Wharton William - Niezawinione śmierci.rtf

(696 KB) Pobierz
William Wharton stracił córkę, zięcia i dwie wnuczki w wypadku, który, jego zdaniem, nigdy nie powinien był się wydarzyć

William Wharton stracił córkę, zięcia i dwie wnuczki w wypadku, który, jego zdaniem, nigdy nie powinien był się wydarzyć.

Było to 3 sierpnia 1988 roku w Oregonie, w Stanach Zjednoczonych. Pewien farmer wypalał ściernisko na swoich polach.

Wiatr zniósł gęsty dym nad biegnącą w pobliżu międzystanową autostradę 1 - 5. Kiedy dym wdarł się pomiędzy pędzące samochody, kierowcy nie widzieli nawet maski własnego pojazdu. Furgonetka volkswagena jechała wciśnięta między dwie olbrzymie osiemnastokołowe ciężarówki. W pewnej chwili ciężarówka z tyłu staranowała furgonetkę. Eksplodował zbiornik paliwa i cała rodzina uwięziona w aucie spłonęła żywcem.

„To najstraszniejszy wypadek, jaki kiedykolwiek widziałem. Ciała pasażerów furgonetki były tak zwęglone, że nie można ich było rozpoznać” - na miejscu katastrofy powiedział dziennikarzom wstrząśnięty policjant.

Wharton podjął sądową batalię, chcąc ustalić odpowiedzialnych za śmierć swoich najbliższych, a także doprowadzić do zaniechania procederu wypalania pól, by już nigdy nie zdarzały się podobne wypadki.

Wszystko to opisał w Niezawinionych śmierciach. „Pisanie tej książki to była droga przez mękę - wyznał - pisarz. - Te przeżycia zmieniły mnie tak bardzo, że śmierć córki wydaje mi się teraz niemal usprawiedliwiona, upewniły mnie, że istnieje jakiś ważniejszy wymiar egzystencji niż ten, który znamy”.


William Wharton

NIEZAWINIONE ŚMIERCI

Przełożył Janusz Ruszkowski

Tytuł oryginału

WRONGFUL DEATHS


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Kate, Berta, Dayiel i Mii.

A także dla Margaret, która wpuściła promyk

światła w ciemności.

W.W.

PRZEDMOWA

Pod wpływem przeżyć opisanych w tej książce doszedłem do przekonania, że wszystko, co powstaje w umyśle mężczyzny czy kobiety, jest fikcją. Tak zwana prawda to udogodnienie i luksus, których wszyscy poszukujemy. To poszukiwanie wydaje się naturalną i konieczną cechą rodzaju ludzkiego.

W nauce kryterium prawdy jest powtarzalność. Pojęcie lub obserwację uznajemy za prawdziwe, kiedy wnioskowanie lub cała seria doświadczeń zawsze daje podobny rezultat.

A jednak przez długi czas ludzie nauki byli przekonani, że to Słońce kręci się wokół Ziemi. W owym czasie takie objaśnienie ruchu gwiazd i planet spełniało wszystkie kryteria prawdziwości.

Historycy uważają wydarzenie za prawdziwe, jeśli zgromadzą odpowiednią liczbę tomów zawierających pierwszo - , drugo - i trzeciorzędne dowody, wystarczające do uzasadnienia słuszności takiego stwierdzenia. Jednak taka prawda to tylko „prawda ogólnie przyjęta”, co oznacza tyle, iż większość ludzi myśli, że to prawda. I, jak to zwykle bywa, trwają w tym przekonaniu jedynie przez pewien ograniczony czas.

Religia czerpie prawdę z objawienia udzielanego jednostkom nazywanym czasem prorokami - istotom należącym do jakiegoś innego, wyższego gatunku, które dysponują potężną mocą i zazwyczaj pochodzą nie z tego świata. W tych objawieniach mają swoje źródła rozmaite systemy dogmatów, z których każdy rości sobie pretensje do prawdziwości. Wielu ludzi żyje podług tych „prawd”, zabija dla nich lub jest z ich powodu zabijanych.

Zgromadziłem tyle pierwszo - , drugo - i trzeciorzędnych dowodów, ile potrafiłem. Żywię nadzieję, że wydarzenia tu opisane nigdy już się nie powtórzą. Nie oczekuję ani nie proszę, żebyście wy, czytelnicy, dali wiarę temu niezwykłemu objawieniu, które zostało mi udzielone. Opowieść o nim stanowi tylko fragment całości tego przerażającego, iście diabelskiego doświadczenia.

Tej biograficzno - autobiograficznej powieści poświęconej wydarzeniom, które zmieniły moje życie, nadałem formę paradokumentu. Dla dobra sztuki korzystałem jednak z pewnych, przynależnych jedynie powieściom, technik pisarskich.

Znajdują się w tej książce dialogi, których, rzecz jasna, nie mogłem słyszeć, jak te między moją córką i jej mężem. Są one jednak zgodne ze znanym mi rozwojem wypadków. Narratorką pierwszej części książki jest Kate. Z punktu widzenia powieści był to niezbędny zabieg. Mam nadzieję, że nie podważy to - w oczach czytelników - wiarygodności wydarzeń, o których chciałem opowiedzieć. Nie miałem takiej intencji.

Jestem powieściopisarzem. Pisanie, obok malowania, to mój sposób porozumiewania się z ludźmi. Mam nadzieję, że czytelnik zdoła podejść do opisanych wydarzeń i przeżyć, które stały się moim udziałem, przynajmniej z „gotowością” przyjęcia prawdy.

Pragnąc uchronić prywatność osób, o których opowiadam w tej książce, zmieniłem wszystkie nazwiska. Tylko najbliższym członkom rodziny pozostawiłem ich prawdziwe imiona. Im także użyczyłem swojego pisarskiego pseudonimu jako nazwiska.

Nie chciałem, aby moja książka stała się książką zażaleń, z wyjątkiem sytuacji, kiedy było to konieczne dla objaśnienia konkretnych wydarzeń i związanych z nimi przeżyć. Zdaję sobie sprawę, że każdy rodzaj międzyludzkiej komunikacji jest ułomny. Nawet jeżeli próbujemy powiedzieć prawdę.


CZĘŚĆ PIERWSZA
Kate

Rozdział I

W Paryżu mieszkaliśmy w dzielnicy, o której Francuzi mówili quartier populaire, co było uprzejmym określeniem slumsów.

W tej okolicy zajmowano się głównie meblarstwem, a większość mieszkańców stanowili rzemieślnicy - stolarze, tapicerzy, cieśle, drukarze. Byli także artyści - za naszych czasów sprowadzało się tu ich coraz więcej. Wtedy byłam jeszcze za młoda, żeby to docenić. Marzyłam, żeby mieszkać w szesnastym arrondissement albo w jakiejś innej, eleganckiej części miasta.

Choćby w takiej, w jakiej mieszkał Danny, mój chłopak, którego poznałam w Szkole Amerykańskiej w Paryżu. Jego ojciec był kiedyś ambasadorem, a teraz pracował dla jakiejś bardzo tajnej międzynarodowej organizacji. Ale kto raz został ambasadorem, był nim całe życie, tak więc na jego wizytówce wciąż widniał dawny tytuł. Pamiętam, że robiło to na mnie potężne wrażenie.

Danny nie uczył się zbyt dobrze, ale był przystojny i mieszkał w szesnastym arrondissement. Był jedynym uczniem w naszej szkole, który miał własny samochód. Był od nas starszy i miał francuskie prawo jazdy. We Francji można prowadzić dopiero po ukończeniu osiemnastego roku życia.

Chodziliśmy ze sobą przez dwa ostatnie lata szkoły. Szczególnie utkwiły mi w pamięci święta Bożego Narodzenia, kiedy byliśmy już w maturalnej klasie. Spędziliśmy je we młynie, starym, kamiennym młynie wodnym w Morvan, w Burgundii, gdzie nasza rodzina spotykała się na święta. Było, jak zawsze, bardzo zimno i bardzo nudno.

Myślałam, że zaszłam w ciążę, i to pomimo że stosowałam krążek - mama i tato namawiali mnie do tego, odkąd skończyłam trzynaście lat. Na domiar wszystkiego Robert, mój młodszy braciszek, który miał wtedy trzy czy cztery lata, bez przerwy wyśpiewywał tę kolędę o Pannie, co porodziła Syna. Za każdym razem, kiedy to robił, Danny i ja ciężko wzdychaliśmy albo chichotaliśmy jak szaleni, zależnie od aktualnego nastroju.

Później Danny poprosił mnie, żebym wyszła za niego, chociaż już wiedzieliśmy, że nie jestem w ciąży. To było tuż przed maturą.

Kiedy powiedziałam o tym rodzicom, tato najpierw długo mi się przyglądał, a potem powiedział:

- No cóż, Kate, myślę, że Danny świetnie się nadaje na twojego pierwszego męża.

Wtedy uważałam, że to okropnie cyniczne, ale potem przekonałam się, że miał rację. Danny rzeczywiście okazał się dobrym pierwszym mężem.

Zaraz po maturze pojechaliśmy z Dannym do Kalifornii i zapisaliśmy się do college'u. Mieszkaliśmy w jakiejś wynajętej klitce. W szkole średniej oboje za mało przykładaliśmy się do nauki, żeby teraz myśleć o dostaniu się na prawdziwy uniwersytet. Poza tym, ponieważ moi rodzice wtedy jeszcze mieszkali na stałe w Kalifornii, w college'u nie musiałam płacić czesnego. Po dwóch latach, kiedy Danny przeniósł się na Uniwersytet Kalifornijski w Los Angeles, pobraliśmy się.

Przyjęcie weselne w Kalifornii zorganizowała ciotka Emmaline, siostra mamy, ale to prawdziwe wesele odbyło się we młynie.

Nie jestem zbyt religijna, ale chciałam wziąć ślub w małym wiejskim kościółku stojącym na szczycie wzgórza, z którego widać nasz młyn. Danny nie był nawet ochrzczony. Tato wziął moje świadectwo chrztu na wzór i ręcznie, tymi swoimi artystycznymi zakrętasami, wypisał świadectwo dla Danny'ego. Kiedy zrobił fotokopię, wyglądało nawet prawdziwiej niż moje. Oba świadectwa wysłaliśmy do biskupa i możliwe, że w końcu wylądowały w Watykanie. Tego już się chyba nie dowiem.

Nasz ślub tato opisuje w książce, której dał tytuł Wieści. Podczas ceremonii jego kolega z wojska grał Skrzypka na dachu.

Zebranym w kościele rozdaliśmy tłumaczenia piosenek, ponieważ w większości byli to Francuzi i inaczej nie zrozumieliby ani słowa.

Wszyscy płakaliśmy, kiedy kolega taty zagrał Gdzie jest teraz ta dziewczynka maleńka, którą nosiłem na rękach? Na wyjście wybrał Słońce wschodzi i zachodzi. To wspaniała muzyka do grania na ślubie.

Młyn był pięknie wysprzątany, pełen jedzenia i muzyki. Ludzie z wioski strzelali z dubeltówek w powietrze, a w stodole, gdzie odbywały się tańce, kilku wieśniaków rozpaliło ognisko, żeby podgrzać atmosferę. My byliśmy dostatecznie podekscytowani i bez ich pomocy.

Tato miał długą brodę, a włosy związane w małą kitkę. Wtedy nie miał już ich zbyt dużo, więc wyglądało to nieco dziwacznie. Mama prześlicznie prezentowała się w swojej „motylej sukni”. Uszyła ją dla niej pewna bogata Arabka, matka któregoś z jej przedszkolaków. Ta sama kobieta projektowała suknie dla Christiana Diora. Czasem wszystko się tak zwariowanie układa.

Bawiliśmy się doskonale. Wieśniacy zjawili się objuczeni koszami fasolki szparagowej. Właśnie kończył się sezon na fasolkę. Nikomu nie odmawialiśmy, chociaż część zapasów musieliśmy potem zakopać przy starym kole młyńskim.

Noc poślubną spędziliśmy w hotelu w Montigny, zaraz obok kościoła.

Wróciliśmy do Kalifornii, ale dla mnie nie był to przyjemny powrót. Zaczęłam pracować jako sprzątaczka, potem jako sekretarka w fabryce mrożonek. W końcu znalazłam pierwszą prawdziwą pracę w Koreańskich Liniach Lotniczych. Rozmawiałam o tym wszystkim z mamą i tatą. Oni chcieli, żebym się dalej uczyła. Oboje wierzyli, że bez szkoły człowiek w życiu nic nie zdziała. Ja jednak musiałam zarabiać, żeby Danny mógł skończyć studia. Jego rodzice, mimo że siedzieli na forsie, niewiele mu pomagali, jeżeli w ogóle można to było nazwać pomocą.

Moja mama znalazła dla nas wspaniałe mieszkanie stosunkowo blisko centrum Los Angeles. Stąd mieliśmy niedaleko i do mojej pracy, i na uniwersytet. W pobliżu znajdowało się Muzeum Miejskie, w którym spędzałam każdą wolną chwilę. Sztuka wciąż była moją wielką miłością. Podobało mi się wszystko, co staromodne, pokryte patyną czasu.

Wtedy zaszłam w ciążę. Nasze mieszkanie zupełnie wystarczyło dla samotnego małżeństwa, ale mając w perspektywie dziecko, potrzebowaliśmy więcej przestrzeni. Z pomocą taty znaleźliśmy niewielki domek w Venice, prawie przy samej plaży. Mama przyjechała, żeby być ze mną przy porodzie Willsa. Chciałam urodzić bez pomocy lekarzy i przez cały czas pilnie ćwiczyłam, ale skończyło się na cesarskim.

Tato pisał o mnie również w innej swojej książce, zatytułowanej Tato. Dał mi w niej imię Marty i opisał, jak znaleźliśmy ten mały domek w Venice, w którym mieszkaliśmy z Dannym przez całą moją ciążę. W sumie mieszkaliśmy tam prawie cztery lata.

Rodzice zaglądali do nas co jakiś czas, a wtedy braliśmy rowery i jeździliśmy na długie wycieczki po plaży. To była prawdziwa sielanka.

To właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że przestaję kochać Danny'ego. Nie dlatego, że robił coś nie tak, raczej z powodu tego, czego nie robił. Nie mogłam dojść, o co mi właściwie chodzi. Przecież tyle moich przyjaciółek miało prawdziwe kłopoty ze swoimi mężami, którzy je zdradzali, pili, narkotyzowali się i tak dalej. Danny dzień w dzień ciężko harował i, poza paleniem papierosów, chyba nie robił niczego złego. Miał dobrą pracę jako akwizytor w hucie stali i był naprawdę cudownym ojcem dla Willsa. Czasami byłam nawet zazdrosna, kiedy podpatrywałam, jak się razem bawią. Ale też sądzę, że, w pewnym sensie, Danny nigdy nie dorósł. Możliwe jednak, że to dotyczyło nas obojga.

Najgorsze było to, że Danny mnie nudził. Właściwie nie rozmawialiśmy ze sobą. Pochodziłam z rodziny, gdzie wszyscy bez przerwy o czymś rozmawiali, może nawet odrobinę za dużo, w każdym razie jak na mój gust. Czasami nie mogłam za nimi nadążyć, tak szybko przeskakiwali z tematu na temat.

Życie z Dannym to długie wieczory, podczas których czytał gazety, gapił się w telewizor albo szperał w rachunkach i zamówieniach swojej firmy. Potem szedł spać. Wyglądał na szczęśliwego, kiedy bawił się tym swoim małym kalkulatorkiem. Miało to chyba jakiś związek z faktem, że na studiach oblał egzamin z algebry.

Wpadłam w taką czarną rozpacz, że zdecydowałam się zadzwonić do taty. Zapytałam go, co to właściwie jest miłość? Chciałam się przekonać, czy kocham Danny'ego. Tato powiedział, że do mnie oddzwoni. Po jakiejś półgodzinie telefon zaterkotał.

- Kate, przemyślałem to sobie. Nie jestem ekspertem w tych sprawach i lepiej, żebyś zapytała swoją matkę. Ale jeśli chcesz znać moje zdanie, to miłość jest kombinacją podziwu, szacunku i namiętności. Jeśli żywe jest choć jedno z tych uczuć, to nie ma o co robić szumu. Jeśli dwa, to może nie jest to mistrzostwo świata, ale blisko. A jeśli wszystkie trzy, to śmierć jest już niepotrzebna: trafiłaś do nieba za życia.

W tym, co wówczas powiedział tato, nie znalazłam dla siebie żadnej odpowiedzi. Myślałam o tym jednak przez cały następny miesiąc i doszłam do wniosku, że na moim rachunku suma wynosi „zero”. Nie wiem, co tak naprawdę myślał o tym Danny, ale sądzę, że nie miało to dla niego większego znaczenia. Nigdy by się jednak do tego nie przyznał.

Postanowiłam wyprowadzić się z Venice. Wills już nie był malutkim dzieckiem, a okolica, w której mieszkaliśmy, była jedną wielką hurtownią narkotyków. Szpital, przed którym już od rana ludzie ustawiali się w kolejce po swoją porcję metadryny, znajdował się tylko o przecznicę od naszego domu.

Tato podsunął nam pomysł, żebyśmy się przeprowadzili do Idylwild. Idylwild leży w górach w pobliżu Los Angeles, na wysokości 1500 metrów, wyżej jeszcze niż Palm Springs. Była to dobra lokalizacja, również ze względu na pracę Danny'ego.

Pojechaliśmy razem obejrzeć to miejsce i od razu mi się tam spodobało. Poszczęściło się nam, bo znaleźliśmy dokładnie taki dom, o jakim zawsze marzyłam. Tato właśnie zarobił masę pieniędzy na Ptaśku i część nam pożyczył, więc mogliśmy kupić ten dom.

Między Dannym i mną zaczęło się jakoś układać. Willsowi bardzo się podobało nasze nowe otoczenie. Mieliśmy tu skały, na które można się było wspinać, zapach sosnowego lasu, śnieg w zimie i cudowne, krystaliczne, rozgwieżdżone noce. Wszędzie było mnóstwo sójek, szopów, szyszek i żołędzi. Wills uwielbiał swoje przedszkole, a ja tam nawet czasami pracowałam. Danny nie wyjeżdżał na dłużej niż wówczas, kiedy mieszkaliśmy w Venice.

Jego „rejon” był rozległy, jednak Idylwild leżało dokładnie pośrodku. Jedynym problemem mogła być jazda po górskich drogach, ale Danny był w tym prawdziwym mistrzem.

Później Danny dostał ofertę pracy z Honeywell Bull. Tato pomógł mu napisać podanie i życiorys, a wszyscy się cieszyliśmy, ponieważ oznaczało to lepsze zarobki i większe możliwości awansu niż przy sprzedawaniu stali. Kłopot polegał na tym, że musieliśmy przenieść się do Phoenix w Arizonie, gdzie Danny został wysłany na szkolenie.

Trzeba więc było sprzedać mój wyśniony dom. W pewnym sensie właśnie wtedy skończył się nasz piękny sen. Dom w Idylwild sprzedaliśmy z takim zyskiem, że mogliśmy spłacić tatę i kupić dom w Phoenix. To był nowy dom, stojący na nieurodzajnej ziemi pośród innych, identycznych budynków. Nie było tam nawet trawnika. Nie mogłam się przyzwyczaić do życia na środku pustyni. Po prostu nie mogłam tak żyć. I nie mogłam uwierzyć, że to ja jestem tą kobietą, która mieszka w tym strasznym miejscu, i to z Dannym, który większość czasu spędzał w pracy.

Robiłam, co mogłam, żeby stworzyć tu prawdziwy dom, ale wzdrygałam się, kiedy musiałam wyjrzeć przez okno. Wszystko było takie jałowe. Rozkaprysiłam się mieszkając w Idylwild, a nawet w Venice, szczególnie jednak dlatego, że większą część mojego dzieciństwa spędziłam z rodzicami w Europie. Tam zawsze można było zobaczyć coś ciekawego. Tutaj po prostu nic nie było. Było za to okropnie gorąco. Na ulicach nie było widać żywego ducha.

Wills zaczął chodzić do szkoły, a ja oznajmiłam Danny'emu, że chcę rozwodu. W moim życiu nie było żadnego innego mężczyzny, ale czułam, że wkrótce ktoś taki może się pojawić, a poza tym za wszelką cenę chciałam stamtąd uciec. Danny był załamany całą tą historią. Przegadaliśmy kilka nocy z rzędu, analizując wszystko od nowa. Boże, to było prawdziwe piekło. Kiedy teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że Danny musiał uważać mnie za zwykłą wariatkę. Być może miał rację.

Tato i mama nie mogli się w tym połapać. Tato wyciągnął mnie kiedyś na spokojną rozmowę, tak jak zawsze, gdy dochodził do wniosku, że sprawy zaczynają mu się wymykać z rąk. W zasadzie nie poruszał tematu mojego małżeństwa, chcąc, żebym sama doszła ze sobą do ładu, ale czasami nie umiał się powstrzymać.

Tak samo zachowywał się wówczas, kiedy zaczęłam palić. I potem, kiedy zaczęłam sypiać z chłopakami. Identycznie było z narkotykami. Mówił po prostu, co myśli, a z jego argumentami trudno było dyskutować.

Kiedy poszło o papierosy, przyszedł do mojego pokoju i najpierw spokojnie zapytał, czy palę. Nawet nie próbowałam kłamać.

Papierosy czuć było ode mnie na odległość, paliłam już wtedy prawie paczkę dziennie, a nauczyciele powiedzieli mamie, że przerwy między lekcjami spędzam w palarni. Tato był całkiem spokojny.

- Posłuchaj, Kate. Rozumiem, że to twoje życie, ale w pewien sposób twoje życie należy także do nas. Poświęciliśmy niesamowicie dużo czasu i wysiłku, troszcząc się o ciebie. Opatrywaliśmy ci odparzoną pupę, robiliśmy płukanie żołądka, kiedy wypiłaś chloradynę, czuwaliśmy przy łóżku, kiedy leżałaś rozpalona gorączką, a lekarze twierdzili, że to choroba Heinego - Medina, uważaliśmy, żebyś nie wpadła pod samochód, pielęgnowaliśmy, kiedy miałaś ospę wietrzną, odrę, świnkę i co tam jeszcze. Karmiliśmy cię witaminami, dbaliśmy, żebyś na czas dostała szczepionki przeciwko wszystkim najgroźniejszym chorobom. Sama wiesz, że do czwartego roku życia nie piłaś innego mleka poza mlekiem twojej matki i kozim mlekiem. Codziennie rano i wieczorem doiłem nasze kozy, żebyś miała to mleko. A teraz naprawdę bardzo się martwimy, ponieważ robisz sobie krzywdę. Wiesz chociaż, dlaczego palisz?

Boże, kiedy tak przemawiał tym swoim okropnym, cichym, ale drżącym z napięcia głosem, trudno było z nim dyskutować.

Obiecałam, że przestanę palić, ale nie przestałam. Wiedział o tym, ale uważał, że zrobił już wszystko, co do niego należało. Taki właśnie był mój tato.

Później, kiedy poszło o seks, powiedział, że jeśli nie chcę złapać jakiejś choroby, to powinnam zawsze upewnić się, czy mój chłopak założył prezerwatywę. Nie byłby jednak sobą, gdyby na tym skończył.

- Posłuchaj, Kate. Seks to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy na świecie, tak jak gwiazdka. Ale jeżeli ktoś nie wie, co to wstrzemięźliwość, to tak, jakby codziennie urządzał sobie gwiazdkę. Traci ten dreszczyk oczekiwania na coś niezwykłego.

Próbował mi wytłumaczyć różnicę między romantyczną miłością i seksem. Mówił, że kiedy seks wchodzi drzwiami, romantyczna miłość ucieka przez okno, i takie tam sentymentalne bzdury.

Wtedy nie rozumiałam znaczenia słowa „wstrzemięźliwość”.

Kiedy powtórzyłam kilku znajomym, co mi powiedział, uznali, że to oryginalne i niezwykle zabawne.

A co do narkotyków, to któregoś dnia w naszej budzie wybuchła wielka afera. Oberwało się nawet dzieciom prezesa zarządu i dyrektora szkoły. Podejrzewam, że w palarni czasem było więcej amatorów marychy niż papierosów. To był już początek lat siedemdziesiątych, ale wszyscy próbowaliśmy nadrobić zaległości z lat sześćdziesiątych. Tato znowu kiedyś dopadł mnie w moim pokoju. Pokazał mi małą buteleczkę z jakąś zawartością.

- Przyjrzyj się Kate. Wiesz, co to jest?

Nie czekał jednak na moją odpowiedź.

- To marihuana, jedna z najlepszych. Kolega mi sprzedał.

Wracał do Ameryki i bał się celników. Teraz posłuchaj, Kate. Ta buteleczka zawsze będzie stała na najwyższej półce szafy w mojej sypialni. Jeżeli będziesz chciała, weź sobie trochę, ale pod warunkiem, że będziesz paliła tylko w tym mieszkaniu i bez żadnych koleżanek i kumpli. Francuzi są strasznie cięci na te rzeczy. Jak cię złapią, to ponieważ nie pracuję w żadnej wpływowej firmie, każą nam wyjechać z Francji w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.

Bardzo bym nie chciał, żeby tak się stało. Mamie i mnie podoba się tutaj. Musisz myśleć również o nas.

Tato uważał, że marycha, a także inne narkotyki, to próba łatwego zdobycia tego, co inni osiągają ciężką pracą, poprzez twórcze działanie. Był przekonany, że narkotyki – chemicznie - powstrzymują ludzi przed podjęciem tego kolosalnego wysiłku, dzięki któremu żyje się na „haju”, ale bez prochów.

- Widzisz, Kate, kiedy studiowałem sztukę na uniwersytecie w Los Angeles, przeczytałem Drzwi percepcji Huxleya i zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Zgłosiłem się na ochotnika do eksperymentów z LSD 25. Wtedy mówiło się na to „kwas”. Potrzebowali artystów i płacili nam trzydzieści pięć dolarów, żebyśmy byli królikami doświadczalnymi. Zrobiłem to dwa razy. Wstrzyknęli mi to coś w ramię. Po jakichś pięciu minutach zacząłem dziwnie się czuć w ubraniu, jego dotyk wywoływał we mnie silne erotyczne skojarzenia. Bardzo wyraźnie słyszałem buczenie neonówek i zafascynował mnie cień maszyny do pisania, na której sekretarka wystukiwała coś po drugiej stronie pokoju. Zabrali mnie do Muzeum Miejskiego i prosili, żebym opisywał obrazy wiszące na ścianach.

Wydawało mi się, że wszystkie były namalowane fosforyzującymi farbami. Kiedy wracaliśmy na uniwersytet, samochodem jednego z kierowników eksperymentu, zaczął się odlot. Skuliłem się na swoim siedzeniu. Samochody za szybą na przemian rosły i malały.

Wszystko wynikało ze zwykłej zmiany perspektywy, ale mój umysł nie był zdolny do tego...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin