prof.Feliks Koneczny.doc

(157 KB) Pobierz

Nierówność jako zasada cywlizacji

Zawsze, od samego początku, panowała nierówność, i niemal od początku były dążenia do równości. Kain zabił Abla z zawiści o nierówność we wznoszeniu się dymu ofiarnego, a przykład ten bywa gorliwie naśladowany aż po dzień dzisiejszy.

Największe dobrodziejstwo rodu ludzkiego, odkrycie ognia, wprowadzało nierówność i utrzymuje ją ciągle na znacznej części ziemi. Wyspiarze Andamanów posiadają wprawdzie ogień, a utrzymują wiecznie płonące ognisku; gdyby zgasły, pozostaliby bez ognia, gdyż niecić go nie umieją. Widocznie wtedy, gdy ogół mieszkańców chciał ogień uczynić własnością powszechną, rzucono się na właścicieli ognisk i wybito ich, zanim im wyrwano sekret niecenia (istnieje zaś dziewięć sposobów niecenia u prymitywnych). Nic posiadający ognia, dążyli oczywiście do tego, by go posiąść. Czy nie używano do tego przemocy i podstępu? Czy pierwsze napady, najazdy, pierwsze wyprawy krwawe nie były o ogień, po ogień? A nie sądźmy, że w razie zwycięstwa stawał się wszędzie własnością powszechną! Bywało rozmaicie. Dopiero przez rozpowszechnienie wynalazków służących do rozniecania ognia, mógł sobie każdy zakładać ognisko. W Mikronezji atoli, na wyspach paleuskich, sam tylko starosta rodowy może je posiadać. U rozmaitych innych prymitywnych obowiązują różne przywileje i zastrzeżenia. Przybysze europejscy dopomagają wszędzie do uprzystępnienia ognia wszystkim, nawet bezwiednie i mimo woli. Szerzą więc równość pod tym względem. Czyż atoli każdy jednako może ogień wyzyskać, choćby do celów kuchennych? Posiadanie narzędzia nie każdemu dostarczy wyrobów.

W miarę rozwoju występują nowe czynniki nierówności. Np. powodzenie rodu zawisło przede wszystkim od stopnia rozrodzenia się, od nierównej płodności i różnej śmiertelności. Jedne rody stawały się potężnymi, dzięki swej liczebności, a inne, szczupłe, ledwie wegetowały, jeszcze zaś inne ginęły. Potężne nieraz upadały, a ginące mogły były się podnieść w wiecznym kalejdoskopie nierówności. Ubóstwo i dostatki mieszają się nawet u najprymitywniejszych wcale nie mniej, niż pośród nas; trudno zaś orzec, gdzie się to bardziej odczuwa.

Prymitywnym nie znane jest pojęcie równości wobec prawa. Za to samo przewinienie rozmaicie bywają karane osoby z warstw wyższych, bliższych kacyka, a z prostego ludu. Hierarchia rodowa nadaje zarazem przywileje,często samowoli, osobom pokolenia starszego wobec członków pokolenia młodszego, bez względu na wiek indywidualny. Bliższych genetycznie twórcy rodu należy uważać za "ojców" i odpowiednio do tego przyznawać im pewne prawa. Nierówność hierarchiczna pochodzi z nierówności urodzenia. Chociaż w rodzie wszyscy są krwi tej samej, rozstrzyga starszeństwo lub młodszość linii po wspólnym przodku i wywołuje różnice zasadnicze.

Ustrój rodowy mieści w sobie nadto nierówność majątkową, gdyż darzy własnością tylko niektórych członków rodu, hierarchicznie najstarszych, a hierarchii przestrzega ściśle. U naszych europejskich praszczurów istniały tylko takie zarządzenia w życiu zbiorowym ustroju rodowego. Jesteśmy dziedzicami pierwotnych nierówności majątkowych. W tym samym rodzie mogli się mieścić bogacze i ubodzy; cóż dopiero w plemieniu!

Poza Europą zapobiegano jednak i zapobiega się zbieraniu majątków, a dba się o to, by różnice majątkowe zmniejszać; ideałem byłaby widocznie równość majątkowa. U syberyjskich Jakutów, tudzież w Afryce murzyńskiej, godzi się jednostce posiadać tylko tyle, "ile potrzebuje". Co kto posiada "ponad potrzebę", wolno mu wszystko zabrać i zniszczyć. Trudno sobie wyobrazić, jak wykonać kontrolę tego rodzaju rodu nad rodem. Zdaje się, że zachodzi tu jaki typ specyficzny rodu, skądinąd nieznany. A więc sieje się i sadzi jak najmniej, ściśle według "potrzeb" biedaka. Ubóstwo powszechne zapewnione na całe wieki. W Grenlandii zapobiegają nawet "nadmiarowi" środków produkcji. Kto już posiada łódź lub namiot, nie może odziedziczyć drugiego takiego przedmiotu.

Całkowitej równości i tak nie osiągają! Rozwój, odpowiadający tej ideologii, zatrzymuje się na tym, że nawet najbogatszy ubogim jest. Toteż ani u Eskimosów, ani nad Mulungussi w Afryce - gdzie najzimniej i najgoręcej - żaden ród ni żadna osada nie zdołają przetrzymać klęski ekonomicznej.

Rozszczepiły się tedy ludy według poglądów ekonomicznych najprymitywniejszych. Doświadczenie dziejowe stwierdziło, że zastój dotknął tych, którzy sprzeciwili się gromadzeniu bogactw w jednym ręku; poszli zaś naprzód ci, którzy zezwolili bogacić się jednostce.

Używając terminologii dzisiejszej, wyrazimy się, że chodzi o wolność produkcji lub jej ograniczenie. Pozostaje to w związku z poglądami na samą pracę. Napotykamy sprzeczności wprost diametralne. Jedni uważają pracę za klątwę życia, inni za błogosławieństwo. Wcale rozpowszechniony jest pogląd, że praca bywa cnotliwą lub występną, według tego, czy dopomaga do równego rozdziału dóbr, czy też temu przeszkadza gorliwością osobistej produkcji.

Fizyczna praca była w pogardzie w całej starożytności. W Chinach trwa to dotychczas. Futerały na paznokcie jak najdłuższe, cechowały do niedawna osoby dostojne, zaznaczające w taki sposób demonstracyjnie, że nie pracują rękoma. Mandaryni anamiccy w Kochinchinie nadają jeszcze teraz swym paznokciom zakończenia spiralne. Tacy uważali zawsze prace za niemiłą stronę życia. Arabowie i murzyni pracują tylko wyjątkowo.

Dopiero chrześcijaństwo wprowadziło pracę fizyczną pomiędzy pojęcia etyczne.

Ilekroć zaś zdarzało się w historii, że stosunek pomiędzy pojęciami ekonomicznymi a etycznymi nie był dokładnie wyjaśniony i ustalony (np. w starożytnej Helladzie i w najnowszych dziejach Europy), tam nie ma końca przewrotom, aż wreszcie zaczyna się ubożeć, i dziczeć zarazem.

Etyka nie może nie zajmować się kwestią ubóstwa. Jest podanie arabskie o jakimś sułtanie, który postanowił ubóstwo wyplenić; zebrał ubogich ze swego państewka razem w jednej olbrzymiej szopie i podpalił ją. Po pięciu atoli latach pojawili się ubodzy na nowo. Chrześcijanom zaś powiedziane jest: "Ubogich zawsze mieć będziecie między sobą". Nie wynika z tego, żeby nic starać się pomniejszać ilość ubogich, a wszystkim ulżyć; owszem, jest to obowiązkiem.

Głowimy się od wieków nad tym, jak temu obowiązkowi uczynić zadość. Nie wynalazłszy cudownej formuły leczniczej, zmarnowaliśmy tedy dużo czasu i energii. Być może dlatego, iż poszukiwaliśmy i poszukujemy (za przykładem Marksa) formuły generalnej i uniwersalnej, podczas gdy mamy do czynienia ze sprawą, zależną od czasu, miejsca i okoliczności.

Zapewne! jakby to było pięknie, gdyby w jednej godzinie, równocześnie, wszyscy ubodzy bez wyjątku przestali być ubogimi! Niemożebne? Więc tylko część? A zatem niektórzy wcześniej, inni później pozbędą się ubóstwa? A zatem nastąpi ponowne utwierdzenie nierówności?

Częściowo, stopniowo musimy się bogacić, ażeby ubóstwo ograniczyć coraz bardziej. Nie ma innej rady, jak dopuścić do indywidualnego bogacenia się (byle środkami uczciwymi).

Indukcja historyczna poucza, jako dobrobyt ogółu nie może się podnieść, póki to nie nastąpi u niektórych jednostek. Jeżeli się tamuje rozwój jednostkowy, stawia się zaporę jakiemukolwiek rozwojowi w społeczeństwie. Nie ma innej drogi dla rozwoju, jak naśladowanie jednostki wybitnej przez jednostki następne. Prawo to tyczy wszystkich kategorii wszystkich kategorii quincunxa, nie tylko dobrobytu. A zatem nierówność jest koniecznym warunkiem postępu.

Godnym uwagi jest fakt, że zapory przeciw rozwojowi jednostki stawiano i stawia się zawsze głównie u wielożeńców, obok czego stwierdzić musimy, że caeteris paribus wielożeńcy bywają w ogóle ubożsi od jednożeńców. To z tamtym chodzi tedy w parze.

Wszystkie społeczeństwa poligamiczne są ekonomicznie słabe wobec monogamicznych. (�) Poucza też doświadczenie dziejów, jako przy wielożeństwie obniża się umysł nie tylko niewieści, lecz także męski. Nawet najbogatsi z wielożeńców, Chińczycy, ulegali zastojowi, jeszcze bardziej mieszkańcy najbogatszych na ziemi krajów, Hindusi, sami atoli nie bardzo w dostatki opływający. Od tysiąca lat nie mogą się ruszyć poza pewien stopień rozwoju, osiągnięty już przed wiekami.

Poligamiczna cywilizacja arabska osiągnęła wysoki dobrobyt w Kalifatach Bagdadu i Kordowy. Wygnani z Hiszpanii, nie zdołali jednak w swej rodzinnej Mauretanii utrzymać ani w przybliżeniu dawnej stopy dobrobytu. Mezopotamia zaś i Azja Przednia popadły potem w nędzę. Wnet po zaborze arabskim nastała też nędza w Afryce północnej, tak obfitującej w bogactwa tuż przedtem. Widocznie Arabowie zawdzięczali swój dobrobyt w Hiszpanii i w Mezopotamii okolicznościom zewnętrznym, lecz sami w sobie nie celowali odpowiednimi przymiotami. Tak w Mezopotamii, jako też w Afryce północnej nastąpiło wyludnienie.

Nie ma dobrobytu ogólnego przy rzadkim zaludnieniu. Nawet cesarstwo rzymskie zstąpiło z piedestału potęgi, gdy mu zaczęło ubywać ludności. Wyludnienie Apulii i Kalabrii zaczęło się od wojny Hannibalowej, a ponieważ zła nie naprawiono, zdecydowało o następnym niedorozwoju dziejów Italii. Na całych wiekach historii polskiej zaciążyło wyludnienie po najazdach mongolskich, za czym poszedł też niski poziom ekonomiczny.

Natomiast przeludnienie nie musi wcale pociągać za sobą ubóstwa, jako skutku nieuniknionego; może to nastąpić, lecz nie koniecznie. Gdyby Chiny lub Indie mogły być zaludnione Anglosasami, ludność ta przy takiej samej gęstości, jaka tam panuje obecnie, rozporządzałaby bogactwami jeszcze większymi, niż w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych. Hindus i Chińczyk przymierają często głodem nie dlatego, że ich jest za wiele, lecz ponieważ są za mało rozwinięci i skutkiem tego bezradni. Utknęli jedni i drudzy, w zastoju organizacji rodowej i wielożennej, nie ruszywszy już na wyższe szczeble rozwoju.

Oczywiście rzadkość a gęstość zaludnienia są względne; zależy to od rodzaju terenu i od rodzaju zajęcia. Łowcy potrzebują bez porównania więcej miejsca od rolników; hodowcy mieszczą się pośrodku. Ci Indianie, którzy trudnili się tylko łowiectwem, odczuwali najdotkliwiej wszelkie uszczuplenie swych terytoriów. Pasterstwo w Argentynie, uprawiane na olbrzymią skalę, zajmuje wielkie przestrzenie kraju, lecz zatrudnia nieznaczną ilość osób Póki trwa ta hodowla, największa zapewne w całej historii, ludność pampów nie podniesie się, a jednak będą one zaludnione wystarczająco. Nigdy atoli ta społeczność pasterska nie zamieni się w społeczeństwo, gdyż na pampach nie będzie zróżniczkowania społecznego. Zawsze będą tam przebywali tylko pastuchy a właściciele stad będą mieszkać w zbytkownych Buenos-Aires. Ani nawet stolica nie wykazuje zaludnienia gęstego. Stwierdzono jednak, że w oko-licach, w których rozwija się rolnictwo, ludność szybko gęstnieje. Wiadomo, że największy wzrost tej gęstości wykazują wszędzie okolice przemysłowe. Skoro tylko jakiś rodzaj przemysłu gdzieś upadnie, natychmiast ludności ubywa.

Gęstość zaludnienia zawisłą jest nie od samych przyczyn fizycznych. Ludność wędruje za zarobkiem; każda fabryka ściąga przybyszów. Interes społeczny wymaga nie tego, żeby takie punkty atrakcyjne były jak największe, lecz by ich było jak najwięcej, żeby gęstsze skupienia ludności rozrzucone były jak najbardziej po całym kraju. Predestynowanie pewnych województw z góry na przemysłowe jest nonsensem. Ludziom, którzy wymyślili taki absurd, uroiła się jakby jakaś urbanistyka państwowa. Zdaje im się, że skoro po miastach istnieją przedmieścia przemysłowe, można podobnież "zakładać" krainy fabryczne w sposób sztuczny, aprioryczny. Gdzie przyroda sama temu sprzyja (np. kopalnie węgla), zrobi się to samo z siebie bez biurokracji i jej naiwnego "planowania", naiwnego, a nadzwyczaj szkodliwego.

Obok gęstszego zaludnienia pewnych okolic spotykamy się ze zjawiskiem wręcz przeciwnym, z depopulacją: ludność ucieka. Następuje to z dwóch przyczyn: z niedostatecznego zróżniczkowania, skutkiem czego część ludności pozostaje bez odpowiednich zarobków - tudzież dla braku bezpieczeństwa mienia. Np. zbiegała ludność kilka razy z okolic Salonik, a zagęszczała się ponownie, gdy administracja raczyła zająć się poskramianiem rabusiów. Z drugiej strony w takim Klondyke i podobnych miejscach z ludnością złożoną z obieżyświatów, zaludnienie ustala się i wzrasta, póki tylko starczy zarobków, bo panuje tam surowa piecza nad bezpieczeństwem życia i mienia. Rzecz prosta, że ludzie nie lubią pracować tam, gdzie się pracuje na złodziei. Te państwa, w których istnieje policja bezpieczeństwa, nigdy niczym innym nie zajmująca się i do niczego innego nie werbowana, posiadają najpewniejszy fundament pod należyty rozwój wzrostu ludności i zróżniczkowania społecznego. Liczna dobra i sprawna policja, nie mająca nic wspólnego z polityką, więcej warta dla społeczeństwa od całej biurokracji. Czyż jednak może być dobra, póki podlega biurokracji?

Znaczna gęstość zaludnienia nie podniesie atoli iloczynu społecznego, jeżeli jej nie towarzyszy również znaczne zróżniczkowanie społeczne. Fatalnie wpływa na tę sprawę biurokracja. Powiedział ktoś, że urzędy są od tego, by hamować rozwój społeczeństwa. Przesadził? ale czy bardzo?

Pozwolenie, koncesja, podania, supliki, wizyty po urzędach, kaptowanie urzędników itd. zniechęcają ludzi najlepszych. Osadza się z tych "manipulacji" dużo brudu. Dlaczego w zrzeszeniu ludzi obdarzonych rozumem nie ma każdy zarabiać, jak mu się podoba (byle uczciwie) i co urzędnikom do tego? Wystarczy, żeby zgłosił do urzędu podatkowego, że zarabia, gdy już zacznie zarabiać; tak jest w państwach anglosaskich.

Zgodzą się zapewne wszyscy na to, że im większe zróżniczkowanie, tym lepiej dla społeczeństwa i dla państwa.

Doniosłość tej sprawy można sobie obliczyć i niejako wymierzyć, jeżeli się wmyślimy na chwilę w stosunki Azji centralnej i znacznej części zachodniej, tudzież Afryki północnej (z wyjątkiem samej tylko delty Nilowej). Są to kraje najgorszego wstecznictwa, najgłębszego zastoju. Uderza w nich mała ilość zawodów, mających służyć do zdobycia chleba powszedniego; moralna zaś walka o byt i intelektualna znane są w tamtych krajach zaledwie nielicznym jednostkom. Od długich wieków nie ma tam wyboru w poszukiwaniu zajęcia; nawet go się nie poszukuje, tylko dziedziczy się trochę nędzy pasterskiej na kozach, coś niecoś z rolnictwa na niedużym skrawku roli pośród rozległych nieużytków; wyjątek stanowią resztki sławnego niegdyś ogrodnictwa w okolicach większych miast. Podobnież wegetujące resztki wielkiego niegdyś handlu uniwersalnego na starym szlaku z Chin do Carogrodu, pociętym dziś na kilka sfer lokalnych, a uczęszczanym coraz słabiej. Nikt nie robi oszczędności, nie ma inwestycji, żyje się z dnia na dzień, w tępej obojętności; wszyscy bowiem są przeświadczeni, że żadna zapobiegliwość, pomysłowość i żadne wysiłki nie zdadzą się nikomu na nic.

Te kraje straciły już wątek swej historii społecznej i nie mogą się zdobyć na nowy. A na tej ludności zgnębionej moralnie i materialnie żerują dworacy i urzędnicy, prowadząc w imieniu państwa gospodarkę rabunkową. Użyje po swojemu trochę życia ten, kto się uczepi klamki dworskiej lub przynajmniej przy jakiejś "grubej rybie". Wytworzyła się w ten sposób odrębna warstwa społeczna, ale jaka? zawodowych wydrwigroszów, zdzierców i pieczeniarzy; warstwa pozbawiona zresztą jakichkolwiek cech umysłowych, które by ją wyróżniały ponad pospólstwo. W tych krajach może wytworzyć się nowe życie społeczne, tj. nowy ruch ku zróżniczkowaniu, tylko w zetknięciu z administracją, nasłaną z Europy. W tym znaczeniu państwa europejskie, zajmujące je na "kolonie", spełniają rzeczywiście pewną misję cywilizacyjną.

Brak zróżniczkowania stanowi zawsze wskazówkę niższego szczebla cywilizacyjnego. Jakżeż ubywa zawodów w państwie socjalistycznym.

Równocześnie poucza indukcja historyczna, że im więcej zróżniczkowania, tym więcej nierówności. Każdy nowy zawód, nowa "fachowość" pobudza do wyodrębniania się, wytwarza odrębne prawo zwyczajowe (często kodyfikowane następnie), osobne organizacje i budzi ambicje nowego rodzaju. Nowe ścieżyny do pędu w górę! Wyobraźmy sobie tylko, że w jakimś mieście średniowiecznym biskup przystępuje do budowy katedry; wnet przybędzie cała rzesza majstrów i czeladzi rozmaitego rodzaju, która też porwie za sobą cześć ludności miejscowej - a to zwiększone zróżnicowanie pozostaje już trwałym nabytkiem miasta. Jeżeli zaś wśród zmiennych losów nastanie okres upadku, poznać to najwyraźniej po tym, że różnicowanie pocznie się kurczyć.

Są to fakty, których równoczesność narzuca się każdemu historykowi. Widzi się, jak postęp zmierza ku rozmaitości, a wcale nie ku jednostajności; a zatem rozwój wywołuje coraz więcej nierówności, o coraz nowszych typach. Można to oglądać dzisiaj w znaczniejszych miastach portowych, w okręgach przemysłowych obok kopalń węglowych i z drugiej strony w miastach uniwersyteckich (od profesora do introligatora ileż zawodów!). Gdziekolwiek zrodzi się coś pożytecznego na większa skalę, zaraz szerzy się nierówność.

Nie ma na to rady. Może przeszkadzać sztucznie różniczkowaniu? A może zakazać go całkiem, celem wytworzenia równości? Niekonsekwencje fanatyków równości są rażące. Przysięgają, że równość ich ideałem, ale gdy dojdą do władzy, zaczynają od razu od ustanowienia nowej warstwy uprzywilejowanej i od kart żywnościowych... aż do czworakich. Inaczej myślących ogłaszają "wrogami ludu" i tępią ich (nawet wręcz zabijają) w imię... równości.

Historia wykazuje w ogóle absurdalność jakiegokolwiek strychulca uniwersalnego i nie robi wyjątku dla żadnego zrzeszenia, ni dla żadnej kategorii bytu (ani nawet dla komunistów).

Demokracja, rozwijana wyłącznie logiką dedukcyjną, musiała doprowadzić do jednostajności, jako rękojmi równości. Nazwano to trafnie "standartyzacją istot ludzkich". Doświadczenie historyczne trwa już dość długo, iżby przekonać nas o prawdziwości tezy, jako jedynym sposobem zaprowadzenia równości jest obniżanie poziomu u wszystkich we wszystkim i pod każdym względem. Nakręca się zrzeszenia ludzkie coraz bardziej do mechanizmów co pociąga za sobą często często istną degenerację wprowadzaną sztucznie, choćby przemocą. Zapędzano się coraz głębiej w czeluście dedukcyjnego, apriorycznego "postępu", aż począł się z człowieka wytwarzać... homunculus. Stoi ten "człowieczek" całkiem bezradny wobec groźnych wypadków, które sam spowodował, i z reguły ulega im biernie, nie umiejąc się zdobyć na nic więcej, jak na jęki i złorzeczenia. Takie są następstwa mechanizowania życia zbiorowego.

Pomiędzy mechanizowaniem a przymusowym wprowadzaniem równości zachodzi niewątpliwie stosunek prosty; chodzi tylko o to czy nie kwadratowy. Gdy gwałt równościowy powiększy się dwukrotnie, nastąpi czterokrotnie gorsze zmechanizowanie społeczeństwa.

Zasadnicza wałka z nierównością jest ciężką szkodą i wprost krzywdą dla społeczeństwa. Utopijnym absurdem jest przypuszczenie, że sprawiedliwość wymaga równości; przeciwnie, równość byłaby najcięższą niesprawiedliwością. "Problem społeczny" mieści się w czymś innym: chodzi o to, żeby przestrzegąc sprawiedliwości przy nierówności, żeby nierówność nie była niesprawiedliwie wykolejaną.

Panowała tedy od samych zawiązków życia zbiorowego nierówność i panuje dotychczas, stanowi przeto stałą cechę wszelkiej ludzkiej doli i niedoli. Towarzyszy całemu pochodowi historycznemu. Na każdym miejscu, w każdym czasie i na każdym szczeblu rozwoju stwierdza się nierówność tak dalece, iż nie sposób zaprzeczyć, jako stanowi ona nieuchronność dziejową; coś, czego nie może nie być. A zatem nierówność jest prawem dziejowym.

Wszelkie próby zaprowadzania równości okazały chimerami. Wobec świadectwa historii nie pozostaje zwolennikom równości nic innego, jak zaczynać historię powszechną... od samych siebie.

Najgorliwsi bojownicy równości zaczynają atoli reformy społeczne zawsze od ustanawiania nierówności, gdyż od zaprowadzenia i urządzenia nowej szlachty. Znamienny brak konsekwencji, a dostarczający dowodu, do jakiego stopnia nie można się obejść bez nierówności. Żadnemu "konserwatyście" nie przyśni się, żeby wprowadzać w strukturę społeczną na nowo jakąś warstwę uprzywilejowaną, a więc jakaś szlachtę, starą czy nową.

Przy personalizmie i przy organizmach nie może być mowy o równości. Indywidualność buntuje się przeciwko równości, a cóż dopiero personalizm (jakkolwiek umie stanąć w szeregu, czego indywidualizm nie umie). Osobowość polega na wewnętrznym duchowym wyróżnieniu się, czego równość jest zaprzeczeniem. Wśród personalizmów zachodzi rozmaitość, a zatem znów nierówność. Organizm zaś polega na sprzężeniu dobrowolnym w jedną całość czynników rozmaitego rodzaju, a zatem współmiernych, lecz wcale nie równych i nie jednakowych.

Ku równości zmierzają gromadność i mechanizmy. Im mniej w społeczeństwie osobowości, im bardziej pewne zrzeszenie nabiera cech gromadności, tym bardziej będzie w nim wyrównywana nierówność. Równość wiedzie doskonale do bezmyślności, do zobojętnienia na sprawy publiczne. W wielu krajach od całych stoleci ludzie zapomnieli już, że mogą istnieć w ogóle jakieś sprawy publiczne. Dla mechanizmów grunt najsposobniejszy! Równych w nędzy i równych w tępości umysłu najłatwiej urządzać w mechanizmy.

Organizm wymaga hierarchii swych organów. Na tej tezie oparł swą "metafizykę socjologii" Jean Izoulet, autor dzieła "La cite moderne", wydanego w r. 1890, a w dziesiątym wydaniu w r. 1911. Doszedł do wyników, streszczonych w zdaniu następującym: "Obłęd równości zabije nas. Mędrcy muszą drżeć, dopóki gorączka demokratyczna nie dozna gruntownego ochłodzenia przez naukę biosocjalną". Nawiasem mówiąc, co ma demokracja do równości? Może się właśnie rozwijać doskonale przy nierówności, gdy tymczasem przy równości nie rozwija się nic, ani demokracja.

Naturalny rozwój stosunków prze ku rozmaitości, a wiec ku nierówności; wobec tego równość musi być robiona sztucznie, metodą aprioryczną, zazwyczaj medytacyjną. Zdarzało się też w historii, że pochód ku równości odbywał się poprzez mordy i grabieże. Bywało tak w starożytnej Helladzie, trafiało się i trafia w historii nowoczesnej. Pościnać wszystkie głowy wyrastające nieco wyżej - sposób najprostszy na równość.

Podczas pierwszej wojny powszechnej marynarz rosyjski w dyskusji około rewolucji oświadczył lekarzowi, że chociaż lekarze dobrzy ludzie, muszą być pozabijani, bo "inaczej nigdy nie moglibyśmy być równi".

W dobie obecnej szerzy się idea komunizmu, jako najkrótszej drogi do zaprowadzenia powszechnej a ścisłej równości. Pomysły bezwzględnej wspólnoty są wielce starożytne. Dziwne byłoby, gdyby ludzie nie byli wpadli na ten pomysł, albowiem komunizm jest wnioskiem jak najprymitywniejszym, nasuwającym się metodzie medytacyjnej.

Znany był oczywiście tam, gdzie od dawna już "nie ma nic nowego" tj. w Chinach. Kroniki chińskie zapisują rewolucję komunistyczną około r. 1065. Ład wszelki runął. "świat wypadał z zawiasów i prawo było deptane nogami, górą zaś były mowy bezbożne i gwałt". Był to czas "kroków rozpaczy, skierowanych ku zupełnemu zniszczeniu wszelkiej cywilizacji". Pracowało się coraz mniej, namnożyło się złoczyńców, a śmiertelność wzrosła tak dalece, iż ludność zmniejszyła się o połowę. Po 18 latach wybuchnęła powszechna kontrrewolucja, celem przywrócenia własności prywatnej.

Medytacyjna metoda kierowała jednak światem chińskim. Li-Ao wymedytował w IX w. "księgę o powrocie do natury" i zaznaczył, jako zawdzięcza ją swym medytacjom w samotności. Za dynastii Sung w pierwszej połowie XIII w. już cała szkoła konfucjańska przejęła się także tą metoda. W XV w. oświadczył Gzen-Po-Szoa, że przenosi cichą medytację nad studia. Nie przestały nigdy istnieć szkoły "filozofów", kroczących po tej linii. Na przełomie wieków XVI i XVII Liu-Nen-Tsi doszedł już do introspekcji - o ileż wcześniej od Europejczyków!

Medytacja będzie zawsze metodą popularną, bo nie wymaga przygotowań, udziela dyspensy od studiów, zezwala na impulsy, a władzę wyrokowania o wszystkim nadaje niemal na poczekaniu. Medytacja polega na samej pomysłowości. Jakżeby mogło nie być jej w Helladzie? Wyłaniały się przeto dość wcześnie rozmaite pomysły i wymysły komunistyczne, lecz poważna literatura polityczna dawała im odprawę satyryczną. Dochował się szereg parodii komunizmu, ale też zdarzało się, że tłum parodię brał na serio i próbował stosować do niej życie zbiorowe (np. w Pergamonie w II w. po Chr.). W satyrze wziął udział sam Platon, proponując np., żeby nowej szlachcie, mianowicie tym, których "wola ludu" wyznaczy na rządzicieli, pozwolić bigamii i częstszych rozkoszy małżeńskich (boć i to miało być według przepisów). Parodiowanie komunizmu wydało nowy rodzaj piśmiennictwa, fabuły, o krajach cudownych, gdzie pieczone gołąbki same idą do gąbki itp. Poświęcali tym igraszkom swe pióro również niektórzy z najstarszych pisarzy chrześcijańskich. Wskrzesił ten kierunek Tomasz Morus w swej "Utopii" (1516), gdzie jednak nie wszystko pisane było na żarty. W żadnym jednak wypadku komunistą nie był, chociaż późniejsi komuniści potem gęsto z niego czerpali. Fantastyczny obraz państwa komunistycznego mamy następnie w dziele Tomasza Campanelli (1568-1659) pt. "Civitas solis". Jest to parafraza "słonecznego państwa" z Pergamonu.

Praktyka komunizmu pojawiła się w Europie po raz pierwszy u Albigensów w pierwszej połowie XIII w., powtórnie w skrajnym skrzydle taborytów husyckich w XV w. (Adamici), po raz trzeci na początku dziejów protestantyzmu niemieckiego w wojnie chłopskiej i u anabaptystów w Turyngii (1524)

1 w dziesięć lat potem w Monasterze. Za każdym razem łączyła się z komunizmem dóbr zarazem wspólność kobiet.

Wznowił agitację komunistyczną Franciszek Babeuf w Paryżu, w r. 1795, największy radykał "góry", który zdołał zorganizować i uzbroić 17 000 ludzi, lecz spisek wykryto wcześnie i Babeuf został przez dyrektoriat wydany gilotynie. Wymedytowane przez niego państwo miało być ekskluzywnie rolniczym, miasta skazywał na zagładę, a stopień wykształcenia młodzieży miał być niewysoki; ściśle według przepisów. Kto szerzyłby słowem lub pismem wyższe wykształcenie, miał być uwięziony. Uczniowie Babeufa założyli w r. 1837 na nowo partię komunistyczną. Głową ich był Louis Blanaui. W dwa lata potem próbowali czynnego przewrotu, który nie miał zgoła widoków powodzenia. Pozostały atoli tajne kółka komunistyczne, w których oświadczono się przeciw instytucji rodziny. Publicznie wystąpili w r. 1848, lecz po kilku tygodniach rozbito ich. Teoretykiem komunizmu był długo Stefan Cabet; znosił dziedziczenie i wprowadzał komunistyczne przymusowe wychowanie dzieci. Miał nowych zwolenników, lecz nie żadnego politycznego wyniku. Rok rewolucji, rok 1848, sprawił mu zawód.

Naukowo uzasadniać komunizm począł pierwszy Robert Owen już od r. 1812. Z pomocą swoistej psychologii uwalniał ludzi od wszelkiej odpowiedzialności. Żądał zniesienia kultury materialnej i proletaryzowania wszystkich, tudzież, żeby wykształcenie ogółu obniżone było do minimum. Społeczeństwo ma się składać ze wspólnot rolniczych 500 - 2 800 członków, żywiących się płodami własnej produkcji. Małżeństwo może być rozwiązane każdej chwili. Wystarczy żądanie jednej strony. Agitacja jego w Anglii i w Ameryce była atoli bezowocna.

Komunistyczno-nihilistyczny kierunek pochodzi od Bakunina i wydał niesławny epizod "komuny paryskiej" w r. 1871. Przeszedłszy następnie przez pewne odmiany, doszedł do szczytu w bolszewizmie. W najszerszych warstwach ludności, gdzie nikt nie troszczy się o teorie, utarł się pogląd na komunizm taki, że jest to spółka; do której nie trzeba niczego wkładać, a można z niej wszystko czerpać.

Niezależnie od komunizmu na wielką skalę, próbowano urzeczywistnić w praktyce doktrynę, że należy żyć wyłącznie z produktów przez siebie samego, pracą rąk własnych uprawianych. Uważano wprost za niegodziwość, żeby jadać coś, co nie stanowi bezpośredniego owocu własnej roboty fizycznej. Doktryna ta znaną jest we wszystkich krajach europejskich. Raz wraz dochodzą słuchy o jakiejś takiej "kolonii", mającej stanowić epokę w rozwoju życia zbiorowego, a przez to odrodzić ludzkość całą. W powieści Sieroszewskłego pt. "Risztau" bohaterka Maria powiada: "Przede wszystkim trzeba poprawę zacząć od siebie, aby nie żyć z cudzej pracy." Utopiści tacy zapominali zawsze, że życie nie składa się z samego jedzenia; żyć z pracy własnej, toć nie koniecznie z płodów własnych robót polnych. Ani się nie spostrzegają na tym, w jak materialistyczny popadają kierunek myśli, podczas gdy pragną być idealistami. Jedzenie ma stanowić treść życia i wyrabiać w nas poglądy

etyczne?!

Wyrażenia "religie brzucha" nie trzeba brać w sensie parodyjnym. Istnieją rzeczywiście światopoglądy, oparte tylko na sprawach wyżywienia. Wyznawcy ich mogą być zacni, nawet idealni ludzie, a tylko pozostawać w niezgodzie ze zdrowym rozsądkiem. W metodzie medytacyjnej wszystko jest możliwym i nic nie powinno nas dziwić. Wyzwisko zaś o "brzuchu" podnoszonym do godności religii, pochodzi nie ze złośliwości, lecz z faktu powszechnie wiadomego, że ci doktrynerzy bywają nie tylko areligijni, lecz wprost antyreligijni. Zachodzi w tym przypadek współmierności.

Troska o wyżywienie, a zwłaszcza gorliwość o podniesienie dobrobytu mas jest oczywiście wielce chwalebna i chodzi tylko o to, żeby dbałość o jedną kategorię bytu nie stawała się wyłącznością, lecz by pozostawała w zgodzie we współmierności z innymi kategoriami quincunxa ludzkiego bytu.

Zastanówmyż się, skąd się bierze ubóstwo, któremu nigdy nie ma końca? Poglądy na tę kwestię wiecznie aktualną, wywodzą się z dwóch zasadniczo różnych zapatrywań na ilościową zmienność lub niezmienność dóbr ziemskich. Niektórzy sądzą, że od początku do końca świata ilość ta jest stałą. Pozostaje to do pewnego stopnia w związku z mniemaniem, jakoby natura sama wszystkich tych dóbr dostarczała, a w przyrodzie znajduje się zawsze ta sama ilość przydatnych człowiekowi zwierząt, roślin, minerałów. Niektórzy nie wdają się w te medytacyjne obliczenia, poprzestając na twierdzeniu, jako "natura" wydaje z siebie dóbr aż nadto dla zaspokojenia potrzeb "ludzkości".

Pojęcie o "darach przyrody" dla człowieka jest mylnym. Przyroda dostarcza tylko sposobności do wypracowania sobie pożytków, lecz sama ich wcale nie daje nikomu, bo takich przedmiotów w przyrodzie jest niezmiernie mało. Przynajmniej połowa plemion prymitywnych ginęła z chorób i z głodu i ginie także obecnie. Gała "ludzkość" składałaby się z głodomorów, gdyby nie tacy, którzy oderwali się od przyrody, a poczęli nią kierować. Eksperymentami na przyrodzie są stada bydła dużego i małego, pochodzące z hodowli, role uprawne, sady, warzywniki, kopalnie itd. Dopiero dzięki pracy ludzkiej dochowano się mięsiwa i płodów na tyle, żeby się wyżywić. Nie wystarczały hodowla i uprawy. Jeszcze w XVIII w. bywały w Europie głody, a w Rosji, w Indiach, w Chinach bywają dotychczas, a to dla niedostatku środków komunikacyjnych. Nie można się tedy w tych sprawach powoływać na hojność przyrody. Skoro zaś wystarczalność środków do życia zależy od wysiłków człowieka, tym samym trzeba uznać ilość dóbr za zmienną, bo zmienne są wola ludzka i zdatność. Stosownie do ilości i jakości pracy ludzkiej zasób dóbr pomnaża się lub pomniejsza. Wyrażając się językiem "technicznym", stwierdzimy tedy, że ilość dóbr zależy od produkcji.

Ubóstwo pochodzi z niedostatecznej produkcji. Człowiek produkujący zbyt niewiele, musi być ubogim. Ekonomia społeczna wynajdzie odpowiedni sposób rachunku, żeby wyznaczyć potencjał minimum produkcji, potrzebnej do tego, by ubóstwo było czymś wyjątkowym.

Próbuje się wyjaśniać ubóstwo niewłaściwym podziałem dóbr i wprowadza się rozmaite sztuczne "reformy", polegające na metodzie medytacyjnej. Doświadczenie całej historii wykazuje marność takich zabiegów. Nie ma innego sposobu na podział dóbr, jak wymienność produkcji. Szewc, wyrabiający więcej obuwia, będzie miał za co sprawić sobie więcej bielizny! Innej reguły nie ma.

Chłop, gospodarujący na 30 morgach, może żyć kulturalnie, kształcić siebie i swe dzieci, póki nie nastąpi rozdrobnienie gruntu przez podziały. Chłop na dwóch morgach produkuje tak mało, że musi całe życie przebyć w nędzy. Jeżeli jednak zostanie rzemieślnikiem lub przekupniem w swej wsi i w ten sposób powiększy swą produkcję, może dojść do zamożności nawet większej od swego sąsiada na 20 morgach. Musi się atoli tak urządzić, żeby zbiory z jego karykaturalnie karłowatego gospodarstwa stanowiły dla niego

dochód uboczny.

Rozumowanie powyższe wymaga wyższego stopnia inteligencji, bo odwołuje się do pracy, do zwiększania osobistej produkcji. Popularnością cieszą się zgoła inne pojęcia. Najpopularniejszy jest pogląd, że przyczyną ubóstwa jednych jest zamożność innych. Przy niewłaściwym podziale dóbr tamtemu dostało się za wiele, i skutkiem tego ten ma za mało. Kto, kiedy i jak dzielił te dobra ziemskie? Historia wie o takich wypadkach tylko przy najazdach: np. dzielili ziemię Sasi w Anglii, Ostrogoci w Italii itp. Bolszewicy teraz robią to w Polsce (kwiecień 1945).

Katolicyzm sam brał i bierze znaczny udział w dbałości o dobrobyt mas. Ograniczając się do czasów najnowszych, zwróćmy uwagę na ruch pośród wybitnych uczonych kapłanów francuskich, który często nazywano (chociaż niewłaściwie) katolickim socjalizmem, lub wręcz nawet komunizmem.

Geneza sprawy w niewłaściwej interpretacji kilku wersetów Nowego Testamentu, a zwłaszcza Kazania na Górze, tudzież rzekomego pierwotnego komunizmu apostolskiego.

Twórcą ruchu był ks. Lamennais (1834) który miał kilku wybitnych następców. W dziejach teologii zaważyli więcej, niż w socjologii. Nie doszło do zorganizowania żadnego stronnictwa: wywołali jednak dużo nastroju nader korzystnego dla rozwoju etyki społecznej. Pod tym względem można by powiedzieć, że ruch Lamennaisego nigdy nie zagasł. Kościół szerzył już od średnich wieków sympatie dla warstw uboższych. Ruch ten przybrał na nowo wielkie rozmiary w XIX w., a różne przybierając formy, doprowadził aż do wiekopomnych encyklik Leona XIII; do postanowień belgijskiej katolickiej grupy fabrykantów, godnych chwały dziejowej; do prądu zwanego chrześcijańsko-społecznym (u nas akcja pisarska i praktyczna głównie Jaroszyńskie-go); do Gode social i do licznych roztrząsań, jak rozwiązać kwestię robotniczą w państwie korporacyjnym.

Gzy jest ktoś na całym świecie, który by był dobrobytowi jak najszerszych warstw? Ale co to ma do równości? Tę zaś uzyskać dałoby się tylko przez dążenia wręcz przeciwne dobrobytowi, bo przez sproletaryzowanie całej ludności. Owszem, wśród nędzarzy równość materialna jest możliwą; czy jednak rządziciele takiej społeczności także skażą się na nędzę?

Kto uznaje konieczność nierówności, niekoniecznie ma być zwolennikiem takiej nierówności, jaką natrafia współcześnie we swym kraju. Nierówność miewa rozmaite kształty, z których nie wszystkie bywają słuszne; walka z niesłusznymi jest oczywistym obowiązkiem. Jeżeli ograniczymy się do wyrównywania zbyt wielkich nierówności, hasło takie godne jest zastanowienia i współpracy. Posiadając wolność w obracaniu czegokolwiek w zło, robi się nadużycia także w tej rozległej dziedzinie, do której dostarcza sposobności nierówność. Walka z nadużyciami jest obowiązkiem, ale nie zmieni to w niczym faktu, że nierówność tkwi w samej istocie rzeczy i stanowi prawo dziejowe.

Podczas wyrównywania nadużyć nierówności wytwarzają się stosunki nowe, poprawione, na których tle powstają atoli nowe nierówności. Jedne giną, a drugie się rodzą.

Dążenia do wyrównywania mogą być dwojakiej metody: można wyrównywać w górę i w dół. Wiemy z jaką gorliwością zmierza się do tego, by sproletaryzować wszystko. Najzacieklejszą nienawiścią otacza się tych, którzy by woleli, żeby nie było proletariatu, żeby wszystkich proletariuszów obdarzyć zamożnością. Takich piętnuje się, jako "najgorszych wrogów ludu". A jednak cała historia Europy świadczy, że jedynie zrównywanie w górę bywało skuteczne i nabierało mocy dziejowej. Można to obserwować dokładnie i stwierdzać krok po kroku od dziejów związku lombardzkiego w XII w. aż do konstytucji Trzeciego Maja. Genialnym prawdziwie był pomysł, żeby stopniowo nadawać szlachectwo wszystkim, którzy się wyróżnią zasługą w jakimkolwiek dziale życia zbiorowego, czy to uczony, czy kupiec, rzemieślnik lub przemysłowiec.

Epoką w wyrównywaniu społecznym jest wielkie odkrycie równości wobec prawa. Nie rewolucjoniści go dokonali. Wyczuwano to pojęcie od samego początku chrześcijaństwa, skoro dążono do zniesienia niewolnictwa i głoszono, jako wszyscy jesteśmy "równi przed Bogiem". W połowie XV w. nauczano w uniwersytecie krakowskim, jako "natura genuit homines aeąuales". Trudno rozumieć tu przez "natura" przyrodzenie, przyrodzone warunki urodzenia a choćby tylko zdrowia, boć te są tak nierówne, a nierówność ich dla każdego tak widoczna, iż trudno przypisywać uczonym mężom taki brak zmysłu spostrzegawczego. "Natura" znaczy tu to, co w teologii wyraża się wyrazem "naturaliter", to znaczy: zgodnie z moralną naturalnością; w harmonii z tym porządkiem rzeczy, który odpowiada katolickiej etyce religijnej, i dlatego katolik uważa go za "naturalny". Na tym tle urosła następnie rozległa szkoła filozoficzna "filozofii naturalnej". Zaniknęła około pierwszej ćwierci XIX w., lecz kto wie, czy nie będzie wznowiona, oczywiście odpowiednio do postępu nauki w ogóle?

Już w XV w. wiedziano tedy, że czymś całkiem naturalnym byłoby uznanie równości bez względu na urodzenie; takie bowiem tylko znaczenie może mieć wyrażenie, jakoby natura rodziła ludzi równymi. W tejże tradycji pisał następnie Modrzewski.

Nie umiano się należycie wyrazić, bo nauki "polityczne" nie były dostatecznie rozwinięte. Błąkano się po terminologii, a z dziejów nauki wiadomo, jak nieścisłe słownictwo wpływa na istotę rzeczy i wywołuje błędy. Dopiero jednak w połowie XIX w. utarł się termin "równości wobec prawa". Jest to postęp olbrzymi. Nie łudźmy się atoli jakoby dała się osiągnąć ta równość z całą ścisłością; nierówność zawsze znajdzie sobie drogę. Zapewne nastąpią kiedyś dalsze poprawki i uzupełnienia. Ideał nie spełnia się nigdy całkowicie właśnie dlatego, że wymagania nasze rosną z biegiem czasu. Gdyby za sto lat miało się uważać za wystarczające to, co nam wystarcza, byłoby to oznaką zastoju.

To pewna, że do usunięcia jakichkolwiek "przywilejów ekonomicznych" może się przyczynić tylko rozwój etyczny. Współmierność naszego ąuincunxa wymaga, żeby uwzględnić czynniki nie tylko z kategorii dobrobytu, jeżeli się ma podnieść dobrobyt. Wyrównywanie sprzeczne z etyką (zwłaszcza ze VII przykazaniem) będzie zawsze cofnięciem społeczeństwa wstecz.

Jakkolwiek rozwinie się dążność do wyrównywania, nigdy nierówność nie może być zupełnie zniesiona, ponieważ stanowi prawo historyczne.

Nie zwracano dotychczas uwagi, że historia dostarcza ciekawego wskaźnika, jak sprawa wyrównywania robi ciągłe postępy formalne. Mam na myśli pewien objaw, który nazwę wietrzeniem tytułów. Niegdyś "panem" był dostojnik i wielmoża, do którego przemawiało się "Wasza Miłość". Powstały z tego skrót "waszmość" należy się w XVII w. każdemu posecjonatowi; dalsza zaś popularyzacja w wyrazach "wacan" i "acan" schodzi coraz niżej, aż przedostaje się do przedpokojów. Tytuł zaś "pan" zeszedł na nic nie znaczący przyrostek przed nazwiskiem. Podobnież w Hiszpanii lada oberwaniec jest obecnie "caballero" (w Ameryce Południowej zdemokratyzowało się to jeszcze bardziej, niż w Hiszpanii). Tak samo "zwietrzył się" Signore i Monsieur. W językach "dwojących", tj zwracających się w liczbie mnogiej do rozmówcy, uderza to jeszcze bardziej. Nie można mówić do kogoś wyłącznie przez vous, vy w języku czeskim), lecz trzeba co chwila dodać wyraz monsieur, panie. Ci, którzy sądzą, że "dwojenie" wskazuje na obyczaj "demokratyczny", mylą się tedy. Lud polski "dwoi" tylko żonatym, względnie zamężnym.

Nie radzę nikomu wysnuwać z tego jakichś wniosków socjologicznych. Jest to po prostu kwestia mody i niczego innego. Wietrzeją tytuły, bo coraz więcej osób rości sobie do nich prawo i stąd odmiany, wydające się naiwnym "demokracją". Podobno niektórzy cieszą się ze zwycięstwa demokracji, która objawiła się w tym, że... cylinder wyszedł z mody na co dzień! To już humorystyka! Trudno też nie uśmiechnąć się, gdy się wznawia modę "obywatela". Czy może po to, żeby zaznaczyć ochotę do przewrotów na tle mordów i grabieży? Tytułowanie zaś każdego obywatelem jest w Polsce dowodem ogromnego zwietrzenia, albowiem wyrazy "obywatel, obywatelskość" posiadają w języku naszym znaczenie idealne, nie każdemu dostępne.

Przypuszczają niektórzy, że forma pociąga za sobą treść, więc cieszą się wyrównywania formalnego; ale tylko w cywilizacji bizantyńskiej przywiązuje się tak wielkie znaczenie formom. Może mamy w tym atoli znowu przejaw współmierności, wiodących do bizantyńskiego zastoju w jednostajności?

Wietrzenie tytułów jest objawem podobnym do naturalnej deprecjacji pieniądza. Nie ma rady na to, żeby pieniądz nie tracił stopniowo wartości; chodzi o to, żeby to działo się rzeczywiście stopniowo, a nie za rychło, tym bardziej zaś nie nagle, bo wtedy następuje przesilenie pieniężne, pociągające skutki fatalne.

Deprecjacja tytułów należy do drugorzędnych objawów w kwestii równości i nierówności hierarchicznej, a o tę ludzie spierają się obecnie najmniej. Natomiast huczy tuszę o nierówność majątkową. Ponieważ trafiają się jeszcze dość często maruderzy przestarzaiości szkoły Lamennaisego, nawet wśród duchowieństwa, poświęcam tej kwestii ustęp stosunkowo obszerniejszy. Zacznę od stwierdzenia, że rzekomy "pierwotny komunizm apostolski" stanowi tylko pomyłkę zupełnie taką samą, jak komunizm łowiecki i murzyński, a które okazały się nie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin