Stephen King 002 Opowiadania XXX Tratwa.pdf

(227 KB) Pobierz
Microsoft Word - Stephen King 002 Opowiadania XXX Tratwa
- Jeśli oni mogą, to my też - oznajmiła zdejmując
koszulkę Lacoste, spod której wyłonił się niemal
przezroczysty stanik. - Podobno dziewczyny mają
dodatkową warstewkę tłuszczu.
Z tymi słowy przeskoczyła przez płot i popędziła do
jeziora, rozpinając spodnie. Po chwili Rachel ruszyła
w jej ślady, tak jak Randy pobiegł w ślady Deke'a.
dobrze wiedział, co to znaczy. Deke nie żartował,
zamierzał to zrobić. Decyzja zapadła.
Zapomnij, stary - ja nie idę. Słowa same cisnęły mu
się na usta, zanim jednak zdążył cokolwiek
powiedzieć, LaVerne zerwała się z miejsca. Jej oczy
lśniły tym samym wesołym szalonym blaskiem (a
może to tylko efekt zbyt dużych ilości wypitego
piwa?).
- Ja w to wchodzę!
- Zatem ruszajmy. - Deke zerknął na Randy'ego. - Co
ty na to, Pancho?
Randy popatrzył na Rachel i dostrzegł w jej oczach
błysk rozpaczy. Jeśli o niego chodziło, Deke i
LaVerne mogli pojechać razem nad jezioro i całą noc
uprawiać pływanie synchroniczne. Nie byłby
zachwycony wiedzą, że rżnęli się jak stado drwali,
lecz wcale by go to nie zdziwiło, ale oczy tej
dziewczyny, przerażone, niespokojne oczy...
- Och, Ciiiisco! - krzyknął Randy.
- Och, Pancho! - zawołał z zachwytem Deke.
Przybili piątkę.
coś prześliznęło się obok drabinki. Jego boki
zafalowały, opływając drążki.
- Randy, zwariowałeś? - LaVerne była zdyszana i
lekko przestraszona. Pod stanikiem wyraźnie
rysowały się sutki, dwa twarde punkciki, sterczące w
zimnym powietrzu.
- To coś. - Randy wskazał ręką. - Deke, co to jest?
Deke zauważył plamę, która dotarła właśnie do
lewego narożnika. Odpłynęła nieco na bok
przybierając poprzedni kolisty kształt i zatrzymała
się.
- Chyba ropa - mruknął.
- Stłukłeś mi kolano - wtrąciła Rachel, patrząc na
czarny krąg na wodzie i z powrotem na Randy'ego. -
Ty...
- To nie jest ropa - przerwał jej Randy. - Widziałeś
kiedyś okrągłą plamę z ropy? Wygląda zupełnie jak
pionek w warcabach.
- W ogóle nigdy nie widziałem plamy z ropy. - Deke
mówił do Randy'ego, ale patrzył na LaVerne. Jej figi
były niemal tak przezroczyste jak stanik, trójkąt
między nogami odcinał się wyraźnie, pośladki
przypominały krągłe półksiężyce. - Nawet w nie nie
wierzę. Jestem z Missouri.
- Będę miała sińca - oznajmiła Rachel, lecz z jej głosu
zniknął gniew. Ona też dostrzegła, jak Deke patrzy na
LaVerne.
- Boże, zimno mi. - LaVerne zadrżała wdzięcznie.
- Chciało dorwać dziewczyny - powiedział Randy.
- Daj spokój, Pancho. Podobno wytrzeźwiałeś.
- Chciało dorwać dziewczyny - powtórzył z uporem i
pomyślał: nikt nie wie, że tu jesteśmy. Absolutnie
nikt.
- A ty widziałeś kiedyś plamę z ropy, Pancho? - Deke
objął nagie ramiona LaVerne z tym samy
roztargnieniem, z jakim wcześniej dotknął piersi
Rachel. Nie dotykał piersi LaVerne - przynajmniej
jeszcze nie - lecz jego palce były bardzo blisko.
Randy odkrył, że zupełnie go to nie obchodzi. Całą
jego uwagę zaprzątała okrągła czarna plama na
wodzie.
- Owszem, widziałem na przylądku, cztery lata temu
- odparł. - Wszyscy wyciągaliśmy z niej ptaki i
próbowaliśmy je oczyścić...
- Ecologico, Pancho - rzekł z aprobatą Deke. - Mucho
ecologico.
- To była wielka lepka masa, pokrywająca wodę.
Nierówna i nieregularna, zupełnie nie przypominała
tej tutaj. Nie była taka zwarta.
Wyglądała przypadkowo, chciał powiedzieć. To coś
nie wygląda przypadkowo. Wyraźnie ma jakiś cel.
- Chcę już wracać - oznajmiła Rachel. Wciąż patrzyła
na Deke'a i LaVerne. Randy dostrzegł w jej oczach
tępy ból. Wątpił, czy zdawała sobie sprawę, że aż tak
go widać.
- To wracaj - odparła LaVerne. Jej twarz miała wyraz
- absolutnego triumfu, pomyślał Randy i choć
zabrzmiało to pretensjonalnie, to przecież
odpowiadało prawdzie. A chociaż triumf ów nie był
adresowany do Rachel, LaVerne raczej nie starała się
go przed nią ukryć.
Podeszła bliżej Deke'a; wystarczył tylko jeden krok.
Teraz ich biodra stykały się lekko. Przez ułamek
sekundy Randy zapomniał o plamie, koncentrując się
na LaVerne niemal z rozkoszną nienawiścią. Choć
nigdy nie uderzył dziewczyny, w tej jednej chwili
zrobiłby to z prawdziwą przyjemnością. Nie dlatego,
że ją kochał (trochę się w niej durzył, owszem,
bardziej niż trochę na nią leciał, o tak, i był
zdecydowanie zazdrosny, gdy wtedy w mieszkaniu
zaczęła podrywać Deke'a, ale w życiu nie
sprowadziłby dziewczyny, którą naprawdę by kochał,
bliżej niż piętnaście mil od swego kumpla), lecz
ponieważ wiedział, co oznacza mina Rachel - jak
bardzo boli.
- Boję się - westchnęła Rachel.
- Plamy ropy? - spytała z niedowierzaniem LaVerne i
roześmiała się. Randy ponownie zapragnął ją
uderzyć, zamachnąć się otwartą dłonią, zetrzeć jej z
twarzy wyraz zadufanej wyższości i pozostawić na
policzku ślad, który zmieni się w siniec o kształcie
męskiej ręki.
- W takim razie sama popłyń do brzegu - rzekł.
LaVerne uśmiechnęła się z politowaniem.
- Jeszcze nie mam ochoty - oznajmiła powoli, jakby
tłumaczyła coś dziecku. Spojrzała w niebo i
przeniosła wzrok na Deke'a. - Chcę obejrzeć wschód
gwiazd.
Rachel była niska i ładna, na swój płochliwy, lekko
niepewny sposób. Randy'emu kojarzyła się z
dziewczętami z Nowego Jorku - dziewczętami
spieszącymi rano do pracy, ubranymi w gustownie
skrojone spódnice z rozcięciami z przodu i z boku;
dziewczętami o identycznej, nieco neurotycznej
urodzie. Oczy Rachel zawsze błyszczały, nie potrafił
jednak orzec, czy ożywiała je wrodzona wesołość,
czy stały niepokój.
Deke zazwyczaj preferował wyższe dziewczyny o
ciemnych włosach i sennych rozmarzonych oczach i
Randy ujrzał wyraźnie, że to koniec. Cokolwiek
łączyło Deke'a i Rachel - proste pragnienie połączone
być może z lekką nudą z jego strony, coś głębszego,
złożonego i zapewne bolesnego z jej - skończyło się,
tak nagle i wyraźnie, iż niemal usłyszał trzask: odgłos
suchego drewna, łamanego na kolanie.
Randy był nieśmiałym chłopcem, teraz jednak
podszedł do Rachel i objął ją. Dziewczyna zerknęła
na niego i na jej nieszczęśliwej twarzy dostrzegł
wdzięczność za ten gest; ucieszył się, że choć trochę
poprawił jej sytuację. Nagle znów ujrzał w niej coś
znajomego, coś w jej twarzy, wyglądzie.
Dziewczyny zjawiły się u nich wczesnym
popołudniem - we wtorki żadne z nich nie miało zajęć
później niż o pierwszej. Deke dostał właśnie
miesięczne stypendium - jeden z absolwentów
mających hysia na punkcie futbolu (gracze nazywali
ich "aniołami") zadbał o to, by co miesiąc dostawał
dwie setki w gotówce - w lodówce ziębiła się
skrzynka piwa, a na wysłużonym gramofonie
Randy'ego grała nowa płyta Night Rangera. Cała
czwórka zaczęła popijać i wkrótce przyjemnie
zaszumiało im w głowach. Po jakimś czasie rozmowa
zeszła na temat końca długiego babiego lata. W radio
zapowiadano, że we środę spadnie pierwszy śnieg.
LaVerne była zdania, iż meteorolodzy
przepowiadający śnieżycę w październiku powinni
zostać rozstrzelani i wszyscy zgodzili się z jej opinią.
Rachel zauważyła, że kiedy była mała, lato zdawało
się trwać wiecznie, teraz jednak, gdy dorosła ("siwa,
zgrzybiała, dziewiętnastoletnia staruszka" zażartował
Deke, a ona kopnęła go w kostkę) co rok wydaje się
krótsze.
- Mam wrażenie, że całe życie spędziłam nad
jeziorem Cascade - oznajmiła wstając i maszerując po
zniszczonym kuchennym linoleum w stronę lodówki.
Zajrzała do środka, znalazła puszkę
niskokalorycznego piwa, ukrytą za stosem
niebieskich pojemników na żywność (w środkowym
pozostały jeszcze resztki prehistorycznego chili,
obecnie pokrytego grubą warstwą pleśni - Randy był
dobrym studentem, a Deke świetnym graczem, ale
obaj wyróżniali się wybitnym antytalentem w
dziedzinie gospodarstwa domowego) i
przywłaszczyła ją sobie. - Wciąż pamiętam ten dzień,
gdy pierwszy raz zdołałam dopłynąć na tratwę.
Siedziałam tam dwie godziny, bo bałam się wrócić.
Usiadła obok Deke'a, który objął ją lekko.
Uśmiechnęła się na to wspomnienie i Randy pomyślał
nagle, że Rachel wygląda jak ktoś sławny, gwiazda
czy gwiazdeczka, nie potrafił określić kto. Potem
miał sobie przypomnieć w znacznie mniej miłych
okolicznościach.
- W końcu mój brat musiał podpłynąć i odholować
mnie do brzegu na dętce. Jezu, jaki był wściekły. A ja
spiekłam się tak, że byście nie uwierzyli.
- Tratwa wciąż tam jest - mruknął Randy wyłącznie
po to, by coś powiedzieć. Zdawał sobie sprawę, że
LaVerne znów patrzy na Deke'a. Ostatnio często na
niego patrzyła.
Teraz jednak zerknęła na niego.
- Już prawie Halloween, Randy. Plaża w Cascade jest
zamknięte od połowy września.
- Ale tratwa pewnie wciąż tam stoi - upierał się
Randy. - Jakieś trzy tygodnie temu na zajęciach z
geologii poszliśmy na drugi brzeg jeziora i widziałem
ją. Wyglądała jak... - wzruszył ramionami - ...skrawek
lata, który ktoś zapomniał sprzątnąć i schować w
szafie do następnego roku.
Sądził, że go wyśmieją, ale nikt się nie roześmiał -
nawet Deke.
- To że była tam trzy tygodnie temu, nie znaczy, że
jest też dzisiaj - nie ustępowała LaVerne.
- Wspomniałem o niej jednemu gościowi. - Randy
dopił piwo - Billy'emu DeLoisowi; pamiętasz go,
Deke?
Deke przytaknął.
- Grał w drugiej linii, póki nie odniósł kontuzji.
- Chyba tak. W każdym razie on stamtąd pochodzi i
twierdzi, że goście, do których należy plaża, nigdy
nie ściągają tratwy aż do samych mrozów. To lenie,
tak przynajmniej mówił. Śmiał się, że kiedyś w końcu
się spóźnią i tratwa utkwi w lodzie.
Umilkł wspominając widok tratwy zakotwiczonej na
jeziorze - kwadrat białego drewna na jaskrawym
błękicie jesiennej wody. Przypomniał sobie
dobiegający uszu stukot umieszczonych pod nią
beczek - głuche puk-puk. Dźwięk był cichy, lecz w
nieruchomym powietrzu jego echo niosło się daleko.
Słychać było tylko ów odgłos oraz krakanie wron,
wykłócających się o resztki pozostałe na
nieuprzątniętych grządkach czyjegoś ogrodu.
- Jutro ma być śnieg. - Rachel wstała w chwili, gdy
dłoń Deke'a niemal mimo woli powędrowała ku
wzniesieniu jej piersi. Podeszła do okna i wyjrzała. -
Niech to szlag.
- Powiem wam coś - rzucił Randy. - Jedźmy nad
jezioro. Popłyniemy na tratwę, pożegnamy się z latem
i wrócimy.
Gdyby nie był zdrowo podchmielony, nigdy by o tym
nie wspomniał. Z całą pewnością nie oczekiwał też,
że ktoś weźmie to sobie do serca. Ale Deke
natychmiast podchwycił pomysł.
- Świetnie! Ekstra, Pancho! Naprawdę ekstra! -
LaVerne podskoczyła i rozlała piwo. Uśmiechnęła się
jednak i uśmiech ten zaniepokoił Randy'ego. -
Zróbmy to!
- Deke, odbiło ci. - Rachel także się uśmiechała, lecz
w jej uśmiechu kryło się wahanie, lekka obawa.
- Nie, naprawdę zamierzam to zrobić. - Deke chwycił
płaszcz i Randy z mieszaniną podniecenia i
rezygnacji dostrzegł jego minę - pełną zapału, nieco
szaloną. Od trzech lat mieszkali razem - Mięśniak i
Mózg, Cisco i Pancho, Batman i Robin - i Randy
Stephen King
Tratwa
(The Raft)
Przeł. Paulina Braiter
Randy pokonał już połowę drogi, gdy dostrzegł
czarną plamę. Unosiła się na wodzie za tratwą po
lewej stronie, bliżej środka jeziora. Pięć minut
później światło byłoby już tak słabe, że wziąłby ją
najwyżej za cień - jeśli w ogóle by ją dostrzegł.
Plama ropy?, pomyślał, wciąż prąc naprzód w
lodowatej wodzie, bezmyślnie rejestrując pluski
dziewcząt za plecami. Ale skąd ropa na jeziorze w
październiku? W dodatku plama była dziwnie okrągła
i mała; z pewnością nie miała więcej niż pięć stóp
średnicy.
- Juhuuu! - krzyknął ponownie Deke i Randy uniósł
wzrok. Jego przyjaciel wspinał się po drabince z boku
tratwy, otrząsając się z wody jak pies. - Jak ci idzie,
Pacho?
- W porządku! - odkrzyknął, zwiększając tempo. W
sumie nie było nawet tak źle, kiedy człowiek już raz
wszedł do wody i zaczął się ruszać. Jego ciało
rozgrzewało się, silnik pracował pełną parą. Czuł, jak
serce przyspiesza biegu, pulsuje ciepłem. Jego
rodzice mieli dom na Cape Cod, a tamtejsza woda w
środku lipca była zimniejsza niż ta tutaj.
- Wydaje ci się, że teraz jest źle, Pancho? To zaczekaj
aż wyjdziesz! - wrzasnął radośnie Deke. Cały czas
podskakiwał, kołysząc tratwą, i rozcierał skórę.
Randy przypomniał sobie o plamie ropy dopiero w
chwili, gdy jego dłonie pochwyciły szorstkie, pokryte
białą farbą drewno drabinki. Wówczas znów ją ujrzał.
Była nieco bliżej. Okrągła, ciemna skaza na wodzie,
niczym wielki pieprzyk unoszący się i opadający
wraz z drobnymi falami. Gdy dostrzegł ją po raz
pierwszy, plamę od tratwy dzieliło jakieś czterdzieści
jardów, teraz zaledwie dwadzieścia.
Jak to możliwe? Jak...
W tym momencie wynurzył się z wody i zimne
powietrze zaatakowało jego skórę, kąsając ją jeszcze
mocniej niż woda, kiedy do niej wskoczył.
- Cholera! - wrzasnął zaśmiewając się i dygocząc w
swych bokserkach.
- Pancho, z ciebie mucho dupek - oznajmił wesoło
Deke i podciągnął go na deski. - Dość zimno dla
ciebie? Wytrzeźwiałeś?
- O tak, wytrzeźwiałem. - Zaczął podskakiwać, tak
jak wcześniej Deke, zabijając ręce. Odwrócili się, aby
sprawdzić co z dziewczynami.
Rachel wyprzedziła LaVerne, której styl pływacki
przypominał pieska pozbawionego wszelkich
instynktów.
- Wszystko w porządku? - ryknął Deke.
- Idźcie do diabła, przeklęci macho! - odkrzyknęła
LaVerne i Deke wybuchnął śmiechem.
Randy zerknął na bok i przekonał się, że dziwna
okrągła plama jeszcze się zbliżyła - od tratwy dzieliło
ją dziesięć jardów i odległość ta wciąż malała. Plama
unosiła się na wodzie, okrągła, symetryczna niczym
pokrywa stalowej beczki, lecz płynny sposób w jaki
pokonywała fale wyraźnie dowodził, że nie jest
sztywna. Nagle ogarnął go strach, potężny, choć
nieokreślony.
- Płyńcie! - krzyknął do dziewcząt i schylił się, aby
chwycić dłoń Rachel, która właśnie sięgała ku
drabince. Gwałtownie szarpnął ją w górę. Jej kolano
rąbnęło o deski - wyraźnie usłyszał łupnięcie.
- Auu! Hej! Co się...
LaVerne wciąż dzieliło od tratwy dziesięć stóp.
Randy znów obejrzał się na bok; okrągła plama
dotykała właśnie desek. Ciemna jak ropa z całą
pewnością nią nie była - zbyt czarna, zbyt gęsta, zbyt
równa.
- Randy, to bolało! Co ty wyprawiasz? Nie wygłupiaj
się...
- LaVerne, płyń! - zwykły strach ustąpił miejsca
przejmującej grozie.
LaVerne uniosła głowę. Może nie dostrzegła jego
przerażenia, lecz z pewnością dosłyszała naglący ton
w głosie. Wyraźnie nic nie rozumiała, ale zaczęła
szybciej uderzać w wodę, zbliżając się do drabinki.
- Randy, co się z tobą dzieje? - spytał Deke.
Randy znów się obejrzał; ta rzecz opływała akurat róg
tratwy. Przez moment wyglądała niczym Pacman
otwierający paszczę, by połknąć elektroniczne
ciasteczka. Potem prześliznęła się po krawędzi i
zaczęła sunąć wzdłuż tratwy, spłaszczona po jednej
stronie.
- Pomóż mi ją wyciągnąć - warknął Randy, sięgając
po dłoń dziewczyny. - Szybko!
Deke z dobrotliwą miną wzruszył ramionami i
chwycił drugą dłoń LaVerne. Podciągnęli ją w górą
na tratwę zaledwie sekundę przedtem, nim to czarne
Jezioro Cascade dzieliło od
Uniwersytetu Horlicksa w Pittsburghu czterdzieści
mil. I choć w tej części świata w październiku zmrok
zapada szybko, a oni wyruszyli dopiero o szóstej, gdy
dotarli na miejsce, niebo wciąż jeszcze całkiem nie
pociemniało. Przyjechali camaro Deke'a. Deke nawet
na trzeźwo nie lubił tracić czasu, a po paru piwach
sprawiał, że wóz ożywał.
Ledwie zdążył zatrzymać samochód przy ogrodzeniu,
oddzielającym parking od plaży, gdy już wyprysnął
na zewnątrz, jednocześnie ściągając koszulę. Jego
wzrok powędrował ku wodzie w poszukiwaniu
tratwy. Randy z lekkim wahaniem wysiadł po drugiej
stronie. Prawda, to był jego pomysł, ale nigdy nie
przypuszczał, że Deke potraktuje go poważnie.
Dziewczęta wierciły się na tylnym siedzeniu.
Oczy Deke'a uparcie badały wodę, wędrując z boku
na bok. (Oczy snajpera, pomyślał Randy i myśl ta
zaniepokoiła go.) W końcu skupiły się na jednym
punkcie.
- Jest! - krzyknął waląc dłonią w maskę camaro. - Tak
jak mówiłeś, Randy. A niech mnie! To dopiero!
- Deke... - zaczął Randy, poprawiając na nosie
okulary, ale nawet nie próbował mówić dalej, bo
tamten zdążył już przeskoczyć ogrodzenie i biegł
teraz plażą, nie oglądając się na Randy'ego, Rachel
czy LaVerne. Ani na moment nie spuszczał wzroku z
tratwy, zakotwiczonej jakieś pięćdziesiąt jardów od
brzegu.
Randy odwrócił głowę, jakby zamierzał przeprosić
dziewczyny za to, że je w to wciągnął, one jednak
obserwowały Deke'a. Rachel miała do tego prawo,
Rachel była jego dziewczyną, ale LaVerne też na
niego patrzyła i przez ułamek sekundy Randy poczuł
palące ukłucie zazdrości, które pchnęło go do czynu.
Zdjął bluzę, rzucił ją obok okrycia Deke'a i
przeskoczył przez płot.
- Randy! - zawołała LaVerne, on jednak uniósł tylko
rękę w szarym październikowym powietrzu
zachęcając, by poszły w jego ślady. Przez moment
niemal znienawidził się za to - dziewczyna wahała
się, może nawet była gotowa wszystko odwołać.
Pomysł październikowej kąpieli w pustym jeziorze
dalece wykraczał poza ramy zwyczajnych
przytulnych przechwałek w mieszkaniu, które dzielili
z Deke'em. Lubił LaVerne, ale Deke był silniejszy, a
ona wyraźnie na niego leciała, co potwornie drażniło
Randy'ego.
Deke nie zwalniając kroku, rozpiął dżinsy i zsunął je
z wąskich bioder. Jakimś cudem udało mu się
ściągnąć je w biegu; Randy nie zdołałby tego
dokonać nawet za tysiąc lat. Deke pędził dalej,
ubrany jedynie w skąpe slipki. Mięśnie na jego
plecach i pośladkach grały popisowo. Randy, boleśnie
świadom własnej chudości, zrzucił levisy i
niezgrabnie wyskoczył z nogawek - u Deke'a
przypominało to balet, u niego burleskę.
Deke wpadł do wody i ryknął:
- Ale zimna! Matko Boska!
Randy zawahał się, lecz tylko w myślach, tam
bowiem wszystko trwało dłużej - Ta woda ma jakieś
siedem, najwyżej dziesięć stopni, podpowiadał mu
umysł. Taki wstrząs może zatrzymać ci serce.
Studiował medycynę, wiedział, że to prawda... ale w
świecie rzeczywistym nie było czasu na wahania.
Wskoczył do jeziora i na ułamek sekundy jego serce
rzeczywiście zamarło, albo tak mu się przynajmniej
zdawało. Oddech ugrzązł mu w gardle i musiał
zmusić płuca do nabrania powietrza. Zanurzona w
wodzie skóra natychmiast straciła czucie. Wariactwo,
pomyślał, ale to twój pomysł, Pancho. Zaczął płynąć
za Deke'em.
Dziewczyny spojrzały po sobie. W końcu LaVerne
uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.
Stephen King 002 Opowiadania XXX Tratwa. Strona 1 z 4
1
26499215.001.png
Najpierw kojarzyła mu się z teleturniejami, potem z
reklamami krakersów, wafli czy coś w tym stylu. I
nagle przypomniał sobie. Wyglądała zupełnie jak
Sandy Duncan, aktorka, która grała w nowej wersji
Piotrusia Pana na Broadwayu.
- Co to jest? - spytała. - Randy, co to jest?
- Nie wiem.
Zerknął na Deke'a i dostrzegł, że tamten patrzy na
niego ze znajomym uśmiechem, bardziej czułym i
przyjacielskim niż pogardliwym - lecz jednak było w
nim nieco pogardy. Może Deke nie zdawał sobie
nawet z tego sprawy, ale nie zmieniało to faktu.
Uśmiech ów mówił wyraźnie: poczciwy mękoła
Randy znów robi w gacie. Wiedział, że powinien
mruknąć pocieszająco: To pewnie nic, nie martw się.
Wkrótce zniknie. Coś w tym stylu. Ale nie zrobił
tego. Niech Deke się uśmiecha. Czarna plama na
wodzie przerażała go. Taka była prawda.
Rachel cofnęła się o krok i klęknęła wdzięcznie w
najbliższym plamy narożniku tratwy. W jego pamięci
pojawiło się kolejne skojarzenie: dziewczyna na
etykietkach napojów White Rock. Sundy Duncan na
etykietkach White Rock, poprawił w myślach. Włosy
Rachel - krótko przycięte, lekko kręcone jasne włosy
- oblepiały kształtną czaszkę. Na łopatkach nad
białym paskiem stanika dostrzegł gęsią skórkę.
- Tylko nie wpadnij, Rache - rzuciła LaVerne
złośliwie.
- Daj spokój, LaVerne - uciął Deke, wciąż się
uśmiechając.
Randy odwrócił wzrok od pary stojącej pośrodku
tratwy. Deke i LaVerne obejmowali się luźno w
pasie, ich biodra stykały się lekko. Znów spojrzał na
Rachel i poczuł dreszcz lęku, spływający po plecach i
rozchodzący się aż po czubki nerwów. Czarna plama
do połowy zmniejszyła dystans do narożnika, w
którym klęczała zapatrzona w nią Rachel. Przedtem
była jakieś sześć, osiem stóp od nich, teraz niecałe
trzy stopy. W oczach dziewczyny dostrzegł dziwną
pustkę. Przypominały okrągłe puste plamy, jak ta na
wodzie.
Teraz to Sandy Duncan siedząca na etykietce White
Rock i udająca zahipnotyzowaną cudownym
smakiem Miodowych Grahamek Nabisco, pomyślał
idiotycznie. Jego serce zaczęło bić szybciej, jak
wcześniej w wodzie.
- Odejdź stamtąd, Rachel! - krzyknął.
A potem wydarzenia zaczęły się toczyć z prędkością
odpalanych fajerwerków. Mimo to Randy widział i
słyszał wszystko z idealną, piekielną ostrością, jakby
kolejne obrazy zastygały w swych własnych
kapsułach czasowych.
LaVerne zaśmiała się. Na brzegu, w jasnym
popołudniowym słońcu mogłoby to zabrzmieć jak
zwykły śmiech przeciętnej studentki. Lecz tu, w
gęstniejącej ciemności, przypominał suchy rechot
wiedźmy, warzącej w kotle magiczną miksturę.
- Rachel, lepiej już wra... - zaczął Deke, ona jednak
przerwała mu, najpewniej po raz pierwszy w życiu i z
całą pewnością po raz ostatni.
- Co za barwy! - wykrzyknęła głosem drżącym od
niewysłowionego zachwytu. Jej oczy z bezrozumną
fascynacją wpatrywały się w czarną plamą i przez
sekundę Randy'emu wydało się, że dostrzega to, o
czym mówiła - barwy, tak, barwy; wirujące kolorowe
spirale. A potem zniknęły i znów pozostała tylko
martwa, pozbawiona połysku czerń.
- Takie piękne barwy!
- Rachel!
Sięgnęła ku niej, przed siebie, naprzód. Jej biała
pokryta gęsią skórką ręka wyciągnęła się, zamierzając
dotknąć plamy. Dostrzegł nierówną linię
obgryzionych paznokci.
- Ra....
Wyczuł, że tratwa przechyla się. to Deke skoczył ku
nim. Jednocześnie Randy sięgnął ku Rachel
zamierzając ją odciągnąć; mętnie czuł, że nie chce, by
Deke go wyprzedził.
I wtedy dłoń dziewczyny dotknęła wody; sam palec
wskazujący, który musnął powierzchnię wzbudzając
delikatne kręgi - i czarna plama zalała ją. Randy
usłyszał jak Rachel zachłystuje się nagle, z jej oczu
zniknęła pustka. Zastąpiło ją cierpienie.
Czarna, lepka substancja pokryła jej rękę jak błoto... i
Randy ujrzał, jak pod jej warstwą rozpuszcza się
skóra. Rachel otworzyła usta i krzyknęła. W tej samej
chwili zaczęła przechylać się naprzód. Machnęła na
oślep drugą ręką w stronę Randy'ego, który
spróbował ją pochwycić. Ich palce zetknęły się
przelotnie, a oczy spotkały, i wciąż diabelnie
przypominała Sandy Duncan. A potem runęła
naprzód i z pluskiem wylądowała w wodzie.
Czerń zalała miejsce, w którym zniknęła.
- Co się stało? - wrzeszczała za nimi LaVerne. - Co
się stało? Czy ona wpadła? Co się z nią stało?
Randy zerwał się, jakby chciał skoczyć za Rachel,
lecz Deke odepchnął go - spokojnie acz mocno.
- Nie - powiedział przerażonym głosem, zupełnie nie
przypominającym zwykłego tonu Deke'a. Cała trójka
patrzyła, jak dziewczyna szarpie się, usiłując
wypłynąć. Nagle pojawiły się wymachujące ręce -
nie, nie ręce, ręka. Drugą pokrywała czarna błona,
zwisająca w luźnych fałdach z czegoś czerwonego,
pokrytego włóknami ścięgien, nieco
przypominającego kawałek surowej pieczeni.
- Ratunku! - krzyknęła Rachel. Jej płonące oczy
spojrzały na nich i znów umknęły w bok, po czym
wróciły niczym latarnie krążące w mroku.
Wzburzona woda pieniła się wokół niej. - Ratunku, to
boli, proszę, ratunku. To BOLI, TO BOLI, BOLI...
Odepchnięty Randy upadł. Teraz wstał z desek i
potykając się znów ruszył naprzód, nie potrafiąc
zagłuszyć tego głosu. Próbował skoczyć; Deke
pochwycił go, oplatając potężnymi rękami wątłą
klatkę piersiową kolegi.
- Nie, ona nie żyje - szepnął szorstko.- Chryste, nie
widzisz? Ona nie żyje, Pancho.
Gęsta czerń zalała nagłe twarz Rachel, przesłaniając
ją niczym kotara i tłumiąc krzyki, które zresztą po
chwili umilkły. Teraz czarna maź zdawała się
krępować ją krzyżującymi się więzami. Randy
widział, jak zagłębia się w ciało, żrąca niczym kwas,
a kiedy tętnica szyjna dziewczyny pękła w mroku i
trysnęła z niej krew, czarna plama posłała za nią
wypustkę. Nie wierzył własnym oczom, nie rozumiał
tego, ale nie wątpił, że to dzieje się naprawdę.
Wiedział, że nie stracił rozumu, nie śni, nie ma
halucynacji.
LaVerne krzyczała. Randy odwrócił się akurat w
chwili, gdy melodramatycznie przysłoniła oczy dłonią
niczym heroina z niemych filmów. Miał ochotę
roześmiać się i powiedzieć jej to, ale odkrył, że nie
jest w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku.
Spojrzał znów na Rachel. Już jej prawie nie było.
Praktycznie przestała się już szamotać i jej poruszenia
przypominały raczej krótkie rozpaczliwe spazmy.
Czerń zalewała ją - jej większa, pomyślał Randy,
większa, bez dwóch zdań - z niemą przytłaczającą
mocą. Ujrzał dłoń, która uderzyła w plamę, przywarła
do niej, jakby ugrzęzła w syropie, trafiła na lep - a
potem została pożarta. Teraz pozostał jedynie ślad
postaci - nie w wodzie, lecz w owej czarnej rzeczy,
nie obracającej się, lecz obracanej, coraz mniej
wyraźnej. Biały błysk - kość, pomyślał z
obrzydzeniem i odwrócił się, wymiotując bezradnie
do wody.
LaVerne wciąż krzyczała. Nagle rozległo się tępe
klaśnięcie i umilkła, chwiejąc się na nogach.
Uderzył ją, pomyślał Randy. Ja zamierzałem to
zrobić, prawda?
Cofnął się o krok, ocierając usta. Czuł się słaby i
chory. A także przerażony - do tego stopnia. że jego
umysł niemal już nie funkcjonował. Wkrótce sam
zacznie krzyczeć. Wówczas Deke będzie musiał
uderzyć i jego. Sam Deke z pewnością nie wpadnie w
panikę. O nie, to świetny materiał na bohatera. Żeby
poderwać piękną dziewczynę, być bohaterem, musisz
grać w drużynie, zaśpiewał radośnie jego umysł.
Słyszał, jak Deke mówi coś do niego i uniósł wzrok
ku niebu w nadziei, że rozjaśni mu się w głowie.
Rozpaczliwie pragnął uwolnić się od obrazu ciała
Rachel rozpływającego się w nieludzką maź w miarę,
jak ta czarna rzecz ją pożerała. Nie chciał, by Deke
uderzył go jak LaVerne.
Spojrzał w niebo i dostrzegł pierwsze gwiazdy -
ostatnia zorza na zachodzie zgasła. Na firmamencie
widać było wyraźny kształt Niedźwiedzicy.
- Och, Ciiisco - wykrztusił w końcu. - Tym razem
wpadliśmy w wielkie kłopoty.
- Co to jest? - Dłoń Deke'a opadła na ramię
Randy'ego, ściskając je boleśnie. - To ją zeżarło,
widziałeś? Zeżarło ją, do kurwy nędzy, zeżarło! Co to
jest?
- Nie wiem! Nie słyszałeś?
- Powinieneś wiedzieć. Jesteś pieprzonym
mózgowcem. Przerabiasz wszystkie cholerne kursy
naukowe. - Deke także prawie krzyczał i to pomogło
Randy'emu nieco zapanować nad sobą. .
- W żadnym znanym mi podręczniku nie widziałem
czegoś takiego - oznajmił. - Ostatnio podobną rzecz
zdarzyło mi się oglądać na Halloweenowym pokazie
specjalnym w Rialto, kiedy miałem dwanaście lat.
Plama odzyskała poprzedni okrągły kształt. Unosiła
się na wodzie dziesięć stóp od tratwy.
- Jest większa - jęknęła LaVerne.
Kiedy Randy dostrzegł ją po raz pierwszy oszacował,
że ma jakieś pięć stóp średnicy. Teraz miała co
najmniej osiem.
- Jest większa, bo pożarła Rachel! - wrzasnęła
LaVerne i znów zaczęła zawodzić.
- Przestań, albo złamię ci szczękę! - zagroził Deke i
umilkła. Nie nagle, lecz stopniowo, niczym płyta,
kiedy wyłączy się prąd nie zdejmując igły z krążka.
Jej oczy były okrągłe niczym spodki.
Deke spojrzał na Randy'ego.
- Nic ci nie jest, Pancho?
- Nie wiem. Chyba nie.
- Dobry chłopiec. - Deke próbował się uśmiechnąć i
Randy z pewnym niepokojem ujrzał, że mu się udało.
Czyżby w głębi ducha Deke zaczynał się bawić tym
wszystkim? - Nie masz bladego pojęcia, co to może
być?
Jego przyjaciel potrząsnął głową.
- Może to jednak plama ropy - albo przynajmniej nią
była, póki coś się nie stało. Może odmieniły ją
promienie kosmiczne, albo Arthur Godfrey pokropił
ją sokiem atomowym, kto wie? Kto mógłby
wiedzieć?
- Jak myślisz, dalibyśmy radę przepłynąć obok tego?
- naciskał Deke potrząsając Randym.
- Nie! - wrzasnęła LaVerne.
- Przestań, albo ci dołożę - Deke znów podniósł głos.
- Nie żartuję.
- Widziałeś, jak szybko zaatakowało Rachel - odparł
Randy.
- Może wtedy było głodne - podsunął Deke. - A teraz
już się nażarło.
Randy pomyślał o Rachel klęczącej w narożniku
tratwy, nieruchomej i ślicznej w staniku i figach, i
żółć znowu napłynęła mu do gardła.
- Jeśli chcesz, spróbuj - rzekł.
Deke uśmiechnął się bez śladu rozbawienia.
- Och, Pancho.
- Och, Ciiisco.
- Chcę wracać do domu - szepnęła cichutko LaVerne.
- Zgoda?
Nie odpowiedzieli.
- Więc musimy zaczekać, aż sobie pójdzie - orzekł
wreszcie Deke. - Przypłynęło, to i odpłynie.
- Może - odparł Randy.
Deke spojrzał na niego. Jego widoczna w półmroku
twarz była napięta, skupiona.
- Może? Co znaczy to gówniane "może"?
- Zjawiło się, kiedy tu przybyliśmy. Widziałem jak
nadpływa - zupełnie jakby nas wywęszyło. Jeśli jest
nażarte, jak mówisz, odejdzie. Tak sądzę. Jeśli wciąż
chce coś przekąsić... - Wzruszył ramionami.
Deke stał chwilę w zamyśleniu, przechylając głowę.
Z jego krótkich włosów wciąż skapywały krople
wody.
- Zaczekamy - zadecydował. - Niech żre ryby.
wznoszącej się dostatecznie wysoko, by wpłynąć na
powierzchnię desek.
A potem wcisnęła się pod spód. Wydało mu się, że
usłyszał krótki dźwięk, szorstki szelest jakby zwoju
płótna, przeciąganego przez wąskie okienko -
możliwe jednak, iż tylko to sobie wyobraził.
- Czy to jest pod spodem? - spytała LaVerne. W jej
głosie było coś nonszalanckiego, jakby z całych sił
próbowała zachować spokój, lecz jednocześnie
krzyczała w duchu. - Czy weszło pod tratwę? Jest pod
nami?
- Tak - odparł Deke. Spojrzał na Randy'ego. -
Zamierzam popłynąć. Jeśli jest pod nami, mam sporą
szansę.
- Nie! - krzyknęła LaVerne. - Nie zostawiaj nas tu,
nie...
- Jestem szybki - ciągnął Deke patrząc na Randy'ego,
całkowicie ignorując dziewczynę. - Ale muszę ruszać,
póki jest pod nami.
Myśli Randy'ego zastartowały osiągając dwa Macha -
na swój szczególny, mdlący, oślizgły sposób było to
podniecające, niczym ostatnich kilka sekund przed
tym, nim człowiek zacznie rzygać tuż za ściankę
taniej lunaparkowej kolejki. Słyszał beczki pod tratwą
uderzające głucho o siebie, i suchy szelest liści na
drzewach przy plaży, poruszanych lekkimi
powiewami wiatru. Czemu to coś wpłynęło pod nich?
- Tak - powiedział głośno. - Ale nie sądzę, by ci się
udało.
- Uda mi się - odparł Deke i ruszył ku krawędzi.
Po dwóch krokach zatrzymał się.
Jego oddech przyspieszał, mózg zmuszał serce i płuca
do mobilizacji przed przepłynięciem najszybszych
pięćdziesięciu jardów w jego życiu. Teraz jednak
oddech zamarł mu w piersiach, podobnie jak całe
ciało. Po prostu zastygł w pół wdechu. Deke odwrócił
głowę i Randy ujrzał, jak ścięgna szyi napinają się
gwałtownie.
- Panch... - wykrztusił zdumionym, zduszonym
głosem, a potem zaczął krzyczeć.
Wrzeszczał ze zdumiewającą siłą. Ogłuszający
barytonowe krzyki wznosiły się i załamywały w
wysokich sopranowych piskach, dość głośnych, by
odbijać się od brzegu i powracać widmowym echem.
Z początku Randy uznał, że to zwykły krzyk, potem
jednak uświadomił sobie, że to słowo - nie, dwa
słowa, powtarzane raz po raz.
- Moja stopa! - wrzeszczał Deke.- Moja stopa! Moja
stopa! Moja stopa!
Randy spuścił wzrok. Stopa Deke'a wyglądała
dziwnie, jakby zapadła się w środku. Powód był
oczywisty, lecz umysł Randy'ego odmówił przyjęcia
go do wiadomości - to było zbyt niewiarygodne, zbyt
szaleńczo groteskowe. Na jego oczach stopa Deke'a
znikała, wciągana pomiędzy dwie deski, z których
zbudowano pokład tratwy.
A potem ujrzał ciemny błysk czarnej plamy przed
palcami i za piętą. Ciemny błysk, w którym wirowały
żywe złowieszcze kolory.
Plama chwyciła jego stopę. (Moja stopa, wrzeszczał
Deke, jakby potwierdzając tę banalną dedukcję. Moja
stopa, och moja stopa, moja STOOOOOPA.) Deke
nadepnął na jedną ze szpar pomiędzy deskami (
"Wdepnij na szparę, a zarobisz karę", podpowiedziała
usłużnie pamięć Randy'ego), a to coś już tam było. To
coś...
- Ciągnij! - krzyknął nagle. - Ciągnij, na miłość
boską, Deke, ciągnij!
- Co się dzieje? - ryknęła LaVerne i Randy
zorientował się tępo, że nie tylko potrząsała jego
ramię; zatopiła w nim szpiczaste paznokcie, ostre
niczym szpony. Na nic mu się nie przyda. Rąbnął ją
łokciem w brzuch. Wydała z siebie charczące
kaszlnięcie i usiadła gwałtownie na tyłku, on zaś
przyskoczył do Deke'a i chwycił go za rękę.
Ciało Deke'a było twarde jak karraryjski marmur,
każdy mięsień odcinał się ostro niczym żebro
wyrzeźbionego z kamienia szkieletu dinozaura.
Równie dobrze mógł próbować wyrwać z korzeniami
rosłe drzewo. Oczy Deke'a spoglądały w fioletowe
wieczorne niebo, zamglone i pełne niewiary, a on
wciąż krzyczał, krzyczał, krzyczał.
Randy spojrzał w dół. Stopa Deke'a aż po kostkę
zniknęła w szparze pomiędzy deskami. Szczelina
miała może pół centymetra, najwyżej centymetr
szerokości, lecz jego noga zagłębiła się w nią. Krew
spływała po białych deskach ciemnymi strugami.
Czarna plama pulsowała w szczelinie niczym wrzący
plastyk, w górę i w dół, jak bijące serce.
Muszę go wyciągnąć. Muszę go szybko wyciągnąć,
albo nigdy nam się nie uda... Trzymaj się, Cisco,
błagam cię, trzymaj się...
LaVerne wstała i cofnęła się, byle dalej od
przygarbionego, wrzeszczącego drzewa, które było
Deke'em, rosnącego pośrodku tratwy, stojącej na
kotwicy pod październikowymi gwiazdami na
jeziorze Cascade. Dziewczyna tępo potrząsała głową,
obejmując rękami brzuch w miejscu, w które trafił
łokieć Randy'ego.
Deke opierał się o niego ciężko, bezmyślnie
wymachując rękami. Randy znów spojrzał w dół i
ujrzał krew tryskającą z łydki przyjaciela, która
obecnie zwężała się ostro jak świeżo zatemperowany
ołówek - tyle, że jej czubek był biały, nie czarny; to
był kość, ledwie widzialna kość.
Czarna masa wydęła się wsysając, pochłaniając.
Deke zawodził.
Już nigdy nie zagrasz w piłkę tą stopą - JAKĄ stopą,
cha-cha-cha, pomyślał Randy. Ze wszystkich sił
pociągnął Deke'a, i nadal przypominało to wyrywanie
drzewa.
Minęło piętnaście minut. Nie rozmawiali. Robiło się
coraz zimniej. Temperatura spadła do najwyżej
dziesięciu stopni, a cała trójka miała na sobie jedynie
bieliznę. Po pierwszych dziesięciu minutach Randy
usłyszał ostre rytmiczne szczękanie własnych zębów.
LaVerne próbowała przysunąć się do Deke'a, on
jednak odepchnął ją - łagodnie, lecz stanowczo.
- Na razie mnie zostaw - rzucił.
Toteż usiadła, splatając ramiona na piersiach i
dygocząc. Popatrzyła na Randy'ego. Jej oczy mówiły,
że może wrócić i objąć ją, że wszystko będzie w
porządku.
Zamiast tego odwrócił wzrok, śledząc czarny krąg na
wodzie. Plama unosiła się w miejscu, nie zbliżając
się, ani nie odpływając. Spojrzał ku brzegowi i ujrzał
plażę, widmowy biały półksiężyc, który zdawał się
wisieć w powietrzu. Drzewa za nią ograniczały
widoczność ciemną poszarpaną linią. Wydało mu się,
że dostrzega camaro Deke'a, ale nie był pewien.
- Po prostu zebraliśmy się i pojechaliśmy - powiedział
Deke.
- Owszem - przytaknął Randy.
- Nic nikomu nie mówiąc.
- Nie.
- Więc nikt nie wie, że tu jesteśmy.
- Nie.
- Przestańcie! - krzyknęła LaVerne. - Przestańcie,
przerażacie mnie!
- Zamknij jadaczkę - rzucił z roztargnieniem Deke i
Randy roześmiał się mimo woli - nieważne, jak wiele
razy Deke to powtarzał, zawsze go to bawiło. - Jeśli
będziemy musieli spędzić tu noc, to spędzimy. Jutro
ktoś usłyszy nasze krzyki. Nie jesteśmy w końcu
pośrodku australijskiej pustyni, prawda, Randy?
Randy milczał.
- Wiesz, gdzie jesteśmy. Tak samo dobrze jak ja.
Zjechaliśmy z drogi 41, przejechaliśmy osiem mil
boczną trasą...
- Co krok stoją tu domki.
- Letnie domki. Jest październik. Stoją puste,
wszystkie, co do jednego. Już na miejscu musiałeś
objechać pieprzoną bramkę. Co krok napisy "Teren
prywatny".
- I co z tego? Jakiś dozorca... - w głosie Deke'a
zabrzmiała lekka irytacja, cień niepokoju. Czyżby się
bał? Po raz pierwszy tego wieczoru, tego miesiąca,
roku, może po raz pierwszy w całym życiu? To
dopiero odlotowa myśl. Deke stracił dziedzictwo
strachu. Randy nie miał pewności, ale uznał, że to
możliwe - i sprawiło mu to perwersyjną przyjemność.
- Nie ma co kraść, nie ma co niszczyć - rzekł. - Jeśli
nawet jest tu dozorca, zapewne wpada co dwa
miesiące.
- Myśliwi...
- Za miesiąc, owszem. - Randy w końcu także się
zamknął, bo zdołał przestraszyć samego siebie.
- Może to coś da nam spokój? - wtrąciła LaVerne. Jej
usta wygięły się w żałosnym uśmieszku. - Może po
prostu... no wiecie... zostawi nas.
- A świnie zaczną... - odparł Deke.
- Rusza się - przerwał mu Randy.
LaVerne zerwała się z miejsca. Deke podszedł do
Randy'ego i przez sekundę tratwa przechyliła się.
Serce Randy'ego zabiło gwałtownie, dziewczyna
znów krzyknęła. Potem Deke cofnął się o krok i deski
pod nimi znieruchomiały. Jedynie przedni lewy
narożnik od strony brzegu zanurzał się nieco głębiej.
Podpłynęło z gładką, oleistą, przerażającą szybkością,
i nagle Randy ujrzał barwy, które widziała Rachel -
fantastyczne czerwienie, żółcie i błękity, wirujące
spirale kolorów na hebanowej powierzchni, matowej
jak plastik, ciemnej i giętkiej niczym skaj. Plama
unosiła się i opadała wraz z falami, a każde uniesienie
sprawiało, że kolory tańczyły i mieszały się. Randy
uświadomił sobie, że zaraz upadnie, runie w sam
środek plamy; czuł, jak się nachyla...
Resztką sił uderzył się w nos prawą pięścią, zupełnie
jakby tłumił kaszel, tyle że nieco wyżej i znacznie
mocniej. W jego nosie zapłonął ból. Poczuł, jak krew
spływa ciepłą strużką po twarzy i na szczęście mógł
cofnąć się, krzycząc:
- Nie patrz na to, Deke! Nie patrz na to! Od tych
kolorów zakręci ci się w głowie!
- To próbuje wepchnąć się pod tratwę - oznajmił
ponuro Deke. - Co to za cholerstwo, Pancho?
Randy spojrzał - bardzo ostrożnie. Plama ocierała się
o krawędź tratwy, przypłaszczona tak, że
przypominała połówkę pizzy. Przez moment zdawało
się, że się podnosi, gęstnieje i przed oczami
Randy'ego przemknęła koszmarna wizja czerni
Stephen King 002 Opowiadania XXX Tratwa. Strona 2 z 4
2
Deke zakołysał się, wydając z siebie długi świdrujący
wrzask, który sprawił, że Randy odskoczył, także
krzycząc, zasłaniając rękami uszy. Krew trysnęła z
porów całej łydki Deke'a i jego napuchnięte fioletowe
kolano napięło się, jakby próbując zabsorbować
niewiarygodny nacisk czarnej plamy, która wciągała
nogę cal za calem przez wąską szczelinę.
Nie mogę mu pomóc. Rany, jakie to silne! Teraz nie
mogę już mu pomóc. Tak mi przykro, Deke, tak
przykro...
- Obejmij mnie, Randy - krzyknęła LaVerne,
przywierając do niego całym ciałem, wbijając mu
twarz w pierś. Jej skóra była tak gorąca, że zdawała
się parzyć. - Przytul mnie, proszę, przytul.
Tym razem to zrobił.
Dopiero później Randy uświadomił sobie straszliwą
prawdę. W czasie, gdy czarna plama była zajęta
Deke'em, obydwoje mogli prawie na pewno popłynąć
do brzegu - a gdyby LaVerne odmówiła, mógł zrobić
to sam. Kluczyki do camaro tkwiły w kieszeni
dżinsów Deke'a, leżących na plaży. Mógł to zrobić...
ale uświadomił to sobie, gdy było już za późno.
Deke umarł w chwili, kiedy jego udo zaczęło znikać
w głębi wąskiej szczeliny pomiędzy deskami. Przestał
wrzeszczeć kilka minut wcześniej i wydawał z siebie
jedynie niskie, lepkie pomruki. Potem i one ucichły.
Gdy zemdlał, padając na brzuch, Randy usłyszał jak
to, co zostało z jego prawej kości udowej pęka,
rozszczepiając się niczym zielona gałązka.
W sekundę później Deke uniósł głowę, rozejrzał się
sennie i otworzył usta. Randy myślał, że znów
zacznie krzyczeć, tymczasem on wyrzucił z siebie
potężny strumień krwi, tak gęstej, że niemal
zakrzepłej. Ciepły płyn obryzgał Randy'ego i
LaVerne, która znów zaczęła wrzeszczeć, piskliwie,
ochryple.
- Błeeee! - krzyczała, a jej twarz wykrzywiał
szaleńczy grymas obrzydzenia. - Błeeee! Krew!
Błeeee, krew! Krew! - Rozpaczliwie tarła skórę
dłońmi, rozmazując jedynie krwawe smugi.
Krew wylewała się z oczy Deke'a z taką siłą, że
wypychane krwotokiem gałki oczne wybałuszyły się
niemal komicznie. To dopiero żywotność, pomyślał
Randy. Chryste, spójrzcie tylko, wygląda jak
pieprzony człowiek hydrant. Boże! Boże! Boże!
Strumienie krwi wylewały się z obu uszu Deke'a, jego
twarz przypominała potworną fioletową rzepę,
napuchniętą i bezkształtną pod wpływem
niewiarygodnego ciśnienia napływających do czaszki
płynów; twarz człowieka miażdżonego w uścisku
przez potworną, obcą siłę.
A potem, na szczęście, nadszedł koniec.
Deke znów runął naprzód, jego włosy opadły na
zakrwawione deski i Randy z niezdrową fascynacją
dostrzegł, że nawet ze skóry głowy popłynęła krew.
Odgłosy spod tratwy. Mlaski. Ssanie.
Wtedy właśnie w jego oszołomionym, balansującym
na krawędzi obłędu umyśle pojawiła się myśl, że
mógłby popłynąć i miałby spore szanse dotarcia do
brzegu. Lecz LaVerne ciążyła mu w ramionach
złowieszczo. Gdy spojrzał w jej stężałą twarz i
uniósłszy powiekę ujrzał wyłącznie biel, wiedział, że
nie tyle zemdlała, co osunęła się w stan głębokiej,
wywołanej szokiem nieświadomości.
Randy przyjrzał się powierzchni tratwy. Oczywiście
mógłby ją położyć, lecz deski miały tylko stopę
szerokości. Latem przytwierdzano do nich
trampolinę, tę jednak właściciele już zdjęli i gdzieś
schowali na zimę. Pozostała jedynie sama tratwa,
czternaście desek, każda szeroka na stopę i długa na
dwadzieścia. W żaden sposób nie zdołałby ułożyć
LaVerne tak, by jej nieprzytomne ciało nie znalazło
się na jednej ze szpar.
Wdepnij na szparę, a zarobisz karę.
Zamknij się.
A potem umysł podpowiedział mu obłąkańczą myśl.
Nieważne, zrób to. Połóż ją i płyń.
Ale nie, nie mógł tego zrobić. Z nagłym poczuciem
winy odrzucił pokusę. Trzymał ją, czując miękki stały
nacisk na ręce i plecy. LaVerne była rosłą
dziewczyną.
Randy znów odwrócił głowę, patrząc przez jezioro.
Szukaj świateł, powiedział do siebie. Wiedział, że
żadnych nie zobaczy, ale i tak powtarzał, że musi ich
szukać. Wypatruj świateł, ktoś musi spędzać tydzień
w domku nad jeziorem. Jesienne widoki, nie wolno
ich przegapić. Zabierz Nikona, twoje slajdy wzbudzą
zachwyt u znajomych i rodziny.
Gdy się obejrzał, ręce Deke'a celowały w niebo. Nie
był już Nixonem, lecz sędzią, sygnalizującym, że
zawodnik zarobił dodatkowy punkt.
Jego broda opierała się na deskach.
Oczy miał wciąż otwarte.
Z ust nadal sterczał język.
- Och, Cisco - mruknął Randy i odwrócił wzrok. Jego
ręce i ramiona drżały, lecz nadał trzymał ją mocno.
Spojrzał na dalszy brzeg, pogrążony w ciemności.
Gwiazdy rozbłyskiwały na czarnym niebie - struga
zimnego mleka, zawieszona wysoko w powietrzu.
Mijały minuty. Pewnie już zniknął, Możesz spojrzeć.
No dobra, w porządku. Ale nie patrz. Na wszelki
wypadek nie patrz jeszcze. Zgoda? Zgoda. Jak
najbardziej. Przyklepane jednogłośnie.
Ale i tak spojrzał. Akurat na czas, by ujrzeć znikające
palce Deke'a. Palce te poruszały się -
prawdopodobnie ruch wody pod tratwą kołysał owym
obcym, nieznanym czymś, co chwyciło Deke'a, a ono
z kolei poruszało jego palcami. Najprawdopodobniej.
Jednakże Randy odniósł wrażenie, jakby Deke
machał do niego. Cisco Kid żegnał się. Adios. Po raz
pierwszy poczuł, jak jego umysł kołysze się
gwałtownie - niczym tratwa, która zachwiała się, gdy
we czwórkę stanęli po tej samej stronie. Po chwili
wrócił do normy, lecz Randy nagle pojął, iż obłęd -
prawdziwe szaleństwo - jest bardzo blisko.
Pierścień footballowy Deke'a - mistrzostwa 1981 roku
- zsunął się powoli z trzeciego palca lewej dłoni.
Złota obrączka rozbłysła w świetle gwiazd. Blask
zatańczył na małych zagłębieniach pomiędzy
wygrawerowanymi cyframi, 19 po jednej stronie
czerwonego kamienia, 81 po drugiej. Pierścień zsunął
się całkiem. Był nieco zbyt duży, by zmieścić się
między deskami i oczywiście nie dał się wciągnąć.
Leżał tam. Teraz już tylko on pozostał z Deke'a. Deke
zniknął. Koniec z ciemnowłosymi dziewczynami o
sennych oczach, koniec ze strzelaniem z mokrego
ręcznika w goły tyłek Randy'ego, gdy ten wychodził
spod prysznica, koniec z szalonymi biegami z piłką
ze środkowego pola, gdy fani zrywali się z miejsc, a
majoretki wywijają zwycięskie fikołki po bokach
schroniska. Koniec z przejażdżkami camaro po
zmroku i z Thin Lizzy, ryczącym ogłuszająco "The
Boys Are Back In Town" z głośnika magnetofonu.
Cisco Kid odszedł.
AC/DC.
- Zamarzam, Randy. Jestem cała odrętwiała.
- Nic na to nie poradzę.
- Obejmij mnie - poprosiła. - Musisz. Przytulimy się
do siebie. Możemy siąść i obserwować to razem.
Zastanawiał się chwilę, lecz ziąb wnikający w ciało
sięgał już kości i to sprawiło, że podjął decyzję.
- Zgoda.
Usiedli razem, obejmując się ciasno i wówczas coś
się stało - coś naturalnego bądź perwersyjnego,
zależnie od punktu widzenia. Poczuł, że twardnieje.
Jego dłoń znalazła okrytą wilgotnym nylonem pierś i
ścisnęła. LaVerne westchnęła cicho i jej palce
powędrowały do krocza Randy'ego. Powoli zsunął
drugą dłoń, znajdując miejsce, w którym kryło się
ciepło. Pchnął ją na plecy.
- Nie - zaprotestowała, lecz ręka w jego kroczu
zaczęła poruszać się szybciej.
- Widzę to - rzekł. Serce znów zabiło mu mocniej,
szybciej pompując krew, wysyłając fale ciepła ku
nagiej, zmarzniętej skórze. - Będę to obserwować.
Wymamrotała coś w odpowiedzi i poczuł, jak gumka
zsuwa mu się z bioder na uda. Pchnął naprzód, w
górę, w nią. Ciepło. Boże, tam przynajmniej była
ciepła. Mruknęła ochryple i jej palce pochwyciły
zimne ściśnięte pośladki Randy'ego.
Patrzył. Plama nie ruszała się. Patrzył. Obserwował ją
uważnie. Dostarczane przez dotyk wrażenia były
niewiarygodne, fantastyczne. Nie miał zbyt wielkiego
doświadczenia, ale nie był też prawiczkiem. Kochał
się wcześniej z trzema dziewczynami, lecz nigdy nie
czuł czegoś takiego. LaVerne jęknęła i zaczęła
poruszać biodrami. Tratwa kołysała się lekko, jak
najtwardsze na świecie łóżko wodne. Zanurzone w
wodzie beczki mamrotały głucho.
Patrzył. Kolory zaczęły wirować, tym razem powoli,
zmysłowo. Nie wyczuwał w nich zagrożenia. Patrzył
na nie i na plamę. Szeroko otwierał oczy. Kolory
odbijały się w nich. Nie czuł już zimna, było mu
gorąco, tak jak pierwszego dnia na plaży na początku
czerwca, gdy słońce napina wyblakłą po zimie skórę i
rumieni ją, przydając jej
(koloru)
koloru, barwy. Pierwszy dzień na plaży, pierwszy
dzień lata. Czas na stare hity Beach Boys i nowe The
Ramones. The Ramones śpiewali, że Sheena to
punkówka, że możesz pojechać do Rockaway Beach
ujrzeć piasek, plażę, kolory
(ruszyło się, zaczęło się ruszać)
i poczuć lato, dotyk lata. Gary US Bonds, szkoła
skończona, kibice Jankesów, dziewczyny w bikini na
plaży, plaży, plaży, kochasz, tak kochasz tak
(kochasz)
plaża kochasz tak
(kocham tak kocham)
jędrne piersi pachnące olejkiem, a jeśli dół bikini był
dość skąpy, można było dostrzec
(włosy jej włosy JEJ WŁOSY SĄ O BOŻE W
WODZIE JEJ WŁOSY SĄ W WODZIE)
Odskoczył gwałtownie, próbując ją podnieść, lecz ta
rzecz poruszała się ślisko, błyskawicznie i wplątała
się w jej włosy niczym gęsta, czarna, kleista sieć i
gdy ją podniósł, LaVerne już krzyczała. Czuł ciężar
rzeczy, która wynurzyła się z wody - poskręcana,
koszmarna błona, rozbłyskująca oślepiającymi
barwami - ognistym szkarłatem, płomiennym
szmaragdem, wyniosłą żółcią.
Niczym fala zalała twarz dziewczyny, unicestwiając
ją.
Jej stopy kopały i tłukły w deski. W miejscu, gdzie
kiedyś była twarz dziewczyny, skręcała się i
pulsowała czarna masa. Krew spływała strumieniami
po jej szyi. Krzycząc, nie słysząc własnego krzyku,
Randy podbiegł do niej, oparł stopę na jej biodrze i
pchnął. LaVerne, szamocząc się i szarpiąc, runęła w
tył. Jej nogi połyskiwały w promieniach księżyca
niczym alabaster. Przez kilka niekończących się
chwil woda pieniła się i obryzgiwała tratwę, jakby
ktoś schwytał tam na haczyk największego okonia
świata, który desperacko usiłował się uwolnić.
Randy krzyczał. Krzyczał. A potem, dla odmiany,
znów zaczął krzyczeć.
Jakieś pół godziny później, gdy rozpaczliwe pluski i
szamotanie już dawno ucichły, nury odpowiedziały.
- Chcesz szybko kogoś ocucić? - spytał przyjaciel
dysponujący katalogiem użytecznych sztuczek. -
Spróbuj tego. - I opowiedział Randy'emu o sposobie,
którego ten obecnie użył.
Nachylił się i z całych sił ugryzł LaVerne w ucho.
Do jego ust siknęła gorąca gorzka krew. Powieki
LaVerne uniosły się gwałtownie niczym rolety.
Krzyknęła ochrypłym szorstkim głosem i uderzyła
go. Randy uniósł wzrok. Dostrzegł jedynie kawałek
plamy, reszta była już pod tratwą. To coś poruszało
się z niesamowitą, przerażającą, bezszelestną
prędkością.
Ponownie dźwignął LaVerne i jego mięśnie
zaprotestowały gwałtownie, skręcając się w twarde
supły. Dziewczyna tłukła go w twarz. Jeden cios trafił
w obolały nos i Randy ujrzał przed oczami czerwone
gwiazdy.
- Przestań! - wrzasnął szurając stopami po deskach. -
Przestań, dziwko, to znów jest pod nami. Przestań, do
kurwy nędzy, albo cię upuszczę, przysięgam na
Boga!
Natychmiast przestała wymachiwać rękami, oplatając
nimi jego szyję w rozpaczliwym uchwycie tonącego.
W migotliwym blasku gwiazd jej oczy lśniły bielą.
- Przestań! - Nie posłuchała. - Daj spokój, LaVerne,
dusisz mnie!
Ucisk wzmógł się. W jego umyśle zapłonęła panika.
Głuchy stukot beczek stał się miększy, stłumiony -
zapewne sprawiła to plama.
- Nie mogę oddychać.
Lekko zwolniła uścisk.
- Posłuchaj. Zamierzam cię postawić. Nic ci nie
będzie, jeśli tylko...
Ale ona usłyszała tylko "cię postawić" i ręce
ponownie zacisnęły się niczym śmiertelna obręcz
wokół jego szyi. Prawa dłoń Randy'ego
podtrzymywała plecy dziewczyny. Zakrzywił
szponiasto palce i zadrapał ją z całej siły. LaVerne
machnęła nogami, zawodząc piskliwie i przez
sekundę niemal stracił równowagę. Poczuła to.
Strach, bardziej niż ból sprawił, że przestała się
szarpać.
- Staniesz na deskach.
- Nie! - Jego policzek owiało powietrze, gorące
niczym pustynny wiatr.
- Nie może cię dopaść, jeśli staniesz na deskach.
- Nie, nie puszczaj mnie, to mnie złapie. Wiem, że to
zrobi, wiem...
Znów rozdarł paznokciami jej plecy. Wrzasnęła z
wściekłości, bólu i strachu.
- Stań albo cię rzucę, LaVerne.
Opuścił ją powoli, ostrożnie. W ciszy słychać było
tylko ich krótkie ostre oddechy - obój i flet. Stopy
dziewczyny dotknęły desek. Natychmiast poderwała
nogi, jakby drewno ją oparzyło.
- Opuść je - syknął. - Nie jestem Deke'em, nie
utrzymam cię całą noc.
- Deke...
- Nie żyje.
Jej stopy dotknęły tratwy. Powoli wypuszczał ją. Stali
naprzeciw siebie jak tancerze. Widział, że czeka na
pierwsze dotknięcie plamy. Jej usta otwarły się
szeroko niczym pyszczek złotej rybki.
- Randy - szepnęła. - Gdzie to jest?
- Pod nami. Spójrz.
Spojrzała. On także. Ujrzeli czerń, wypełniającą
szczeliny teraz już niemal na całej powierzchni
tratwy. Randy wyczuł jej niecierpliwość. Miał
wrażenie, że LaVerne też to czuje.
- Randy, proszę...
- Ciii.
Stali.
Wbiegając do wody Randy zapomniał zdjąć zegarek.
Sprawdził, że trwało to kwadrans. Piętnaście po
ósmej czarna rzecz wyśliznęła się spod tratwy,
odpłynęła około piętnastu stóp i zatrzymała się jak
przedtem.
- Zamierzam usiąść - oznajmił.
- Nie!
- Jestem zmęczony. Usiądę, a ty będziesz to
obserwować. Pamiętaj tylko, żeby co chwilę
odwracać wzrok. Potem ja wstanę, a ty usiądziesz. I
tak na zmianę. Masz - dał jej zegarek. - Co piętnaście
minut.
- To pożarło Deke'a - szepnęła.
- Tak.
- Co to jest?
- Nie wiem.
- Zimno mi.
- Mnie też.
- Obejmij mnie.
- Dość długo cię obejmowałem.
Ustąpiła.
Kiedy usiadł, poczuł się jak w niebie. Fakt, że nie
musiał obserwować tej rzeczy wprawił go w euforię.
Zamiast tego patrzył na LaVerne pilnując, by co
pewien czas odwracała wzrok od plamy na wodzie.
- Co my zrobimy, Randy?
Zastanowił się.
- Będziemy czekać - rzekł.
Po piętnastu minutach wstał i pozwolił jej najpierw
usiąść, a potem położyć się na pół godziny. Potem
znów postawił ją na nogi i odstała piętnaście minut. I
znowu, i znowu. Za piętnaście dziesiąta na niebo
wzeszedł zimny rąbek księżyca, kreśląc na wodzie
srebrzysty szlak. O wpół do jedenastej usłyszeli
przenikliwy krzyk, który odbił się echem na całym
jeziorze. LaVerne wrzasnęła.
- Zamknij się - rzucił. - To tylko nur.
I wówczas znów rozległ się ów cichy szorstki szelest
- kłąb płótna przeciągany powoli przez wąskie
okienko.
Randy stał boso okrakiem na dwóch deskach. Kiedy
spojrzał w dół, odkrył, że szpary po obu stronach jego
nóg wypełniła nagle lśniąca ciemność. Wytrzeszczył
oczy, przypominając sobie strugę krwi
wystrzeliwującą z ust Deke'a i gałki oczne
wypchnięte jak na sprężynach, gdy krwotoki
zamieniały jego mózg w krwawą miazgę.
To mnie czuje. Wie, że tu jestem. Czy może wejść na
górę? Czy przedostanie się przez szpary? Potrafi to?
Potrafi?
Patrzył w dół, zapominając o wciąż trzymanym w
rękach bezwładnym ciężarze, zafascynowany
przeraźliwą wagą pytania. Zastanawiał się, co by
poczuł, gdyby to coś zalało jego stopy i wczepiło się
w nie.
Czarna lśniąca masa dźwignęła się niemal do
krawędzi desek (Randy, nie zdając sobie nawet
sprawy, uniósł się na palcach), a potem znów opadła.
Ponownie rozległ się szmer mokrego płótna i nagle
Randy ujrzał ją na wodzie, wielką czarną plamę,
ciemny pieprzyk o średnicy piętnastu stóp. Plama
unosiła się i opadała, wraz z łagodnymi falkami,
wznosiła się i opadała, wznosiła i opadała, a gdy
Randy dostrzegł na jej powierzchni pulsujące kolory,
natychmiast odwrócił wzrok.
Ostrożnie położył LaVerne i gdy tylko jego mięśnie
odprężyły się lekko, ręce zaczęły gwałtownie
dygotać. Pozwolił im. Ukląkł obok niej; rozrzucone
włosy dziewczyny tworzyły na białych deskach
asymetryczny ciemny wachlarz. Klęczał i
obserwował ciemny pieprzyk na wodzie, gotów znów
ją dźwignąć, gdyby tamten choć drgnął.
Zaczął lekko klepać ją po twarzy, najpierw jeden
policzek, potem drugi, tam i z powrotem, niczym
sekundant, próbujący ocucić boksera. LaVerne nie
chciała się ocknąć. LaVerne nie chciała przejść linii
startu i odebrać dwustu dolarów, albo wybrać pytania
za czterysta. LaVerne zobaczyła już dosyć. Lecz
Randy nie mógł pilnować jej całą noc, podnosząc
niczym żeglarski worek za każdym razem, gdy ta
rzecz się ruszyła (a nie zapominajmy, że nie mógł
przyglądać się plamie zbyt długo). Znał jednak pewną
sztuczkę. Nie nauczył się jej w college'u, lecz od
przyjaciela starszego brata. Przyjaciel ów był
sanitariuszem w Wietnamie i znał mnóstwo
użytecznych sztuczek - jak wyłapywać wszy z
ludzkiej głowy i urządzać im wyścigi w pudełku
zapałek, jak rozdzielać kokainę pigułką
przeczyszczającą albo zaszywać głębokie skaleczenia
zwykłą igłą i nitką. Pewnego dnia rozmawiali o
sposobach cucenia pijanych w trupa ludzi, tak by owi
pijani w trupa ludzie nie zadusili się własnymi
wymiocinami, jak zrobił to Bon Scott, wokalista
Deke znikał.
Randy trzymał LaVerne w obolałych ramionach i
patrzył. W istocie nie chciał tego oglądać i na długie
sekundy, może nawet minuty, odwracał twarz;
jednakże jego wzrok zawsze powracał ku temu
miejscu.
Po śmierci Deke'a proces stał się szybszy.
Reszta jego prawej nogi zniknęła. Lewa prostowała
się, sięgając coraz dalej i dalej, aż wreszcie Deke
zaczął przypominać jednonogą tancerkę klasyczną,
rozciągniętą w niewiarygodnym szpagacie. Miednica
rozszczepiła się na dwoje, a kiedy brzuch chłopaka
napuchł złowieszczo, poddany gwałtownemu
naciskowi, Randy na długo odwrócił głowę, starając
się nie słyszeć wilgotnych mlaśnięć, próbując
całkowicie skupić się na bólu rąk. Może zdołałby ją
ocucić, pomyślał, na razie jednak lepiej było czuć
pulsujący ból ramion i pleców. Dzięki temu miał o
czym myśleć.
Z tyłu dobiegł go chrzęst, jakby silne zęby miażdżyły
garść landrynek. Gdy się obejrzał, żebra Deke'a
zapadały się w głąb szczeliny. Jego ręce unosiły się
szeroko. Wyglądał jak potworna parodia Richarda
Nixona, unoszącego ramiona w geście zwycięstwa,
który doprowadzał do euforii demonstracje w latach
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Jego oczy były otwarte. Język wysuwał się wprost ku
Randy'emu.
Ta noc trwała wieki.
Kwadrans przed piątą niebo na wschodzie zaczęło się
rozjaśniać i poczuł niemrawą nadzieję. Trwała jednak
tylko chwilę, równie złudna jak świt. Stał na deskach
z półprzymkniętymi oczami, spuszczając głowę.
Jeszcze przed godziną siedział, lecz nagle ocknął się -
nie wiedząc nawet, że spał - na dźwięk złowieszczego
szmeru mokrego płótna. Zerwał się na nogi zaledwie
sekundę przedtem, nim zachłanna czerń wypełniła
szczeliny. Oddech z jękiem ulatywał mu z ust.
Przygryzł wargę aż do krwi.
Zasnąłeś, spałeś, ty dupku!
W pół godziny później plama powoli wyśliznęła się
spod tratwy. On jednak nie usiadł. Bał się siąść, bał
się, że znów zaśnie i tym razem umysł nie ostrzeże go
na czas.
Wciąż stał, wspierając stopy o deski, gdy na
wschodzie zapłonęło silniejsze światło, tym razem
prawdziwego poranka. Zaśpiewały ptaki. Wzeszło
słońce, o szóstej rano było już dość jasno, by mógł
widzieć plażę. Jasnożółte camaro Deke'a wciąż stało
tam, gdzie je zaparkowali, niemal dotykając maską
ogrodzenia. Na piasku leżał łańcuch poskręcanych
kolorowych koszulek i bluz oraz czterech par
dżinsów. Ich widok napełnił go na nowo grozą, choć
Randy sądził, że z pewnością nic już nie jest w stanie
Stephen King 002 Opowiadania XXX Tratwa. Strona 3 z 4
3
go przerazić. Widział swoje dżinsy, z jedną nogawką
wywróconą i wywaloną kieszenią. Wyglądały tak
bezpiecznie, leżąc tam na piasku, jakby czekały, by
się zjawił, przewrócił nogawkę na prawą stronę,
ściskając kieszeń tak, by nie wypadły drobne. Niemal
czuł, jak z szumem wsuwa je na nogi, jak zapina
mosiężne guziki rozporka...
(kochasz tak kocham)
Spojrzał w lewo i była tam, czarna, okrągła jak
pionek warcabów, kołysząca się lekko. Na jej skórze
zatańczyły kolory i szybko odwrócił głowę.
- Wracaj do domu - wychrypiał. - Do domu albo do
Kalifornii i zgłoś się na przesłuchanie do filmu
Rogera Cormana.
Gdzieś w dali przeleciał samolot i wyobraźnia
Randy'ego podsunęła mu senne obrazy. Zgłaszają
nasze zaginięcie, całej czwórki. Rozpoczynają się
poszukiwania, coraz dalej od Horlicks. Farmer
pamięta, jak wyprzedzało go żółte camaro "pędzące
jak potępieniec". Poszukiwania skupiają się na
okolicach jeziora Cascade. Prywatni piloci dołączają
do nich i jeden z nich przelatujący nad jeziorem w
swej dwusilnikowej Bonanzie widzi nagiego
dzieciaka na tratwie, tylko jednego z czwórki,
samotnego...
Zorientował się, że zaraz upadnie i ponownie rąbnął
się pięścią w nos, krzycząc z bólu.
Czarna plama natychmiast śmignęła ku tratwie i
wcisnęła się pod spód - może słyszała, czuła albo...
Randy czekał.
Tym razem, nim wypłynęła, minęło czterdzieści pięć
minut.
Jego umysł powoli orbitował w coraz jaśniejszym
świetle.
(kochasz tak kocham tak kibice Jankesów Catfish*
kochasz Catfisha tak kocham
(Route 66** pamiętasz corvette George Maharis w
corvette Martin Milner w corvette kochasz corvette
(tak kocham corvette
(tak kocham tak kochasz
(gorąco słońce jak płonące szkło to było w jej
włosach światło najlepiej pamiętam światło jasne
letnie światło
(jasne letnie światło)
[* - Catfish - Jim "Catfish" Hunter, legendarny
rzucający drużyny Jankesów - przyp. tłum.]
[** Route 66 - amerykański serial telewizyjny z lat
sześćdziesiątych, w którym główne role grali
wzmiankowani George Maharis i Martin Milner, oraz
ich samochód, corvette. - przyp. tłum.]
popołudnie
Randy płakał.
Płakał, bo zdarzyło się coś nowego - za każdym
razem, gdy próbował usiąść, to coś wsuwało się pod
tratwę. A zatem nie było całkiem głupie; wyczuło
albo zorientowało się, że kiedy siedzi, może go
dopaść.
- Odejdź - wyszlochał Randy, patrząc na wielkie
czarne znamię na wodzie. Zaledwie pięćdziesiąt
jardów od niego, jakże szyderczo blisko, wiewiórka
śmigała po masce camaro Deke'a. - Odejdź, proszę,
idź dokądkolwiek, tylko zostaw mnie w spokoju. Nie
kocham cię.
Plama nie ruszyła się. Na jej powierzchni zawirowały
kolory.
(kochasz tak kochasz mnie)
Randy oderwał od niej wzrok i spojrzał na plażę,
szukając ratunku, ale nie było tam nikogo. Absolutnie
nikogo. Jego dżinsy wciąż leżały na piasku z
wywróconą nogawką. Widział białą tkaninę kieszeni.
Nie wyglądały już, jakby ktoś miał zaraz podejść i je
podnieść. Przypominały pamiątkę po zmarłym.
Gdybym miał pistolet, zabiłbym się, pomyślał.
Stał na tratwie.
Słońce zaszło.
Trzy godziny później wzeszedł księżyc.
Wkrótce potem zaczęły krzyczeć nury.
Niedługo później Randy odwrócił się i spojrzał na
czarną rzecz na wodzie. Nie mógł się zabić, ale być
może załatwiłaby to tak, by nie poczuł bólu. Może do
tego właśnie służyły kolory.
(kochasz tak kochasz)
Szukał jej wzrokiem i oto była, unosząca się na
wodzie, kołysząca w rytm fal.
- Zaśpiewaj ze mną - wyrzęził Randy. - Kibice
Jankesów, wszyscy razem, chórem... Koniec szkoły
cieszmy się... czas na taniec, czas na śpiew...
Kolory zaczęły tworzyć się i wirować. Tym razem
Randy nie odwrócił wzroku.
- Kochasz? - szepnął.
Gdzieś z drugiej strony pustego jeziora odpowiedział
mu krzyk nura.
Stephen King 002 Opowiadania XXX Tratwa. Strona 4 z 4
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin