Ludzie4.txt

(10 KB) Pobierz
72
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        SMUTEK
                    Pi�tego pa�dziernika doktor Judym wyszed� na spacer w Aleje 
        Ujazdowskie. By� to dzie� pi�kny. S�o�ce rozlewa�o ciep�o �agodne i blask 
        jeszcze jasny, ale ju� odchodz�cy za dziewi�t� g�r�, za dziesi�t� rzek�. Szereg 
        drzew Alei, kt�rych widok tak du�o wspomnie� nasuwa�, okry�o si� ju� rdz� 
        czerniej�c�. W dali, spomi�dzy koron kulistych jeszcze, wysuwa�y si� ga��zie bez 
        li�ci jak smutny jaki� drogowskaz. Ze szczyt�w s�czy�y si� barwy trupie, zgni�e, 
        czerwonorude i coraz ni�ej wsi�ka�o w ciemn� zielono�� jasno ��te zniszczenie. 
        Tu li�� jeszcze �ywy otoczy� p�omie� �mierci jakby obw�dk� dziwnej �a�oby, gdzie 
        indziej strawi� go do rdzenia, pozostawiaj�c tylko pr��ki zielone. B��kit 
        niebieski rozci�gniony nad t� w�sk� smug� przestrzeni by� ju� nik�y, zasnuty 
        prz�dziwem chmurek zwianych i p�yn�cych wiotkimi pasmami w dal niedo�cig�� dla 
        oka.
                    Doktor min�� bram� i wolno schodzi� w g��b parku. Ogromne li�cie 
        klon�w p�yn�y z drzew i miga�y przed oczyma nad ziemi� to tu, to tam, jak z�ote 
        ptaki. Li�cie orzech�w w�oskich i drzew octowych plami�y zielono�� trawnik�w 
        niby krew rozlana i skrzep�a. Na dnie pustego parku, w cieniu sokor kr�lewskich 
        niedost�pnym dla s�o�ca, spoczywa� i wyci�ga� si� mrok ch�odny. Daleko, w 
        przeci�ciach szpalerowych, o�wietlone czuby ��tych kasztan�w bucha�y 
        p�omieniami jak j�zory �ywego ognia. Wsz�dzie sta� rozlany w ch�odnym powietrzu 
        mi�y, ostry zapach li�ci zwi�d�ych.
                    Unikaj�c miejsc ludnych Judym szed� dawn� alej� na koniec parku. 
        Ros�y tam naj�ciglejsze, prawdziwie niebotyczne topole, szeleszcz�ce jeszcze 
        twardymi li��mi; cicho szumia�y srebrne, d�ugow�ose wierzby, co patrz� w 
        obumar�e wody kana��w - i �wierki jak pos�pne mnichy w czarnych habitach, 
        zamykaj�ce odleg�e widoki, marzy�y w samotno�ci. Powiew �miertelny obszed� ju� 
        woko�o te drzewa i na stra�y ich postawi� wyl�k�� cisz�.
                    Dalekie g��bie wydawa�y kiedy niekiedy szmer pr�dko gasn�cy, kt�ry i 
        cz�owieka zmusza� do cichego westchnienia.
 
                    Gdy w pewnej chwili rozleg� si� gwar i �miech dzieci�cy, wyda� si� 
        czym� dziwnym i ra��cym w�r�d surowego szeptu, kt�ry m�wi o �mierci.
                    Na g�adkie ��czki, niby jeziora �ni�ce mi�dzy k�pami zaro�li, 
        zst�powa�y smugi �wiat�a prawie bia�ego i ostrymi rysami przerzyna�y ch�odne 
        murawy. Tu� obok drogi zas�anej li��mi tai�y si� baseny wody nieruchomej, �lepej 
        i g�uchej, kt�ra przyjmuj�c w siebie poszarpane plamy firmamentu dawa�a jakie� 
        k�amliwe ich odbicie, brzask srebrz�cy si� a niepochwytny. Rysowa�y si� tam 
        czarne pnie i ga��zie olch nachylonych. Ka�dy ptak siadaj�cy dla wypoczynku 
        str�ca� z nich mn�stwo li�ci. Ch�odne oddechy jesienne nios�y te zw�oki 
        skurczone i osadza�y na zawsze w cichej powierzchni. Zielona woda p�aszczyzn 
        bardziej otwartych pie�ci�a w �onie swym ga��zie kasztan�w z li��mi tak ��tymi, 
        �e si� wydawa�o, jakoby p�ynna jasna farba s�czy�a si� z nich i w g��bi 
        odmiennej ton�a. Li�cie te by�y zwieszone, przejrzyste, delikatne, a rzuca�y na 
        �rodek wody ruchome odblaski, kt�re z jej barw� zlewa�y si� w podobizn� 
        przepysznie l�ni�cego br�zu. W jednym miejscu s�o�ce, znalaz�szy w�r�d 
        przerzedzonych li�ci obszern� drog�, rzuci�o si� w g��b wody jak wytrysk 
        roztopionego z�ota o barwie zbyt trudnej dla �renicy. Mi�dzy drzewami co chwila 
        miga�y b�yszcz�ce pud�a powoz�w p�dz�cych na gumowych ko�ach. G�uchy turkot ich 
        przerywaj�cy milczenie by� g�osem, kt�ry z zimnem przyrody harmonizowa�. To by� 
        wyraz bogactwa, czego� tak oboj�tnego jak ona sama. W umy�le budzi�y si� 
        skojarzenia, kt�re milcz�, chocia� istniej�, podobnie jak d�wi�k w nat�onych 
        strunach.
                    Doktor Tomasz w powszedniej trosce �yciowej nie roztrz�sa� ich ani 
        kszta�towa�, ale one z dnia na dzie� jak miriady niewidzialnych mikrob�w 
        asymilowa�y si� z umys�owo�ci�. Teraz spaja�y si� w silne sylogizmy i od 
        zjawiska przechodzi�y do zjawiska, si�gaj�c do g��bin tre�ci. By�y to my�li 
        parweniusza, kt�ry trafem stan�� u drzwi pa�acu kultury. Tkwi�a w nich przede 
        wszystkim skryta pod mask� mi�o�ci ubogich drapie�na zazdro�� indywidualna 
        wzgl�dem cudzego bogactwa. Od wiek�w p�on�a jak piekielny ogie� w sercu 
 
        przodk�w, by�a najsilniejszym, cho� najskrytszym ich uczuciem. W duszy 
        ostatniego potomka nie zion�a ju� z niej �miertelna, �lepa zemsta, tylko 
        wysnuwa� si� g��boki, rozleg�y �al. Niegdy�, za czas�w dzieci�stwa i m�odo�ci, 
        wytryskiwa�a z tego samego �r�d�a pot�na energia cz�owieka z ludu, kt�ry cwa�em 
        biec musi tam, gdzie wszyscy inni �dobrze urodzeni� r�wno, systematycznie i bez 
        trudu id�. P�niej wy�amywa�y si� z tej zazdro�ci z�udy oryginalne, hipotezy, 
        plany i gwa�towne marzenia, kt�re nieraz przeradzaj� si� w nami�tno�ci i �ami� 
        si�� nawet pieni�dzy. Teraz, w dniu spaceru, wszystko pierwszy raz owia� jak 
        gdyby ch��d jesienny. Judym uczu� w sobie nie daj�c� si� okre�li� jasnymi s�owy 
        agoni� tych w�a�nie dawnych marze�. Uczucie jego znosi�o proces podobny do lotu 
        strza�y rzuconej z t�giej ci�ciwy i p�dz�cej jeszcze w przestrze�, kiedy na 
        wielkiej wysoko�ci zwalnia biegu, uczuwa nagle sw�j ci�ar, kt�ry j� wkr�tce, 
        cho� nie wiadomo kiedy, odwr�ci grotem na d� i porwie ku ziemi. W kt�r�kolwiek 
        stron� rzuci�a si� dusza m�odego lekarza, wsz�dzie uderza�a w jak�� si�� 
        zdradzieck� podobnie jak p�ywak, z m�sk� moc� wyrzucaj�cy ramiona w�r�d wodnej 
        przestrzeni, zaj�ty zwalczaniem tylko jej s�abego oporu, gdy si� z nag�a uderzy 
        piersiami o pal nieznany. Judym uczu� pierwszy raz w �yciu, �e pal mocniejszy 
        jest ni� piersi ludzkie. I pierwszy raz zastanowi� si� nad tym, �e mo�na p�ywa� 
        tylko po wiadomej, przez wszystkich sprawdzonej toni. Z cichego szelestu li�ci 
        p�yn�o do jego serca rozumienie, �e si� na �wiecie nie jest niczym osobliwym, 
        �e si� b�dzie jednym z wielkiego szeregu. By� to jakby bezwiedny rachunek z 
        samym sob�, zbieranie do kupy rzeczy ju� zdobytych dla sporz�dzenia skrz�tnego 
        ich rejestru. Wypada�o z tych oblicze�, �e to, co ju� zosta�o zdobyte, to jest 
        los bardzo wielki. Ale zarazem nie gin�� jeszcze z oczu przestw�r dawny, owszem, 
        roztwiera� si� daleki, nieobesz�y... To, co chce uczyni�, co m�g�by, za co �ycie 
        swe got�w jest po�o�y� cz�owiek nowoczesny, doktor Judym widzia� w g��bi swego 
        serca. I czu�, �e od tych prac musi cofn�� r�ce.
                    Wszystko, czym dusza jego �ywi�a si�, tak samo jak cia�o chlebem, w 
        czyn si� zamieni� nie mog�o, musia�o pozosta� sob�, tym samym, marzeniem. Ze 
 
        wszystkich tych zazdro�ci i pragnie� ofiarnego dzia�ania na du�ym polu, z 
        �ar�ocznych egoizm�w, kt�re si� przeistoczy�y w czucia nadindywidualne, wolno 
        teraz id�cych drzema� w przymusow� bezsilno��, s�czy� si� smutek jak pal�ce 
        krople trucizny. Napojone nim serce obejmowa�o �wiat, ludzi i rzeczy jakby w 
        minucie po�egnania.
                    Smutek, smutek...
                    Rozkuwa� marzenia z kajdan my�li i przenika� dusz� na wskro�, jak 
        noc przenika wod�. Zostawa� z cz�owiekiem sam na sam niby ulotny a niew�tpliwy 
        cie� jego postaci. W kt�r�kolwiek stron�, od jakiej rzeczy wzrok by�o obr�ci�, 
        wi� si� po ziemi niedocieczony a wsz�dzie obecny.
                    Doktor Judym szed� pustym szpalerem, z g�ow� zwieszon�, z r�kami w 
        kieszeniach paltota. Czasami potr�ca� nog� kasztan �wie�o wy�uskni�ty, 
        b�yszcz�cy w�r�d suchych li�ci, albo �wista� przez z�by aryjk� gdzie� niegdy� 
        s�yszan� i licho wie dlaczego trzymaj�c� si� pami�ci. Stan�� u ko�ca alei nad 
        wod� i chcia� przej�� na drug� stron� szosy, a�eby skierowa� si� ku pa�acowi a 
        potem ku wyj�ciu. Karety jedna za drug� p�dz�ce wstrzyma�y go na miejscu. 
        Lecia�a jedna, tu� za ni� druga, trzecia... Judym �cisn�� z�by i zmru�onym okiem 
        przeprowadza� te pojazdy. Do melodii jego aryjki przyczepi�o si� s�owo:
        - Powozy, powozy, powozy...
                    Trzeba by�o jeszcze sta� na miejscu, gdy� z oddali p�dzi� ostrym 
        k�usem czwarty, l�ni�cy wolancik.
                    Doktor wspar� si� na niskiej barierze i oci�a�ym wzrokiem spotyka� 
        jad�ce osoby. Nagle dozna� takiego wra�enia, jakby go ze wszech stron otoczy�o 
        promienne �wiat�o wiosny i zapach r�. W powozie siedzia�y trzy panienki, z 
        kt�rymi swego czasu zetkn�� si� w Pary�u i je�dzi� do Wersalu. Starsza z nich, 
        panna Natalia, odwr�ci�a g�ow� i pozna�a doktora. Gdy nie�mia�ym ruchem ni�s� 
        r�k� do kapelusza, skin�a mu g�ow� i rzek�a co� do towarzyszek. W�wczas 
        odwr�ci�a si� panna Joanna i Wanda zajmuj�ca przedni� �aweczk�. Doktor zobaczy� 
        tylko twarz i u�miech pierwszej, gdy� konie porwa�y wolant i unios�y go mi�dzy 
 
        drzewa. U�miech ten snu� si� przez mgnienie oka w jego �renicach jak b�ysk 
        �wiat�a. Potem z wolna rozwia� si� w nico��.
                    Promienie s�oneczne gas�y na wodzie i zamiera�y w g��binie li�ci, 
        jakby ust�puj�c przed ostrym ch�odem, kt�ry si� z wody i z ziemi d�wiga�. Sennie 
        i z pos�usze�stwem, niby n...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin