Ludzie20.txt

(39 KB) Pobierz
300
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        PIELGRZYM
                    Kt�rego� z dni nast�pnych Judym w towarzystwie Korzeckiego uda� si� 
        do samego Kalinowicza. By�a to chytra machinacja, istna konstrukcja in�ynierska 
        przedsi�wzi�ta w celu zapoznania si� z figur� decyduj�c�.
        - Kt� jest Kalinowicz? - pyta� Judym zmierzaj�c ulic�, kt�ra prowadzi�a do 
        mieszkania jednej z pot�g Zag��bia.
        - Tego nie wiedzie�! Takich rzeczy elementarnych nie wiedzie�! No, rozumie si�, 
        �e in�ynier, ale wielki.
        - To dopiero... Dlaczeg� dzi� koniecznie mamy i�� do niego!
        - Dlatego, �e tak rozkazuje chytro�� tudzie� przebieg�o��.
        - Zanosi si� na burz�. Jest parno jak w piekle m�wi� Judym. Po chwili doda�:
        - Wola�bym dosta� batem od ciotki Pelagii, ni� i�� dzisiaj z t� wizyt�.
        - Id�cie, b�dzie burza - m�wi� Korzecki rozgl�daj�c si� po okolicy.
                    Stali na wzniesieniu. W g��bi le�a�o miasto. By�y to szeregi dom�w 
        jednakowych, czarnych, zadymionych. W ma�ej stosunkowo odleg�o�ci z wielkich 
        piec�w wybucha�y ognie jak z krateru wulkan�w. Wicher porywa� ich p�aty, jakby 
        je od masy udziera� i chcia� cisn�� na miasto.
                    Drzewa zasypane kurzem i dymem wygl�da�y niby robotnicy. Zielono�� 
        murawy by�a obleczona �a�obnym pokrowcem.
                    Za lasami i �a�cuchem wzg�rz rozci�ga�a si� na horyzoncie stalowa 
        chmura z ciemnymi w sobie do�ami. Sz�a wolno. Lecia� od niej zimny wicher. W 
        pewnych sekundach przycicha�. Zdawa�o si�, �e �azi oko�o mur�w, snuje si� pod 
        p�otem, zagl�da do �ciek�w i siada na drzewach dr��cych wierzcho�kami 
        niespokojnie i w boja�ni. Czasami p�dzi� w cwa� �rodkiem bezludnych ulic z 
        hukiem i gwizdaniem, jak najezdnicza awangarda wojsk, kt�re z dala ci�gn�. 
        Naok� wida� by�o kominy i kominy. Wali�y si� z nich pochy�e dymy szarpane przez 
        wicher.
                    Z wysch�ych bajor, zalegaj�cych ca�� d�ugo�� i szeroko�� ulic, 
        zrywa�y si� co chwila g�ry �niadego kurzu, mkn�y ponad domy, ponad dziwaczne 
 
        retorty fabryk i ciska�y si� z wysoka na mieszkania ludzkie. Te lataj�ce b�ota 
        zas�ania�y co chwila miasto smutne dla oczu, dziwaczne, nieprawid�owe i zimne 
        jak geszeft pieni�ny.
                    Za nim na pewnej wynios�o�ci sta� w cienistym ogrodzie �pa�ac� 
        dyrektora. Gdy wchodzili po w�skich schodach wys�anych dywanem, Korzecki 
        przesadnie id�c z boku, �eby za� nie nast�pi� na ten chodnik, m�wi� p�g�osem:
        - Teraz zbierzcie wszystkie si�y, albowiem nadszed� czas pr�by...
                    Wprowadzeni przez lokaja do mieszkania, znale�li si� w salonie, 
        kt�rego okna wychodzi�y na miasto. Mi�kki, puszysty dywan t�umi� echo ich krok�w 
        Rolki krzese� wy�cie�anych at�asem gin�y w nim zupe�nie i toczy�y si� bez 
        szelestu. Na �cianach wsia�y obrazy i sztychy w ramach nies�ychanie szerokich i 
        �bajecznie� ozdobnych.
                    Korzecki usiad� na fotelu ze skromn� mink� i przybrawszy pobo�ny 
        wyraz prezentowa� Judymowi oczami sufit i tapety. Id�c mimo woli za t� wskaz�wk� 
        doktor zobaczy� malowid�o wyobra�aj�ce jaki� pejza� z ruinami i pastuszkiem.
                    Zanim wszak�e zd��y� przyjrze� si� tapetom, ozwa� si� we drzwiach 
        g�os gospodarza:
        - Szanownego in�yniera dobrodzieja, go�cia mi�ego a rzadkiego...
                    Korzecki przywita� si� z wchodz�cym i zaraz g�osem pe�nym powagi 
        wym�wi� nazwisko towarzysza:
        - Dokt�r Judym.
                    Gospodarz wyci�gn�� r�k� i u�cisn�� podan� prawic� z uk�onem, kt�ry 
        go ze wzgl�du na tusz� musia� kosztowa� nieco fatygi. Zaj�li at�asowe miejsca, 
        pogr��yli nogi w mi�kko�ciach dywanu i toczyli rozmow� de nihilo , to jest o 
        przedmiotach nie maj�cych najmniejszej warto�ci. M�wiono o fizjonomii okolicy, o 
        warunkach klimatycznych i higienicznych Zag��bia oraz o tym podobnych romansach. 
        Gospodarz by� to pan wynios�y i prawie oty�y. Czaszk� mia� nag�, b�yszcz�c� i 
        mocno sklepion�. Taki czerep m�g�by d�wiga� przy�bic� z �elaza. Nastroszone i w 
        g�r� zadarte w�sy pasowa�y do niej tak�e bardzo. Nos prosty, oczy du�e, srogie 
 
        pod krzaczastymi brwiami, znamionowa�y krew szlacheck� silnie pulsuj�c� w 
        �y�ach. Delikatno�� obej�cia, mi�kkie ruchy zdawa�y si� by� utrudniaj�cymi dla 
        tej figury pot�nej. Niemniej - p�aty szerokie �wietnego kortu, obejmuj�ce 
        kad�ub jej i nogi, sprawia�y efekt odzie�y przypadkowej i tymczasowo narzuconej.
                    Korzecki rozgl�daj�c si� z szacunkiem po salonie nachyli�, si� w 
        kierunku jego w�a�ciciela i szepn��:
        - Widz� co� nowego...
        - No, co?
        - Jaka� niewielka sztuczka, ale a� oczy bol�.
        - Ten zegar?...
        - To, to!
        - Kupi�em go - rzek� dyrektor z satysfakcj� ukrywan� dyskretnie - w Monachium. 
        Szczerze m�wi�c, za bezcen.
                    Po chwili doda�:
        - Za bezcen!
                    Wsta� wkr�tce i u�atwi� go�ciom zbli�enie si� do zegara empire 
        stoj�cego pod kloszem na gzymsie konsoli. W istocie by�o to co� bardzo �adnego w 
        skromno�ci swych linii i naiwno�ci p�aszczyzn
        - No, a Uhde oprawiony? - �ywo zapyta� Korzecki.
        - A jak�e, a jak�e! - i powiem koledze - bajecznie. Chcecie mo�e zobaczy�?
        - Ale�, je�li �aska...
        - Prosz�, prosz� t�dy.
        - Jak�e panna Helena, czy wci�� jeszcze zaj�ta Ropsem?
        - A tak, ona swym Ropsem... prosz� pan�w t�dy...
                    Wszyscy trzej weszli do s�siedniego gabinetu urz�dzonego z 
        przepychem. Za�cie�a� go dywan i wype�nia�o mn�stwo sprz�t�w, nad kt�rymi 
        kr�lowa�o niejako wspania�e biuro. Kandelabry, figurynki, fotografie w ramach 
        stoj�cych, przyciski i mn�stwo ksi��ek - pi�trzy�o si� na nim. �ciany zawieszone 
        by�y malowid�ami i rysunkami, a biblioteka, rze�biona misternie, po�yskiwa�a od 
 
        z�oconych tytu��w.
        - Widzia�e� pan to g�upstewko?
                    Korzecki przymru�y� powieki i z wyrazem najg��bszej ciekawo�ci bada� 
        wskazany obrazek.
        - Kupi�em t� sztuczk� w Mediolanie, w tej, wiecie panowie, budzie, co to 
        Cenacolo Vinciano. Ot� zaszed�em tam... By� upa�. Za oknem, s�ysz�, musztruje 
        jaki� oficerek z wrzaskiem oddzia� tych rycerzy, kt�rych p�niej rozmiata jak 
        �miecie byle Menelik... Patrz�, �e kopiuje Wieczerz� jaki� m�ody w�ochino. 
        �liczny, szelma, jak najcudniejszy obraz. W�osy na �bie wzburzone, nos, panie, 
        usta, oczy jak u jastrz�bia. Maluje, maluje... Przyskoczy do swych sztalug i 
        tnie p�dzlem, ale to w ca�ym znaczeniu tego wyrazu - tnie. Widz� - zrobi� tylko 
        jedn� figurk�, a reszta ledwo, ledwo naszkicowana. To mi�, powiem panom, tak 
        uderzy�o, �e tysi�c razy bardziej ni� orygina�. Co za wyraz, co za twarz! Jak te 
        oczy patrz�! To jest przecie aposto�... I nie tylko aposto�, ale cz�owiek, kt�ry 
        z bole�ci� pyta: �Czy ja ci� mam wyda�, Mistrzu i Panie?� Ani sposobu wytrzyma�; 
        m�wi� do tego malarzyka.
        - Signore pittore, quanto tego ten cadro ?
        Spojrza� na mnie i mrukn��, �e jeszcze nie namalowane. Gadam mu, jak umiem, �e 
        mi jest wszystko jedno, pokazuj� mu palcem na tego aposto�a i krzycz�, �e go 
        chc� mie� i takiego, jak jest. �ypn�� tylko okiem jak wilk i maluje dalej. Kiedy 
        ja znowu do niego, warkn��:
        - Mille lire...
        - O - m�wi� - signore pittore to troch� molto.
        Wreszcie targ w targ wpakowa�em bestii sze��set frank�w i zabra�em obraz ledwo 
        podmalowany. Tu w domu wystrzygli�my z c�rk� tylko naszego aposto�a, a reszt� 
        si� wyrzuci�o. Ale co to za fizys! Nieprawda�?
        - O tak, w istocie... Jest to co�, co�...
                    Korzecki nachyli� si� do Judyma i szepn�� mu do ucha w taki spos�b, 
        �e gospodarz s�ysza� wyrazy:
 
        - Prawda, z jakim smakiem urz�dzone mieszkanie?
                    Dyrektor u�miechn�� si� pod w�sem i m�wi�:
        - Ech, ze smakiem... Pochlebstwa... Jakkolwiek, aby, aby... Trudno� mieszka� po 
        naszemu, po sarmacku.
                    O�mielony s�owami Korzeckiego prowadzi� go�ci do nast�pnego salonu, 
        kt�ry nazwa� �pracowni��.
        - Ale mieli�my zobaczy� Uhdego! - przypomina� pochlebca.
        - W�a�nie... w pracowni.
                    Kiedy tam weszli, na spotkanie ich wsta�a zza szerokiego sto�u m�oda 
        panna, lat mo�e dziewi�tnastu, w sukni r�owej i tak lekkiej, �e dozwala�a nie 
        tyle widzie�, ile odczuwa� �liczne kszta�ty. W�osy mia�a jasne, prawie bia�e, o 
        kolorze po�yskuj�cym �wie�o heblowanego drzewa �wierku - oczy b��kitne, tak samo 
        jak ojciec, tylko bez surowo�ci i zimna tamtych. Z dala wywar�a na Judyma dziwne 
        wra�enie r�y ledwo, ledwo rozkwit�ej. Co� pisa�a czy rysowa�a. Nieoczekiwane 
        wej�cie obcych pan�w troch� j� zmi�sza�o. W prawej r�ce �ciska�a bezradnie 
        o��wek i dopiero witaj�c przyby�ych zmuszona by�a rzuci� go na st�. Spotkanie 
        jej w pracowni uwolni�o Judyma i Korzeckiego ad zwiedzania dalszych ubikacji 
        apartamentu.
                    Wr�cili do pierwszego salonu. Panna Helena sz�a z Korzeckim 
        rozmawiaj�c swobodnie i �yczliwie.
                    Twarz jej �adna, okr�g�a, kwitn�ca od rumie�c�w, kt�re ci�gle 
        ukazuj� si� i znikaj�, zwraca�a si� w jego stron� i jasne, niespokojne oczy 
        wpatrywa�y si� z natarczyw� ciekawo�ci�. Korzecki...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin