Wilson Susan - Tajemnica starej farmy.pdf

(802 KB) Pobierz
241261220 UNPDF
Susan Wilson
Tajemnica starej farmy
Dedykuję z miłością moim najbliższym: mężowi Davidowi, którego
wiedza na temat lotnictwa ustrzegła mnie od popełnienia poważniej-
szych błędów, oraz naszym wspaniałym córkom, Liz i Allison.
Wyrażam wdzięczność Eulalie Regon z „Vineyard Gazette". Z pieczo-
łowicie zbieranych przez nią wycinków prasowych wiele dowiedziałam
się o życiu mieszkańców tej wyspy.
Serdeczności dla pracowników miejscowej biblioteki Oaks Blujfs za
poparcie.
Nawet nie zdawali sobie sprawy, ile ono dla mnie znaczyło.
Tradycyjne dowcipy Jankesów pochodzą z różnych źródeł, jako jedno z
nich wymienię mojego dziadka, Georgea Geera, oraz Peggy Scott; obo-
je świetnie je opowiadają.
Pamięci Vincenta Frankwitza, który spadł z nieba do oceanu.
Chociaż w mojej powieści można rozpoznać pewne znajome miejsca na
wyspie Martha's Vineyard, to jednak całość jest dziełem wyobraźni.
PROLOG
HAWKE'S COVE
Gdyby próbowano ustalić, kiedy po raz pierwszy pojawił się w Hawke's
Cove, nikt by sobie nie przypomniał. Po blisko pięćdziesięciu latach
zdawało się, że Joe Green był tu od zawsze – czy to jeżdżąc główną uli-
cą swoją zdezelowaną półciężarówką, czy przesiadując przy bufecie w
knajpce U Lindy w towarzystwie innych staruszków. Wypijał wtedy
mnóstwo kawy i snuł opowieści, którym z uwagą przysłuchiwało się
grono jego rówieśników w poplamionych farbą spodniach i z obowiąz-
kowymi szelkami.
Słyszeliście tę historię o Luciusu? Natrafiłem na niego, jak leżał zwi-
nięty w kłębek w rowie ściekowym – tutaj, przed kafeterią. No więc za-
pytałem: Lucius, co z tobą? On mi na to: Joe, pomóż mi, dostałem rup-
tury. Co było robić, zaprowadziłem go do domu zgiętego wpół jak drze-
wo po burzy. Następnego dnia widzę go w sklepie żelaznym, a on jest
prosty jak świeca, zdrowy jak rydz. Więc mówię: Słuchaj, Lukę, myśla-
łem, że dostałeś ruptury. A on mi odpowiada: Wiesz, Joe, usłyszałem,
że coś we mnie strzeliło, coś się osunęło. A to były szelki.
W Hawke's Cove ten dowcip wywoływał salwy śmiechu.
Chociaż Joe Green imał się różnych zajęć, większość miejscowych za-
pamiętała go jako mleczarza. Jasne, że tak jak inni, mnóstwo czasu spę-
dzał na połowach skorupiaków. Nawet najął się na kilka sezonów na
kuter Pete'a Westa, ale nie przepadał za pływaniem. Twierdził, że woli
mieć do czynienia ze zwierzętami ciepłokrwistymi. Potem zatrudnił się
w charakterze biletera w kinie, które założono w Hawke's Cove w la-
tach sześćdziesiątych. Pracował tam od tak dawna, że dzieciarnia uwa-
żała, iż od niepamiętnych czasów stał w drzwiach wejściowych do sali.
Latem ubrany był nieodmiennie w pogniecioną marynarkę w paski i
białe spodnie, a gdy zimny wiatr hulał w nieogrzewanej poczekalni, pa-
radował w. grubym rybackim swetrze i w portkach z samodziału.
Zapytajcie tu kogo chcecie o Joego Greena, a większość odpowie, że
jest porządnym gościem, ciężko pracującym na chleb. W porządku fa-
cet. Spytajcie, kim był, a większość wzruszy ramionami i odpowie: No
cóż, to Joe Green. Przyjechał tu dawno temu i osiadł na stałe.
I – prócz jednej tylko osoby – nikt nie wiedział, kim naprawdę był.
Rozdział 1
CHARLIE – 1993
Charlie Worth oparł się wygodniej na swoim ergonomicznym krześle i
rzucił przez ramię zwiniętą kulę papieru. Nie trafił do kosza, więc brud-
nopis wylądował na podłodze obok innych zmiętych kartek otaczają-
cych wianuszkiem metalowy pojemnik.
Te prezydenckie wakacje wychodziły mu już nosem. Zabójcza Priscilla
wpadała co chwilę, żeby dorzucić kolejny pomysł na podejście do tego
wydarzenia, jeden głupszy od drugiego – od sugestii, aby przeprowadził
wywiady z mieszkańcami Kennenbunkport, do wybadania, jakich rad
miejscowi z Great Harbor udzieliliby prezydentowi, żeby miał udany
urlop.
Charlie postanowił, że zostanie pewnie jedynym reporterem, który nie
będzie biwakował w Great Harbor w czasie prezydenckiej wizyty. Poza
tym, jeśli ktokolwiek w redakcji miał cierpliwość go słuchać, uparcie
twierdził, że Clintonowie na pewno wybiorą wyspę Martha's Vineyard.
Tam przynajmniej mają pole golfowe z prawdziwego zdarzenia, prze-
cież nie przyjadą do Great Harbor, zwykłej dziury, która niczego cieka-
wego nie ma do zaoferowania. No, gdyby Clintonowie udali się na
Martha's Vineyard, trzydziestodziewięcioletni Charlie byłby gotów się
tam wybrać. W swojej karierze dziennikarskiej bywał w wielu miej-
scach, między innymi w Bejrucie, w Sankt Petersburgu, który wtedy
nazywał się jeszcze Leningradem, oraz w Londynie, dokąd w charakte-
rze korespondenta wysłał go bostoński dziennik „Globe". Zwiedził
większość wysp na Karaibach, Belize i przesiedział pięć lat na Alasce,
skąd pisał o wyprawach alpinistów i o życiu codziennym w tym suro-
wym krajobrazie. W jego oczach pisanie takich kawałków z podróży
było na przemian ciekawe i nudne. Gdy już zupełnie odechciało mu się
wyjazdów do odległych krajów, z reportera przemienił się w redaktora.
W ten sposób miał dom, stajnię i ogród, którymi mógł się cieszyć przez
wszystkie pory roku. Jednakże po półtorarocznym okresie życia osia-
dłego znowu zaczął tęsknić za dalekimi wyprawami. Tym razem ma-
rzyło mu się pójście w ślady wielkich pisarzy-podróżników. Chciał za-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin