okrytš bawełnianym T-shirtem piersiš Roda Wiszowaty'ego, który opuszczał klasę równie szybko, jak Jim ku niej zdšżał.
     -  Co, u licha, się stało? - zapytał.
     Rod uniósł obie ręce w gecie kpiarskiej kapitulacji.
     Przepraszam, proszę pana. Naprawdę przepraszam, chłopie. Nie mylałem, że aż tak to jš wystraszy.
     -  Zostań tutaj - polecił Jim i przecisnšł się obok niego do rodka.
     W klasie było już szeciu czy siedmiu uczniów, Jedna z uczennic, Sandra Pearman. siedziała przy stoliku szlochajšc i dygoczšc, podczas gdy dwie inne dziewczyny próbowały jš uspokoić. Jim podszedł do nich.
     - Co tu się stało? Sandra, nic ci nic jest? - zapytał.
     - Ten durny dupek rzucił jej pajška na zeszyt - odpowiedziała Jane Pirella. - Na widok pajšków kompletnie Sandrze odbija. No, wie pan, boi się ich jak zarazy.
     Sandra trzęsła się, łapišc otwartymi ustami powietrze
     Jim pochylił się nad niš i położył dłoń na jej ramieniu. Była ładnš dziewczynš, drobnš, o długich blond włosach i wielkich niebieskich oczach, lecz teraz jej policzki smużyły łzy, a dolna warga drżała.
     -  Dalej, Sandra. Spróbuj się uspokoić. Rod zrobił co bardzo głupiego, ale już jest po wszystkim.
     - Kutas z ciebie, Wiszowaty - zawołała Jane.
     -  Dosyć tego - ucišł Jim. - Słuchaj, Jane, może zabierzesz Sandrę do gabinetu lekarskiego, niech się położy na chwilę i złapie oddech. Nie chcę, żeby dostała ataku astmy.
     Chłopie, to był tylko żart. Gdybym wiedział, że zesra się w gacie ze strachu...
     -  Ona cierpi na arachnofobię, Rod - odparł Jim, pomagajšc Sandrze wstać. - Wielu ludzi nie lubi pajšków, ale Sandrę tak przerażajš, że może wpać w histerię.
     -  Przecież on był taki mikroskopijny, chłopie. 1 do tego martwy.
     -  Dla niej to żadna różnica. Kiedy masz fobię, wtedy boisz się czego, choć wiesz, że tak naprawdę to nie może wyrzšdzić ci najmniejszej krzywdy. Większoć ludzi skrywa jakie irracjonalne obawy.
     -  Włanie, Wiszowaty, a czego ty się boisz? - zaatakowała go Jane. - Założę się, że ciemnoci. Musisz zostawiać zapalone wiatło przed domem, co?
     -  Hej, daj mi spokój. Ja niczego się nie boję.
     -  Niemożliwe - z tyłu klasy rozległ się cichy głos, z wyranym meksykańskim akcentem.
     To odezwał się Rafael Diaz. Siedział na krzele opartym o cianę, z założonymi rękoma. Rafael był nowym uczniem. Dołšczył do drugiej klasy specjalnej trzy tygodnie po rozpoczęciu roku szkolnego. Był wysoki, szczupły, jego skóra miała oliwkowe zabarwienie, a niezwykle długie, kręcone czarne włosy opadały mu na ramiona. To, ze się odezwał, zaskoczyło Jima, ponieważ podczas zajęć rzadko kiedy co mówił, chyba że Jim zadał mu bezporednie pytanie, na które zwykle otrzymywał jednosylabowš odpowied.
     -  O czym ty chrzanisz, Diaz? - naskoczył na niego Rod.
     Stanowišc zdecydowane przeciwieństwo smukłej, egzotycznej postaci Rafaela, Rod był wielki, piegowaty i lubił pomiatać słabszymi.
     -  Każdy czego się boi - odpowiedział Rafael - jeli nawet nie wie, co to jest.
     -  Aha, a ty jeste pewnie jakim psychiatrš?
     -  Oczywicie, że nie - odparł Rafael. - Ale wiem, co oznacza lęk.
     -  Więc niby co mówisz? Że mam jakš fobię, o której w ogóle nie wiem?
     -  Zgadza się.  Być może boisz się ognia,  utonięcia, zamkniętych pomieszczeń, klamek u drzwi, kapeluszy, zielonego koloru albo czegokolwiek innego.
     -  Jaja sobie ze mnie robisz? - zapytał Rod, po czym zwrócił się do pozostałych uczniów. - Ten facet jaja sobie ze mnie robi.
     -  Ależ nie - zaprotestował Rafael. - Nie robię sobie z ciebie jaj. Niby po co? Pewnego dnia staniesz twarzš w twarz ze swoim lękiem i będziesz wrzeszczeć i płakać, tak jak teraz Sandra z twojego powodu, a wtedy przypomnisz sobie moje słowa i zrozumiesz, że mówiłem prawdę.
     -  Jeste walnięty - stwierdził Rod i zgarbił się na swoim krzele, wycišgajšc nogi na boki.
     Kolejni uczniowie wchodzili do klasy. Stanley Ciotta przyniósł do sali ksišżki Jima i położył je na biurku. Stanley nosił grube okulary i ustawicznie mrugał powiekami.
     -  Niektóre kartki się pomieszały i nie wiedziałem, w jakiej kolejnoci je ułożyć.
     -  W porzšdku, Stanley - powiedział Jim. Potem odwrócił się do Roda i stwierdził: - Nieważne, czy uważasz Rafaela za szalonego, czy nie, napiszesz do Sandry składajšcy się ze stu słów list z przeprosinami. Zaznaczysz, że rozumiesz jej fobię i że głęboko żałujesz, iż tak bardzo jš zraniłe.
     -  Ile słów? Sto? Nie mógłbym kupić jej bombonierki lub co w tym stylu?
     -  Jeżeli napiszesz do niej list, Rod, będzie wiedziała, że twój żal jest szczery.
     Rod pisał tak wolno, że nieraz udawało mu się skończyć pierwsze zdanie, podczas gdy pozostali mieli już zapisane trzy strony.
     -  Jezusie. Sto słów. Będę miał co robić do więta Dziękczynienia.
     Jim przysiadł na krawędzi biurka.
     -  A jeli chodzi o resztę, możemy chyba wykorzystać dzisiejsze zdarzenie i napisać krótki wiersz o tym, co najbardziej was przeraża. Możecie naladować styl dowolnego poety ze Współczesnej poezji amerykańskiej. Będš dodatkowe punkty, jeżeli uda mi się rozpoznać poetę.
     -  Hej, a co ja mam zrobić? - zapytał Virgil Wacker. - Mnie przeraża poezja. 
     Virgil - o rudych lokach i w kurtce baseballowej z zielonej satyny - był w tym roku klasowym błaznem. Jim obdarzył go pobłażliwym umiechem i powiedział:
     -  Zadaj sobie pytanie, czego boisz się bardziej... poezji czy dwugodzinnego opróżniania koszy na mieci po lekcjach.
     -  Aha, już kumam - odparł Virgil i chwycił za długopis. Jim powoli przeszedł na tył klasy, gdzie siedział Rafael.
     Chłopak układał długopisy i ołówki w elegancki, ukony wzór.
     -  Skšd tyle wiesz o fobiach? - zapytał go Jim. - Nauczyłem się tego od dziadka.
     -  Był może lekarzem? Rafael pokręcił głowš.
     -  Był zwykłym człowiekiem, to wystarczy. Ale nauczył mnie wszystkiego o strachu; i nauczył mnie, jak go przezwyciężyć.
     -  Naprawdę? Na czym polegał jego sekret?
     Rafael wzruszył ramionami, lecz nie odpowiedział, jak gdyby sam ten gest wystarczał za odpowied.
     -  Cóż... to bardzo interesujšce, Rafael - powiedział Jim. - Może powiniene nauczyć Sandrę, jak ma przestać bać się pajšków.
     Rafael podniósł wzrok w jego stronę.
     -  No, nie wiem, panie Rook. Jeżeli nie czuje się żadnego strachu, czasami to bywa niebezpieczne.
     Rod odwrócił się ze swego miejsca.
     -  Zgadza się. Bycie mšdralš też bywa niebezpieczne, wiesz?
     -  Rod! - zawołał Jim. - Ile słów już napisałe?
     -  Dwa, proszę pana. "Czwartek" i "kochana".
     -  wietny poczštek, Rod. Nie trać rozpędu.
     Podczas przedpołudniowej przerwy Jim pojechał do Benedict Canyon w sprawie kupna samochodu. Wcišż jeszcze szalał za swoim rebelem SST rocznik 1969, pomalowanym na oryginalny, jadowicie pomarańczowy kolor, lecz ten przez ostatni miesišc psuł się już czterokrotnie - raz na rodku autostrady San Diego podczas wieczornego natężenia ruchu. Rusty Untermeyer, właciciel warsztatu samochodowego w West Grove, przez pięć minut bez słowa zaglšdał pod maskę, kręcšc z niedowierzaniem głowš.
     - To już koniec, Jim. Możesz jedynie urzšdzić mu elegancki pogrzeb. Z twojš pensjš niczego więcej nie zrobisz.
     Taki był więc cel jego wyprawy, w odpowiedzi na ogłoszenie o sprzedaży lincolna rocznik 1972. Zwykle niechętnie siadał za kierownicš tak niedawno wyprodukowanego samochodu. Wolał wozy przypominajšce mu o dniach jego dzieciństwa, kiedy słońce wieciło przez cały czas, jeszcze przed zapaleniem płuc, które o mały włos nie zabiło go w wieku jedenastu lat.
     Ta choroba na zawsze odmieniła jego życie. Przez pięć i pół minuty był formalnie martwy. Lekarzom udało się go reanimować, zanim wystšpiły nieodwracalne zmiany w mózgu, lecz od tamtej pory zyskał zdolnoć postrzegania rzeczy zasłoniętych przed oczyma innych ludzi. Cieni, duchów i wszelkich innych istot. Większoć z nich była łagodnego usposobienia - zaledwie blade duchowe echa niegdy tętnišcych życiem osobowoci. Inne wszakże były znacznie bardziej złożone i złowieszcze. Niezadowolone dusze o nieopisanym apetycie. Czuł się tak, jakby pływał w krystalicznym oceanie rojšcym się od rekinów, lecz był chyba jedynym, który zdawał sobie sprawę z ich obecnoci.
     Dojechał do skrzynki pocztowej opatrzonej nazwiskiem KRUPA i skręcił w ostro pnšcš się ku górze alejkę dojazdowš, skrytš w naturalnym tunelu aromatycznych sosen. Dom na końcu alejki był rozległy i zbudowany bez jednolitego planu -zbiorowisko werand, pawilonów i nieudolnie wzniesionych przybudówek. Pomalowany jasnoszarš farbš, lnił w blasku porannego słońca.
     Jim wysiadł z samochodu i podszedł do schodów wiodšcych ku frontowym drzwiom. W tej samej chwili drzwi rozwarły się i z budynku wyszedł niski, łysy mężczyzna w czerwonoszkarłatnej hawajskiej koszuli, żujšcy wilgotne cygaro.
     -  Pan Krupa? Jestem Jim Rook. Przyjechałem w sprawie pańskiego lincolna.
     -  Jasne, jasne - Krupa zaczšł gmerać w kieszeniach szortów, poszukujšc kluczyków. - Kiedy należał do mojej żony. Co za suka. Nienawidziła go, rozumie pan. Z samochodem nie było żadnych problemów, nic z tych rzeczy. To dlatego, że ja jej go kupiłem. Niech mi pan nie mówi, iż miłoć można kupić za pienišdze.
     Jim poszedł w lad za Krupš do podwójnego garażu z boku domu. Krupa podcišgnšł harmonijkowe drzwi, a wewnštrz, pod wielkš zakurzonš płachtš, zamajaczył charakterystyczny kształt lincolna Continental MkI...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin