Teatr rzeznika - KELLERMAN JONATHAN.txt

(1242 KB) Pobierz
KELLERMAN JONATHAN





Teatr rzeznika





JONATHAN KELLERMAN





The Buther's Theater

Tlumaczyla Ewa Westwalewicz-Mogilska



Zysk i S-ka





Dla Faye

Szczere i serdeczne podziekowania zechca przyjac Eli Ben Aharon, Eli Bichler, Peter Guzzardi, Eran Israel, Barney Karpfinger, Baruch Ram i Robert Rosenberg. A takze Jesse, Rachel i Ilana za to, ze byly takimi przykladnymi podrozniczkami.





Stopnie policji izraelskiej





Raw nicaw: komisarzNicaw: komendant

Tat nicaw: zastepca komendanta

Nicaw miszneh: asystent komendanta

Sgan nicaw: naczelny nadinspektor

Raw pakad: nadinspektor

Pakad: naczelny inspektor

Mefakeah: inspektor

Mefakeah miszneh: podinspektor

Sgan mefakeah: zastepca inspektora

Raw samal riszon: starszy sierzant sztabowy

Raw samal: starszy sierzant

Samal riszon: sierzant

Samal szeni: kapral

Raw szoter: starszy szeregowy

Tura'i: szeregowy





KSIEGA PIERWSZA

Rozdzial 1



Wiosna roku 1985





Yaakov Schlesinger mogl myslec wylacznie o jedzeniu.Idiota, zganil siebie w duchu. Zeby w tak pieknym otoczeniu troszczyc sie o wlasny brzuch.

Odczepiajac latarke od paska, skierowal snop swiatla na poludniowa brame kampusu. Zadowolony, ze klodka jest nienaruszona, podciagnal spodnie i ciezkimi krokami ruszyl przed siebie w ciemnosc, usilujac nie zwracac uwagi na nekajacy go glod.

Droga Mount Scopus stala sie nagle stroma, ale on dobrze znal to wzniesienie - ktory to juz patrol, dwusetny? - i pewnie kroczyl naprzod. Skreciwszy w lewo, poszedl ku wschodniej krawedzi pasma i z milym zawrotem glowy spojrzal w nicosc na nieoswietlona przestrzen Pustyni Judzkiej. Za niecala godzine nastanie swit i promienie slonca zaleja pustynie niczym splywajaca do glinianej misy gesta owsianka z miodem. Ach, znow to samo. Jedzenie.





Jednak, rozmyslal, teren wyglada dokladnie jak misa. Lub moze gleboki talerz. Rozlegly, wklesly dysk pustyni, kredowobialy, zlobkowany miedzianymi bliznami, upstrzony mesquitem[1] i usiany dziobami jaskin - gigantyczny, popekany gleboki talerz, nachylony ku Morzu Martwemu. Kazdy terrorysta dosc glupi, by przeprawiac sie przez pustynie, stanie sie widoczny jak mucha na papierze, i z pewnoscia, na dlugo przed dotarciem do osady Ma'ale Adumim, namierzy go patrol przygraniczny. Co, jak przypuszczal, czynilo jego prace czyms wiecej niz zwykla formalnoscia. Niz zadaniem starego czlowieka.



Z roztargnieniem dotknal kolby zalozonego na ramie karabinu M-1, co przywolalo nagla fale wspomnien. Bolesna melancholie, ktora stlumil, mowiac sobie, ze nie ma powodow, by sie uskarzac. Ze powinien byc wdzieczny za mozliwosc odbywania dobrowolnej sluzby. Wdzieczny za gimnastyke w chlodnym i pachnacym powietrzu nocy. Dumny z M-1, ktory poklepuje go po lopatkach oraz z szorstkiego munduru Hagany[2], dzieki ktorym znowu czuje sie jak zolnierz.



Gdzies poza urwiskiem rozlegl sie odglos krokow, sprawiajac, ze serce Yaakova zywiej zabilo. Zdjal karabin z ramienia, chwycil go obiema rekami i czekal. Cisza, a potem znowu kroki, tym razem latwe do rozpoznania: szalenczy bieg gryzonia lub sorka[3]. Odetchnawszy, sciskajac w rece karabin, ujal latarke lewa dlonia i oswietlil zarosla. Swiatlo wydobylo z mroku wylacznie skaly i krzaki. Kepe chwastow. Mglisty wir nocnych owadow.Odstapiwszy od krawedzi urwiska, ruszyl na poludnie. Na grzbiecie gory droga wiodaca przez pustkowie przecinala zbiorowisko dachow, stloczonych wokol wysokiej, spiczastej wiezy: Szpital Amelia Catherine, arogancko kolonialny w stylu, tkwiacy na owym lewantynskim szczycie gory. Poniewaz teren szpitala stanowil wlasnosc Narodow Zjednoczonych, zostal wylaczony z jego marszruty, lecz Yaakov czasami lubil przystanac i odpoczac wlasnie tutaj. Zapalic papierosa i patrzec, jak aromat tureckiego tytoniu podniecal kozy i osly stloczone w zagrodzie za glownym budynkiem. Dlaczego, zastanawial sie, pozwalaja Arabom trzymac tam zwierzeta? Jak to swiadczy o higienie miejsca?





Zaburczalo mu w brzuchu. Bzdura. Zjadl o osmej solidna kolacje i spedzil nastepne cztery godziny, siedzac na balkonie i powoli trawiac jedzenie, ktore Eva przygotowala dla niego, zanim poszla spac: suszone morele i jablka, krazek tlustych fig kalimyrnyjskich, herbatniki, ciasteczka marcepanowe, mandarynki i kumkwaty[4], prazone gar'inim[5], zabkowane kawalki gorzkiej czekolady, galaretki, chalwa. A na koniec litrowa butelka soku grejpfrutowego i syfon wody sodowej - ostatnia nadzieja, ze babelki gazu sprawia to, czego nie zapewnily ciala stale: nasyca go. Daremnie.Od przeszlo czterdziestu lat zyl z tym glodem i z jego wspolniczka - bezsennoscia. Wystarczajaco dlugo, by zaczal o nich myslec jak o parze zywych, oddychajacych stworzen. Istoty zaszczepione w jego brzuchu przez tych drani w Dachau. Blizniacze demony, ktore pozbawily go spokoju ducha, powodujac nieustajace cierpienia. Prawda, nie byl to rak, ale nie byla to takze blahostka.

Bol przychodzil falami. W najlepszym razie tepe, doprowadzajace do szalu, abstrakcyjne poczucie pustki; w najgorszym - prawdziwe, miazdzace uczucie, jakby wokol wewnetrznych organow zaciskala sie zelazna dlon.

Nikt juz nie traktowal go serio. Eva powiedziala, ze ma szczescie, bo moze jesc cokolwiek zechce i pozostaje chudy. Podczas gdy ona obciska swoja peczniejaca talie i przeglada najnowsza broszure dotyczaca diety, otrzymana w klinice Kupat Holim. A lekarze z zachwytem powtarzali, ze nic mu nie dolega. Ze doswiadczenia nie pozostawily zadnych widocznych blizn. Jest wspanialym okazem, upierali sie, posiadajacym przewod pokarmowy i ogolna konstytucje fizyczna czlowieka o dwadziescia lat mlodszego.

"Ma pan siedemdziesiat lat, panie Schlesinger" - wyjasnial jeden z nich, zanim z pelnym zadowolenia usmieszkiem na twarzy rozsiadl sie w fotelu. Jakby to wyjasnialo sprawe. "Szybka przemiana materii" - stwierdzil drugi. "Powinien pan byc zadowolony, ze jest pan taki aktywny, adoni". Jeszcze inny sluchal go z wyraznym wspolczuciem, budzac w nim nadzieje, ktore nastepnie rozwial, doradzajac, by odwiedzil Wydzial Psychiatrii w Hadassah. Dajac tym samym dowod na to, ze jest kolejnym idiota w sluzbie panstwowej - tepy bol odzywal sie bowiem w trzewiach, nie w glowie. Slubowal, ze wiecej nie bedzie mial do czynienia z klinika i, nie dbajac o koszty, znajdzie sobie prywatnego lekarza. Kogos, kto potrafi zrozumiec, co to znaczy umierac z glodu posrod obfitosci jedzenia, kto uwierzy w bezmierny bol, ktory go dreczy od czasu, gdy Amerykanie znalezli go, ledwie dyszacy szkielet, lezacy bezwladnie na stercie cuchnacych, rozkladajacych sie cial...

Dosyc, glupcze. Stara historia. Teraz jestes wolny. Jestes zolnierzem. Mezczyzna na sluzbie, uzbrojonym i wladczym. Majacym zaszczyt patrolowania najpiekniejszego sposrod miast w najpiekniejszych godzinach. Patrzenia, jak sie budzi skapane w lawendowym i szkarlatnym swietle, niczym ksiezniczka, wstajaca z loza pod jedwabnym baldachimem.

Schlesinger poeta.

Odetchnal gleboko, napelnil nozdrza ostra wonia jerozolimskiej pinii i odwrocil sie od majaczacej sylwetki szpitala. Powoli wydychajac powietrze, spojrzal na stromo opadajace tarasy Wadi el Joz i dalej na panorame roztaczajaca sie od poludniowego zachodu, ktora zawsze pozostawial sobie na koniec.





Stare Miasto, bursztynowo podswietlone, wiezyczki i blanki przeszywajace plomienny skraj czystej czerni nieba. Za murami, niewyrazne, tajemnicze zarysy kopul, iglic, wiezyc i minaretow. Na zachodnim krancu pionowy uskok Cytadeli. Na polnocy dominujace wzgorze Haram esh-Sharif, ponad ktorym usadowila sie Swiatynia na Skale[6], ze zlotym dachem polyskujacym rozowawo w polmroku, usadowiona w obrebie uspionego miasta niczym brosza wpieta w szary aksamit.Zanurzony w takim pieknie, jakze mogl myslec o wlasnym brzuchu? A jednak bol sie wzmagal, galopowal, pulsowal wlasnym tempem.





Rozzloszczony, Schlesinger przyspieszyl kroku i przeszedl na druga strone drogi. Zaraz za asfaltem zaczynal sie plytki wawoz, prowadzacy do pustych pol, ktory nizej zmienial sie w wadi.[7] Od niechcenia powiodl swiatlem latarki po znanym terenie. Te same cholerne zarysy, te same cienie. Drzewo oliwne, rzad kamieni granicznych. Porzucony zardzewialy grzejnik, ktory lezy tu od miesiecy, lsnienie potluczonego szkla, ostry smrod owczego lajna...I jeszcze cos.

Podlugowaty ksztalt, mierzacy mniej wiecej poltora metra, wepchniety w zaglebienie tarasu niedaleko szczytu polnocnego brzegu wawozu. Lezacy bezwladnie u stop mlodego drzewka oliwnego. Nieruchomy. Bomba? Niemozliwe - przedmiot sprawia wrazenie zbyt miekkiego. Ale ostroznosci nigdy za wiele.

Podczas gdy rozwazal wszelkie mozliwosci, jego reka zaczela sie poruszac, pozornie z wlasnej woli, kierujac snop swiatla na ow ksztalt. W gore i w dol, w przod i tyl. To bez watpienia cos nowego. Pasiasty material? Nie, dwa odcienie tkaniny. Ciemny na jasnym. Koc na przescieradle. Calun. Wokol brzegow polyskujacy ciemna wilgocia.

Swiatlo nadal obmywalo kanion. Nic. Nikogo. Zastanawial sie, czy nie wolac o pomoc, zadecydowal jednak, ze bylby to niepotrzebny alarm. Najpierw nalezy sprawdzic.

Z karabinem w dloni zblizyl sie do krawedzi wawozu, zaczal schodzic, a potem stanal. Nogi mu ciazyly. Braklo mu tchu. Zmeczenie. Wiek. Po chwili zastanowienia zbesztal samego siebie: niedolega. Stos kocow przyprawia cie o drzenie? To pewnie nic takiego.

Ruszyl w dol, zygzakami, ku ksztaltowi, wyciagajac poziomo wolna reke, aby utrzymac rownowage. Zatrzymujac sie co kilka krokow, aby ustawic swiatlo latarki. Kierujac sie wzrokiem. Nasluchujac podejrzanych odglosow. Przygotowany na to, by w kazdej chwili rzucic latarke i ustawic karabin w pozycji do strzalu. Lecz nic sie nie poruszalo, panowala niezmacona cisza. Tylko on i ten ksztalt. Nieznany ksztalt.

Schodz...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin