Brendan Mary - Rodzinny skandal.pdf

(863 KB) Pobierz
5190943 UNPDF
Mary Brendan
5190943.001.png
Rozdział pierwszy
- Bzdury, moja droga! Nie widzę w tym nic niepokoją­
cego. Chłopcy lubią czasem trochę podokazywać. Zapew­
niam cię, że niepotrzebnie się martwisz. - Cecil Beaumont
uśmiechnął się promiennie do swej ślicznej rudowłosej
córki. - Nie dąsaj się. Wróci, kiedy się wyszumi.
- Tarquin nie jest już chłopcem, papo - stwierdziła z naci­
skiem Emily Beaumont. - Ma dwadzieścia siedem lat i podej­
rzewam, że tym razem pozwolił sobie na zbyt wiele. Może nie
zdołał dogadać się z wierzycielami i wpadł w tarapaty.
Zmrużyła niebieskie oczy, przywołując w pamięci wcześ­
niejsze sytuacje, kiedy to jej starszy brat omal nie popadł
w ruinę za sprawą hazardu i innych szaleństw. Jednakże
dotąd nie zdarzyło mu się zniknąć na dłużej niż kilka dni,
po których zwykle zjawiał się cichy i skruszony.
- Może powinniśmy dowiedzieć się, czy znów nie trafił
do aresztu - powiedziała.
Cecil Beaumont zbył jej obawy lekceważącym machnię­
ciem ręki.
6
- Nie ma potrzeby, moja droga. - Wziął do ręki pióro
i pochylił się nad księgą rachunkową.
Emily nie dała się jednak tak łatwo przekonać. Zbliżyła
się do okna, przez chwilę w milczeniu wyglądała przez szy­
bę, po czym wolno przeszła w głąb gabinetu ojca i z wes­
tchnieniem opadła na stary fotel.
Tarquin miał pojawić się w domu rodziców przy Calli-
son Crescent, żeby zabrać brata Roberta do pracowni kra­
wieckiej. Nie pokazał się jednak o wyznaczonej godzinie
przed pięcioma dniami, nie kontaktował się też z rodzi­
ną od tamtego czasu, by usprawiedliwić swą nieobecność
i za nią przeprosić. Tego rodzaju zachowanie wydawało się
Emily niezrozumiałe i niepokojące nawet u osoby tak sku­
pionej na sobie, jak jej brat.
Pani Beaumont tamtego popołudnia skwitowała
zachowanie syna cierpką uwagą na temat „bezdusznych
łobuzów", po czym zaopatrzona w portfel męża, oso­
biście zaprowadziła Roberta do krawca. Obecnie zaś,
zagadnięta przez Emily o Tarquina, podobnie jak mąż
nie okazała większego zainteresowania poczynaniami
najstarszego syna.
Pan Beaumont uniósł wzrok znad rachunków i spojrzał
na córkę z ojcowską troską. Odłożył pióro na podkładkę,
cmokając z lekkim zniecierpliwieniem.
- Daj spokój, moja droga. Proszę cię, nie rób takiej po­
nurej miny. Gdyby Tarquinowi groziło więzienie, zaręczam
ci, że do tej pory zwróciłby się do mnie o pomoc. - Ce­
cil Beaumont zaśmiał się niewesoło. - Nie pójdę go szu-
7
kać, żeby rozwiązywać jego problemy... jeśli jakieś ma, bo
wiem, że w razie potrzeby i tak sam mnie znajdzie.
Kiwnąwszy zdecydowanie głową, jakby na potwier­
dzenie swej zwięźle wyłożonej filozofii, powrócił do pisa­
nia. Przez dłuższą chwilę w gabinecie panowała cisza. Gdy
w końcu uniósł wzrok znad księgi, zobaczył, że córka wciąż
siedzi w fotelu, pogrążona w melancholijnej zadumie.
- Emily! - odezwał się tonem wyrażającym rezygnację.
- Skoro tak bardzo nie daje ci to spokoju, wybiorę się na
Westbury Avenue i sprawdzę; może jego gospodyni wie,
gdzie mógł się podziać.
Emily natychmiast się rozpogodziła.
- Obiecujesz, papo? - spytała z nadzieją.
Cecil Beaumont potwierdził ruchem głowy.
- Potem mogę wstąpić na St. James Street, do jego
klubu.
Uśmiech zmazał resztki troski z urodziwych rysów Emi­
ly. Jej ojciec ponownie schylił głowę nad rachunkami i zna­
czącym pokasływaniem dał córce do zrozumienia, że ich
rozmowa definitywnie dobiegła końca.
Emily podniosła się wdzięcznie w fotela i poszła na górę
do swojego pokoju.
Podniesiona na duchu, wyjrzała przez okno na ulicę.
Z pewnym zainteresowaniem i jednocześnie rozbawieniem
obserwowała, jak lokaj ich sąsiadów maszeruje tam i z po­
wrotem po chodniku, starając się przyciągnąć uwagę słu­
żącej, szorującej schody domu naprzeciwko. Twarz młodej
kobiety miała barwę równie ognistą, jak jej włosy; sprawia-
8
ła wrażenie zbyt zgrzanej i zaabsorbowanej pracą, by w tym
momencie zawracać sobie głowę jakimkolwiek flirtem.
Emily przeniosła wzrok na czyste lazurowe niebo, a po­
tem na nabrzmiałe zielone pąki na rosnących wzdłuż uli­
cy lipach. Postanowiła odwiedzić przyjaciółkę Sarę Harper,
która mieszkała zaledwie kilka przecznic dalej. Mogły­
by pójść na spacer, gdyby Sarze spodobał się pomysł spę­
dzenia popołudnia na pogawędce i wędrówce po sklepach.
Dzień był wyjątkowo pogodny i po tygodniu nieustających
opadów byłoby miło wyrwać się z domu i zażyć trochę
świeżego powietrza.
Emily, gotowa do wyjścia, wkładała płaszcz, kiedy w ho­
lu pojawiła się jej matka.
- Jeśli wybierasz się do miasta, musisz wziąć ze sobą Mil­
lie - pouczyła ją, surowo marszcząc czoło. - Ta jędza uzna­
ła za stosowne donieść mi, że ostatnio widziała cię samą,
bez choćby pokojówki.
Emily, niezbyt przejęta uwagą, lekko uniosła brwi. Wie­
działa, kogo matka ma na myśli, jako że obie panie od daw­
na były zaciekłymi wrogami.
- Cóż, mamo, musisz powiedzieć Violet Pearson, że
skończyłam dwadzieścia cztery lata i potrafię sama o sie­
bie zadbać.
- Wiesz, że twój wiek nie ma tu nic do rzeczy - zaczęła
pani Beaumont, ale jej zamiar udzielenia córce lekcji na te­
mat etykiety i zagrożeń związanych ze staropanieństwem
spełzł na niczym.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin