3. Skrzydlaci.doc

(1595 KB) Pobierz

Naja Snake

 

SKRZYDLACI

Wampiry-czarodzieje, nazywający siebie Skrzydlatymi, zawsze brali czynny udział w polityce magicznego świata. Choć teoretycznie podlegają prawodawstwu poszczególnych Ministerstw, tworzą własne, niezależne organizacje polityczno-militarne. Granice ich wpływów rzadko pokrywają się z granicami ludzkich państw; częściej przebiegają wzdłuż granic naturalnych, bądź są reliktami po dawnych mugolskich lub magicznych podziałach politycznych. Ich państwa często tworzą wyspy, oddzielone od siebie terenami, które podlegają ludziom. Choć wampiry walczą miedzy sobą o władzę, ich wewnętrzne konflikty rzadko przeradzają się w długotrwałe i krwawe wojny, cechuje ich bowiem głęboka solidarność wewnątrzgatunkowa. Jakkolwiek nie mają oporów przed zabijaniem ludzi (Podły kłamca! – dopisek Hermiony Granger), bardzo rzadko zabijają się nawzajem.

Phineas Smith Nieludzie – podręcznik dla Aurorów


Wampiry nie są łagodniejsze, niż inne rozumne gatunki, ale nie stosują przemocy w ludzki sposób. Przede wszystkim nawet najokrutniejsi z nich unikają zabijania innych Skrzydlatych. (...) Opowieści o ludziach, torturowanych tygodniami, należy włożyć między bajki. Żaden wampir nie jest w stanie opanować swojej wrodzonej agresji tak długo. Zapach ludzkiej krwi i kontakt z nią wyzwala w nich ich drapieżną naturę i atakują; nawet najbardziej znienawidzony łowca zostanie rozszarpany po godzinie, może dwóch. Agresja wampirów nie przeradza się nigdy w pożądanie; za wiele tkwi w nich na to drapieżnika, a za mało z człowieka. Nie rozumieją ludzkich skłonności do łączenia seksu i przemocy, i jest to jedna z poważniejszych przyczyn, dla jakich wielu Skrzydlatych pogardza ludźmi i nienawidzi ich (...)

Nie chciałbym jednak wmawiać czytelnikowi, że są bez skazy. Zabijanie wilkołaków i łowców nie jest uznawane przez Skrzydlatych za coś złego; wręcz przeciwnie, są wychowywani w nienawiści do nich (co w przypadku łowców nie powinno budzić zdziwienia). Postawa ta oraz drapieżna natura Skrzydlatych rodzi rzecz jasna szereg konfliktów między nimi a ich sąsiadami. Nie twierdzę też, że Skrzydlaci nie znęcają się nad swoimi ofiarami, gdyż nie jest to prawdą. Potrafią mordować całe rodziny i palić całe miasta; dobrze znają zastosowania brutalnych zaklęć. Pragnę tylko podkreślić różnice między nimi a ludźmi, wynikające, jak mniemam, z posiadania odmiennych umysłów (Lepszych – dopisek L. M. Zgadzam się – dopisek S. S. )

Salazar Slytherin Skrzydlaci – wampiry-czarodzieje


Salazar przyjął do swojego Domu synów Regulusa i Seleny Malfoyów. Co prawda Tiara Przydziału (naprawdę ciekawy wynalazek Godryka) orzekła, że obaj chłopcy, Draco i Severus, powinni byli trafić pod opiekę Godryka, ale ten odmówił uczenia wściekłych bestii. Martwię się, że konflikt między nimi znów narasta (...) Za to Salazar znów sprzeciwił się nauczaniu ludzi, pochodzących z rodzin, wyznających Nowego Boga. Zobaczycie, oni kiedyś będą palić na stosach za uprawianie magii. Już to robią. – powiedział. Chyba przesadza... Z drugiej strony wierzę jego proroczym snom. Nie wiem, co robić. (...)

Salazar zerwał nas dziś w środku nocy. Przyśniło mu się wielkie zaburzenie many*; znowu miał rację. Nie wiem, jak poradzilibyśmy sobie bez pomocy Parasimu. To wampiry, Skrzydlaci, przyjaciele Salazara. Istoty te nie mają jednego państwa, ale w razie zewnętrznego zagrożenia lokalny przywódca, który jako pierwszy się o nim dowie, alarmuje sąsiadów, a ci z kolei swoich. Jednoczą się wtedy, tworząc wielką armię, którą nazywają właśnie Parasim. (...) Godryk znów zachował się wobec nich jak ostatni cham, a i Rowena nie była zbyt uprzejma. Salazar tak się rozzłościł, że złamał Godrykowi nos i naubliżał mu. Zbliża się koniec zjednoczonego Hogwartu. Salazar coraz częściej planuje wynieść się do Malfoyów, albo Grindewaldów. Nie wiem, co go tak fascynuje w wampirach, ale jednego zazdroszczę tym istotom – ogromnej solidarności i umiejętności zjednoczenia się wobec zewnętrznego zagrożenia; czegoś, czego nam, ludziom, tak często brakuje...

Helga Hufflepuff – pamiętniki

*mana – magiczne pole Ziemi

SEN


5 lipca 1995, Hogwart

Albus Dumbledore, Minerwa McGonagall i Alastor Moody siedzieli w gabinecie Dyrektora, przeglądając dokumenty.

- No więc chcesz przyjąć nietoperza na nauczyciela. Znowu. - prychnął z wściekłością Moody. - Kolejnego bandytę, który ukrywa się przed prawem.

- Dorcas nie jest bandytą. - odparowała Profesor McGonagall, a jej szczupła dłoń uderzyła o blat biurka - Jest żołnierzem i broni swoich ludzi, że nie wspomnę o jej zasługach dla Zakonu!

- Owszem, sprowadziła nam na kark kolejnego krwiopijcę. – ironizował Moody, myśląc o Mistrzu Eliksirów - Nie znoszę wampów, bo Grindewald jest jednym z nich - wysyczał stary Auror. - A on...

- Wiem, Alastorze. - odparł Dumbledore, siląc się na spokój - I wiem, że jesteś na mnie zły, że go nie zabiłem.

- Należało mu się. - warknął Moody.

- Gdyby chciał, zabiłby mnie wtedy. - wyszeptał Dumbledore - Nigdy go nie pokonałem. Żyję, bo nie chciał mnie skrzywdzić... Może i był słabszy ode mnie, ale nie był sam. Zresztą jak mógłbym. – to zdanie Dumbledore powiedział bardzo, bardzo cicho. Nie chciał mówić o tym, co łączyło go z rodem Grindewaldów. Ciągle mu było wstyd.

- Jasne - zamruczał Moody - Stary Chanan, Woronowa i reszta jego psów. Bydło. Harab Serapel. Cholerny Parasim. Woronowa. Jak człowiek, w dodatku Auror, może dobrowolnie dać się zrobić wampem? Suka... Poszło za nią ze stu ludzi!

- Nie walczyłeś nad Wołgą, nie osądzaj ich – w oczach Dumbledora pojawił się lodowaty błysk - Tam było piekło. Zima. Mróz. Śnieg do pasa. Mana wariowała, raniła nas nasza własna magia; walczyliśmy w kompletnych ciemnościach. Nawet wampiry niewiele widziały. Wielu przeszło na ich stronę, bo już nie mogli tego wytrzymać. Moi najlepsi oficerowie dezerterowali, a potem widziałem ich w szeregach Grindewalda. Przeklinali mnie i popisywali się świeżymi śladami po ugryzieniach. W końcu się poddaliśmy. Wiem, że uważasz, że postąpiliśmy jak tchórze, ale co mieliśmy robić? Czekać, aż nas wyzabijają? Jakie szanse ma człowiek przeciw wampirowi, jeśli nie da się użyć magii i jeśli jest ciemno? Przeciw takiemu szermierzowi jak Baal Chanan? Wiesz, jak to jest, kiedy orientujesz się rano, że połowa ludzi uciekła do obozu wroga, a pozostał połowa o tym myśli? Sofia Woronowa była najlepszą z moich Aurorek. Nie zdezerterowała dla pieniędzy ani ze strachu. Miała więcej rozumu ode mnie i nie chciała patrzeć, jak jej ludzie konają w cierpieniach w bezsensownej rzezi. Kiedy się potem spotkaliśmy, plunęła mi w twarz. Śmiała się jak demon, pokazując mi ślad po wampirzych zębach. I wiesz co? To ona miała rację. Grindewald miał rację. To nie on był Czarnym Panem.

- To zwierzęta! – warknął Moody.

- Nie nazywaj ich tak - usta Profesor McGonagall zmieniły się w cieniutką linię - Nie bądź rasistą. Gdyby nie Parasim, pewnie nie byłoby już magicznej Europy.

- To bydło... - zawył Moody, ale Dumbledore uciszył go zaklęciem.

- Dość. - oświadczył zdecydowanie - Zatrudniam Dorcas. Znam ją i wiem, że mogę jej zaufać, a po ostatnich przygodach z nauczycielami OPCM chcę mieć wreszcie kogoś, kto będzie kompetentny i lojalny. Tak, wiem, że jest Serapelką. Wiem, że Karl Friedrich…

- Karl Friedrich to morderca! Dorcas Meadows też! To Harab Serapel! A ja myślałem, że nie żyje, że Sam-Wiesz-Kto ją wykończył, a tymczasem ta suka mu się wywinęła! Zabić gady i tyle…

- Lepsi od ciebie, Alastorze, próbowali i już mają gustowne nagrobki – stwierdziła ironicznie Profesor McGonagall. - A Karl Friedrich nigdy nie służył w Harab Serapel.

- Skąd wiesz? - warknął Moody.

- Wiem - Minerwa McGonagall wstała i zmierzyła Moodyego groźnym spojrzeniem - Bo sam mi powiedział. I wara ci od Serapeli. Byłam ich zakładniczką, kiedy Karl Friedrich prowadził wojnę – to znaczy tę pierwszą. Miałam u nich lepiej niż we własnym domu. Przynajmniej nie wyzywali mnie od dziwadeł i zdzir tylko dlatego, że byłam wiedźmą. Żaden nawet na mnie nie wrzasnął. Wiem, potrafią być bardzo okrutni - gestem kazała mu milczeć - Ale nie skrzywdzili ani mnie, ani żadnego innego dziecka. To ludzie honoru.

- Wampirze szmaty - mruknął Moody i gorzko tego pożałował, gdy sekundę później lewitował, jako fretka, po gabinecie Dumbledora... Kolejna osoba przekonała się, że nie należy zadzierać z Minerwą McGonagall.


Wieczorem w lochach


- Dorcas nauczycielką? – Severus wyszczerzy zęby w szczerym uśmiechu. O biedne, niewinne dzieciątka… – zakpił, udając współczucie - Sam chciałbym dostać tę robotę…

- Severusie – przerwał mu Dumbledore – A skąd mam wziąć drugiego Mistrza Eliksirów? Do tego kompetentnego i lojalnego? Dawno dałbym ci to stanowisko, ale obawiam się, że mógłbym sprowadzić sobie na głowę kogoś naprawdę niebezpiecznego.

- Wiem, wiem – mruknął Snape, wpatrując się w parujący kociołek - I rozumiem, wbrew pozorom. Przysiągłem, że będę panu służył i dotrzymam słowa, choć niedługo umrę z nudów, wbijając tym dzieciakom w kółko to samo do ich tępych łbów. O, żesz… – skrzywił się z bólu i upuścił fiolkę, ale zdołał ją złapać, zanim uderzyła o podłogę.

- Co ci jest? – zaniepokoił się Dumbledore.

- Nic. – odparł Snape z niewinną miną - Czasem łupnie mnie w jakiejś starej bliźnie; sam pan wie, że nie zawsze leczyłem się u Uzdrowicieli… – uśmiechnął się szyderczo - Czasem trzeba było sobie samemu radzić i nie wszystko zrosło się tak, jak należy. – wyjaśnił i ponownie zajął się eliksirem. - A jeśli idzie o Dorcas, to nie zgłaszam sprzeciwu; jest kompetentna i lojalna.

- I bardzo ją lubisz. – uśmiechnął się Dumbledore.

- To też. – przyznał Snape - Chętnie sobie popatrzę na jej wampirzy pysk. – nie ukrywał zadowolenia - Przyjedzie sama, czy z Azim?

- Z całą rodziną.

- I bardzo dobrze. – mruknął pod nosem Snape - Wreszcie ktoś, kto ma i pięść i mózg. Mam już dość tych idiotów od OPCM. Gdybym ich spotkał gdzieś nocą na Nokturnie… - powiedział rozmarzonym głosem.

Bo Umbitch* to jest wredny pies,
Co ciągle goni nas
Dołapmy sukę nocą gdzieś
Zabawmy się choć raz – zaśpiewał i uśmiechnął się paskudnie. (*ang. bitch – suka albo dziwka)

- O ile dobrze pamiętam to była piosenka o Aurorach. – Dumbledore uśmiechnął się leciutko - I nie było tam suki…

- Ocenzurowałem słownictwo ze względu na szacunek dla pana uszu. – Snape uśmiechnął się szeroko. Dumbledore pokręcił głową. Severus rzadko miał ochotę na dowcipy, ale jeśli już miał dobry humor, był mistrzem błyskotliwej riposty.

- Dobrej nocy, Severusie. – Dyrektor uśmiechnął się do młodszego kolegi. Nie siedź tu zbyt długo. Noc jednak nie była spokojna; było już po północy, kiedy Dumbledore został wyrwany ze snu przez Mrużkę.

- Panicz Severus! – pisnęła przerażona skrzatka - On znowu krzyczy! Dumbledore bez słowa pobiegł do lochów. Wiedział już, że czeka go bezsenna noc.

- PARASIM!!! - wył Snape, rzucając się na łóżku - PARASIM!!! WOLNOŚĆ I SIŁA!!! - wrzasnął po francusku - KREEEEW!!! - Nietoperze skrzydła wampira rozwinęły się gwałtownie i kolce na ich krawędziach minęły twarz Dyrektora o włos. Dumbledore z niepokojem obserwował młodszego kolegę. Severus już nieraz miewał prorocze sny, ale jeszcze nigdy nie były one tak gwałtowne. Severus powtarzał w kółko bojowe zawołania różnych klanów Parasimu, ale najczęściej krzyczał jak Malfoyowie (Wolność i siła!). Dumbledore potrząsnął głową; wolałby nie spotkać rozwścieczonego oddziału Jeźdźców, a wyglądało na to, że Severus przepowiada jakąś bitwę. Znowu. Wampiry nie próżnowały; ich konflikt z łowcami i wilkołakami znów przeradzał się w otwartą wojnę. Czyżby znów mieli się zjednoczyć, na nowo stworzyć Parasim, największą armię magicznego świata? - PARASIM!!! - zawył Snape nieludzkim głosem - BAZYLISZEK!!! ŚMIERĆ!!! NIE MA WYBAWIENIA!!! NIE MA ODKUPIENIA!!! TYLKO ŚMIERĆ!!! POPIÓŁ I KREEEW!!! PIEKŁO NA ZIEMI!!! HARAB SERAPEL!!! POTĘPIENI!!! PRZEKLĘCI!!! MROOOOK!!! KREEEW!!! - Dumbledore zadrżał. Severus powtarzał hasło Harab Serapel, elity elit, najlepszego chyba magicznego oddziału wojskowego, jaki kiedykolwiek istniał. Stary czarodziej dobrze pamiętał to wściekłe wycie... Przypomniał sobie czterdziesty trzeci, kiedy po raz pierwszy zobaczył, jak potężną armią dysponuje ten, kto zwoła Parasim, wspólnotę wszystkich magicznych wampirów. Wtedy Grindewald rzucił na kolana kilka europejskich Ministerstw. Severus krzyczał w różnych językach, a w końcu, bo wywrzeszczeniu zawołania Grindewaldów umilkł na moment, by wybuchnąć nieprzyjemnymi dla ucha, syczącymi słowami Wężomowy i znów zamilkł, dysząc ciężko. Dumbledore pochylił się nad nim i...

- Lumos - szepnął stary czarodziej, nie dowierzając swoim oczom. Nie, nie mylił się. Na skórze Snapea pojawiały się siniaki i skaleczenia; Dumbledore zobaczył też sporą kolekcję starszych śladów, mających co najmniej kilka dni. Niemożliwe - mruknął cicho Dumbledore. Poprzednie sny nigdy nie czyniły Severusowi krzywdy; najwyżej nabijał sobie kilka siniaków, rzucając się na łóżku. Tym razem jednak wyglądało to o wiele gorzej; piżama Snapea powoli nasiąkała potem i krwią, a Dumbledore musiał bezradnie słuchać kolejnych wrzasków wróżącego wampira. Nie potrafił go obudzić; nie umiał też powstrzymać tej siły, która go raniła. Stary mag czuł, że ma do czynienia z czymś potężniejszym niż Wróżbiarstwo; to była najwyższa magia, magia miłości i poświęcenia, magia krwi i pokrewieństwa. Patrzył bezsilnie na sine pręgi i plamy, wyrastające na bladej skórze wampira; blizna między żebrami (- Dostałem nożem w jakiejś burdzie na Nokturnie, Dyrektorze. Mało brakło, a miałbym kawałek stali w lewej komorze.) otworzyła się i krwawiła.

- Luc, nie, błagam... - jęknął cicho Severus, nieruchomiejąc gwałtownie -Nie, nie, nie... - łkał jak dziecko, zaciskając pięści na prześcieradle - Luc, nie... - łzy płynęły po jego bladych policzkach. - Luc... - przestał wreszcie mówić, ale wciąż cicho płakał. Dumbledore westchnął ciężko; musiał cierpliwie czekać, aż Severus się obudzi, a wiedział, że to może potrwać. Martwiła go ta sytuacja i własna bezsilność; niepokoiła go magia, na którą nie miał najmniejszego wpływu. Na Severusa nie działało nic, żadne zaklęcia budzące ani medyczne. Był pod wpływem czegoś potężniejszego niż magia Uzdrowicieli, a Dumbledore łamał sobie głowę, usiłując zgadnąć, co się dzieje. Stary czarodziej zaczął się przechadzać po komnacie młodszego kolegi, czekając na przebudzenie Severusa. Pokój był urządzony skromnie ale gustownie. Dumbledore uśmiechnął się lekko, patrząc na szafki pełne książek; Severus już w dzieciństwie potrafił wydać wszystko, co miał, na książki, choć potem większość szkoły wyśmiewała jego podarte ubrania, kupione za marne grosze. Jedynymi luksusowymi przedmiotami w komnacie były dwa sztylety w kształcie węży, ze szmaragdami zamiast oczu. Były przepiękne, ale Dumbledore nie miał czasu ich podziwiać; Severus właśnie poruszył się na łóżku...

- Niech pan stąd wyjdzie – wychrypiał Snape, siadając. - Ja… Szybko.

- Rozumiem. – Dumbledore przywołał wielkie lustro, stojące w kącie pokoju i wyszedł. Wiedział, że Severus mógł mieć jakieś prywatne informacje i nie chciał się nimi dzielić. Snape dotknął ciemnej tafli drżącą dłonią; nie musiał się transformować do ludzkiej postaci, bo wiedział, że jego wygląd nie przerazi rozmówcy. Ku jego zdziwieniu, w lustrze pojawił się sam Karl Friedrich.

- Kiepsko wyglądasz, szpiegu. – zażartował Niemiec.

- Gdzieś ty wysłał Serapeli? – zachrypiał Snape, obdarzając kanclerza ponurym spojrzeniem. Nie miał ochoty na żarty, ani czasu na uprzejmości.

- Do Stanów, a jak myślisz? – odparł czarodziej, ale, widząc przerażenie Snapea, zapytał - Wyśniłeś to?

- Tak. – szepnął Snape. Poślij im posiłki. Tam jest więcej karmazynowych.

Wilkołacza ich mać. – syknął kanclerz. Karmazynowi, czyli łowcy, nie będą mieli litości dla Serapeli, wampirzych komandosów. - Ilu?

- Ze dwie setki.

Niemiec zaklął paskudnie i zniknął z lustra. Snape słyszał, jak wzywa swoich podkomendnych. - Kiepska sprawa – oświadczył Karl Friedrich, pojawiając się znowu - Mam tu tylko żandarmerię, ale zaraz poślę im jeszcze kogoś.

- Lepiej to niż nic. – pokiwał głową Snape - Ale zdążą?

- Severusie – Niemiec odgarnął blond włosy z czoła - Siedzę na stołku kanclerza Rzeszy odkąd w trzydziestym trzecim posłałem z dymem Ministerstwo Magii w Berlinie. Nie dam tym karmazynowym dupkom, niech ich wilkołaki pogryzą, moich najlepszych ludzi na tacy. Nie dam im twojej Dorcas.

- Macie Megaport w Stanach? – zdziwił się Snape.

- Mamy, co potrzeba.- odparł lakonicznie kanclerz - Nie martw się o Dorcas, da sobie radę. Śniło ci się coś jeszcze?

- Nieciągłość. Duża jak diabli. – chrypnął Snape.

- Nie.

- Cholerna nieciągłość. Mana zwariuje i to już niedługo. Na pewno przed wschodem słońca – Snape wyrzucał z siebie słowa z szybkością karabinu maszynowego, opisując przyszłe wydarzenia tak dokładnie, jak potrafił. - To nasza szansa, kanclerzu, szansa na zjednoczenie. Na nowy Parasim. Nie zmarnuj jej.

- Już stawiam wszystkich na nogi. Od Lizbony po Władywostok. – odparł Niemiec. Był blady jak kreda. - Coś jeszcze?

- Tak – przyznał niechętnie Snape - ON…

Karl Friedrich zbladł jeszcze bardziej - Nie żartuj. – szepnął z przerażeniem - Na NIEGO nie pomoże Harab Serapel, ani nawet cały Parasim. Wszyscy magiczni na świecie musieliby się zjednoczyć, żeby GO pokonać. Tom Riddle i reszta tych wariatów to przy NIM pestka. Nawet nieciągłość to betka. ON też nam się zjawi dziś w nocy?

- Nie, nie – odparł Snape - Ale już niedługo. Czułem GO. – szepnął - Ja... - wstydził się przyznać - Nie bałbym się, gdyby to nie był ON. Czułem JEGO obecność. Wysysał z nich siły i magię. ON... jest straszny.

- Wiem – przyznał Niemiec - Ale jacy oni?

- Lucjusz Malfoy i mała Granger. Nie znasz jej chyba. – wyjaśnił Snape - Dzieciak z Hogwartu. Nasza, ale z Mugoli.

- I co? – niepokoił się kanclerz.

- Uciekali przed czymś lochami. – ciągnął Snape - Walczyli. Tam… Tam był ON.

- No to mogiła. Biedacy. – jęknął Karl Friedrich, chowając twarz w dłoniach - Z nieciągłością sobie poradzimy. Karmazynowi to nie taki znów problem, ale ON... To na pewno był ON? Nigdy GO nie widziałeś.

- A kto widział? – spytał Severus, bezradnie rozkładając ręce - To było coś przerażającego, a nie ma nic gorszego niż ON.

- Zawiadom Dumbledora – rozkazał kanclerz - Postawię naszych na nogi. Pogadam z Ministerstwami. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby ON nie robił nam kolejnego Armageddonu. Zatrzymamy nieciągłość. – jego wampirze kły błysnęły we wściekłym grymasie - Ale a propos Lucjusza… Wasza więź dalej działa?

- Wykończy mnie – syknął Snape. - Atakuje podczas snu. Oklumencja nic nie daje, eliksiry i zaklęcia też nie. No i Dumbledore już coś podejrzewa.

- Powiedz mu prawdę.

- Jeszcze czego! – żachnął się Snape. Zabiłby mnie, Dorcas i Aziego!

- Nie sądzę. – odparł Karl Friedrich z spokojem - Bardzo się zmienił. Ale jak chcesz… Wygląda na to, że musimy wyciągnąć twojego przyjaciela z Azkabanu, demiurgu, bo wasza więź cię zabije.

- Jak chcesz mu pomóc? – w oczach Snapea błysnęła nadzieja.

- Nie siłą –odparł Niemiec - Chyba, że w ostateczności. Pogadaj z Dumbledorem; przekonaj go, że Malfoy mógłby zostać szpiegiem, tak jak ty. Lucjusz na pewno się zgodzi. Każdy zgodziłby się na wszystko, żeby wyjść z tego piekła.

- Już widzę entuzjazm Dumbledora. – mruknął ironicznie Snape.

- Zostaw to mnie. – Niemiec uśmiechnął się szatańsko - Niech Lucjusz przysięgnie na miecz – dodał po chwili – To powinno wystarczyć. Skontaktuj się ze mną jutro, demiurgu.

- Nie nazywaj mnie tak! – syknął Severus - Jeszcze ktoś usłyszy…

- Nawet gdyby, to nie uwierzy, demiurgu. – Karl Friedrich odsłonił kły w kpiącym uśmiechu - Ludzie są ślepi.

- Przez tego demiurga siedzę tu już tyle lat! – warknął Snape - Za dwie głupie fiolki krwi!

- Za życie Lucjusza. – odparł ostro Niemiec - I chyba nie żałujesz.

- Nigdy – oczy Snapea błysnęły szaleńczo - Zrobiłbym to jeszcze raz.

- Tak trzymać, skrzydlaty! – odpowiedział Karl Friedrich. - I skontaktuj się ze mną jutro, de… szpiegu.

- Jak chcesz, kanclerzu. – mruknął Snape i wyłączył lustro - Ale już widzę entuzjazm Zakonu… – mruknął do siebie i powlókł się do łazienki.


Karl Friedrich Grindewald już stawiał na nogi rządy wszystkich wampirzych społeczności, z jakimi Rzesza pozostawała w dobrych stosunkach. Wiedział też, że musi zawiadomić wiele ludzkich Ministerstw. Martwił się o oddział Harab Serapel, wykrwawiający się gdzieś pod Memphis, ale nieciągłość przerażała go o wiele bardziej. Była to jedna z najgorszych klęsk, jakie mogły nawiedzić magiczny świat. Mana, magiczne pole Ziemi, czasem wariowała i znikała, niszcząc wiele czarodziejskich budowli i zdejmując zaklęcia osłonowe. Używanie najprostszej magii stawało się tak ryzykowne, jak chodzenie po lodzie w marcu po Renie. Nie był to jednak powód do paniki, bo nieciągłość znikała równie szybko, jak się pojawiała; Grindewalda martwiło co innego. Wiedział, że nieciągłość many spowoduje pojawienie się Bestii – potężnych, nieokiełznanych sił, które mogą narobić wielkich kłopotów. Czasu pozostało niewiele, ale i Rzesza, i inne wampirze społeczności były jedną wielką armią, zdolną do niesamowicie szybkiego ataku. Zdążą. Ale czy dadzą radę Bestiom? I co konkretnie się zmaterializuje z szalonego tańca many? Kogo tam wysłać? Szermierzy z magicznymi mieczami? Aurorów, wywołujących Patronusy? Ciężką jazdę na sleipnirach? Speców od Zaklęć Zniewalających? Demiurgów? Krakerów? Kanclerz podparł głowę rękami; jasne włosy opadły mu na twarz. Cóż, zmobilizuje wszystkich. Co do wampira. W końcu nie ma skrzydlatego, który nie zna się na mieczu i czarnej magii, a większość wampirzych przywódców zrozumie, jak poważnym zagrożeniem jest nieciągłość, nawet azjatyccy watażkowie. Podniósł wzrok i ponownie włączył lustro. Może rzeczywiście, zgodnie ze słowami Severusa Dzieci Nocy stoją przed ogromną szansą? Szansą na zjednoczenie. Uśmiechnął się lekko – to byłoby spełnienie jego najgorętszego pragnienia. Wielka szansa... Oby nie zmieniła się w kolejną wielką rzeź. Kanclerze westchnął, starając się skoncentrować. Co się stanie, jeśli ON znów nadejdzie? Co zrobi Parasim, wykrwawiony po dzisiejszej nocy? Czy w ogóle się zjednoczy? Jak stworzyć unię, jak skłonić do współpracy dumnych Merowingów, półdzikich watażków z Zabajkala, fanatycznych Draców, niezależnych Abbasydów?

Drzwi otwarły się z trzaskiem i do środka wpadł Baal Chanan, głównodowodzący Rzeszy.

- Podobno jest gorzej niż źle. – chrypnął, rzucając czarną, skórzaną kurtkę na oparcie krzesła - Karmazynowi, niech ich smoki zeżrą, a do tego nieciągłość.

- I to jeszcze tej nocy. – odparł ponuro Karl Friedrich - Gdzie Sofia?

- Tu. – Woronowa pojawiła się w drzwiach - Nieźle. Łowcy, niech ich mantykory podrą na kawałki razem z tymi ich czerwonymi płaszczykami, nieciągłość, a podobno jeszcze ON. Ślicznie. – parsknęła - Czerwonooki psychol w Anglii, łowcy łażący po naszych terenach, wojny domowe, bunty wilkołaków, Bestie...

- I ON w perspektywie. Kolejny Armageddon. – syknął kanclerz - Siadajcie, musimy coś z tym zrobić, i to szybko.

Lustra zapłonęły dziwnym blaskiem; Grindewald, kanclerz Rzeszy, stawiał na nogi wampirzy świat od Sewilli po Władywostok; budził przywódców Transylwanii, Kaukazu i Normandii; alarmował watażków, palatynów i ministrów. Wzywał Abbasydów i Rasputinów, Sangreów i Malfoyów, Draców i Krumów. Stawiał na nogi szpiegów i Uzdrowicieli, demiurgów i Mistrzów Eliksirów, Krakerów i Aurorów. Wszystkich. Wszystkich, którzy mogli odpowiedzieć na jego wezwanie. Błękitne oczy kanclerza płonęły; przypomniał sobie czasy, kiedy bano się jego imienia, kiedy trząsł Europą, kiedy za jego głowę dawano sto tysięcy Galeonów. Tej nocy Skrzydlaci znów mieli zdawać egzamin z solidarności, odwagi i zorganizowania. Los ponownie testował ich magiczne talenty i jakość ich mieczy. W zamkach i na dworach, a nawet w pozornie mugolskich domkach rozbłyskiwały lustra, wyciągano miecze, siodłano sleipniry i podpalano ognie pod kociołkami. Wampiry jednoczyły się po raz kolejny. PARASIM! Dzieci Ciemności miały po raz kolejny stanąć pod jednym sztandarem. Czarnym sztandarem, na którym wyhaftowano tylko jedno słowo, jeden znak runiczny: PARASIM. Jeźdźcy.




PORWANIE


Akwizgran, siedziba kanclerza


- Baal, mobilizujemy wszystkich. – Grindewald spojrzał prosto w czarne ślepia swojego głównodowodzącego. Chanan skinął głową. - Wszystkich – powtórzył z naciskiem kanclerz - Od piętnastu lat.

- Bez przesady – mruknął Chanan.

- Natychmiast – Grindewald zerwał się z krzesła, oparł pięściami o stół i spojrzał z góry na przyjaciela.

- Nie wysyłaj dzieci na śmierć. – syknął Baal.

Karl Friedrich złapał go pazurzastą łapą za koszulę - Już – powiedział cicho, ale stanowczo, patrząc mu prosto w oczy - Jeszcze ja tu jestem kanclerzem.

- Tak jest – skapitulował stary generał - Ale żebyśmy tego nie żałowali – myślał sobie, wydając rozkazy podkomendnym. Zbyt długo zajmował się sztuką wojny, by się cieszyć. Nie czuł żadnej radości, żadnej euforii, żadnej satysfakcji. Widział i czuł tylko krew. Ciążyła mu ta odpowiedzialność. W głębi duszy wiedział, że kanclerz ma rację, ale nie chciał, naprawdę nie chciał znów wydawać rozkazów i wysyłać dzieci na śmierć. Zbyt dobrze pamiętał rok czterdziesty trzeci i bitwę nad Wołgą, krew topiąca śnieg, wariująca manę i wycie rannych. Widział Aurorów, którzy przychodzili do nich, czasem wręcz całymi oddziałami, bo woleli zostać zdrajcami, woleli przyjąć Szkarłatny Pocałunek, niż dalej powoli konać na mrozie. Pamiętał ich determinację i przerażenie; wiedział, że po tamtej, ludzkiej stronie, karano Avadą nie tylko za dezercję, ale za najmniejszy objaw strachu, za każde zawahanie się, za jakąkolwiek krytykę dowództwa. A przed Avadą rzucano na nich kilka innych Niewybaczalnych. Ilu Aurorów zginęło w ten sposób? Chanan wolał nie wiedzieć. Widział ich, głodnych, zmarzniętych, rannych i przerażonych, błagających o akceptację lub szybką śmierć. Na litość Boską, oni woleli dać się zarżnąć, niż wrócić do swoich! A kiedy zaczęło brakować Aurorów, posłano studentów Aurorzego Uniwersytetu, a potem zwykłych czarodziejów. Na Harab Serapel! Na watażków z Syberii! Na Abbasydów! Cholerny Dumbledore! W tym szaleństwie nie było metody.

Sofia Woronowa patrzyła na Karla Friedricha. Wysoki, niebieskooki, o jasnych włosach, spadających mu na plecy jak płaszcz, wyglądał na wszystko, tylko nie na wampira (oczywiście, jeśli był w ludzkiej postaci). Widziała w jego oczach ten błysk, który sprawiał, że kapitulowali przed nim tacy ludzie, jak Chanan albo jak Dumbledore. Widziała przywódcę, który kiedyś porwał cały Parasim do walki i wygrał. A teraz Karl płakał. Nie histeryzował i nie szlochał, ale łzy ciekły mu bezgłośnie po policzkach, rozmazując makijaż. (Zgodnie z modą Skrzydlatych, Karl Friedrich malował usta i rysował sobie dwie pionowe kreski, biegnące od czoła przez środek powiek, aż do połowy policzków. Malował też pazury). Czarne łzy płynęły po zwierzęcej twarzy wampira.

- Damy sobie radę – stwierdziła ex-Aurorka - Jak zawsze.

- ON – szepnął kanclerz - Co myśmy takiego zrobili, że to nas spotyka? – wytarł łzy i parę razy głęboko odetchnął. Był w końcu kanclerzem Rzeszy! Jeśli on się załamie, kto będzie dowodził?

- Kłamca, kto Ciebie nazwał Miłością,
Ty jesteś tylko Mądrością – Baal Chanan wrócił do komnaty.

- Że co? Mówiłbyś po niemiecku! I odprułbyś te orzełki z kurtki! – warknął Karl Friedrich - Nosisz je już dobre pół wieku!

Chanan spokojnie przetłumaczył. - Chodziło o Boga, nie o ciebie – dodał - Gdybyś miał wątpliwości. A wronek i błyskawic nie odpruję. Przypominają mi, że wedle tych, którzy je nosili, byłem tylko Mischlingiem, kundlem, rozumiesz, kundlem, podczłowiekiem, niczym. Gdybym był Mugolem, skończyłbym jak większość moich sąsiadów. Cały Kazimierz został pusty. Zdarłem tę kurtkę z jedynego człowieka, którego zabiłem dla przyjemności i, Karl, przysięgam, że nie żałuję.

- Wiem. – odpowiedział Karl Friedrich - Wiem, że nienawidzisz nazistów bardziej niż łowców. Jak szedł ten wiersz? Dobry był. Gdyby Bóg istniał, nie byłoby czegoś takiego, jak ON.

- A Harab Serapel poszliby na bezrobocie. – mruknęła Woronowa.

- Żeś ty nie Ojcem świata, ale carem. – dodał Chanan - Znaczy tyranem.

- Wiem, tego już się nauczyłem. Powtarzałeś to w kółko w gorączce, kiedy byłeś ranny – przypomniał mu Grindewald - Wtedy, nad Wołgą.

Baal skinął głową, ale nie skomentował. Nie mieli ochoty tego wspominać. Cała trójka znów usiadła wokół stołu. Migały lustra, zgłaszali się dowódcy i szpiedzy. Czas płynął nieubłaganie. Musieli zdążyć. Musieli.


Tymczasem w Hogwarcie


Albus Dumbledore zabezpieczył Hogwart, jak mógł najlepiej. Martwił się. Knot oczywiście nie uwierzył w to, że mana, pole magiczne, może zwariować. Było to rzadkie zjawisko i wielu uznawało je za mit. Dumbledore zazdrościł Grindewaldowi, który potrafił szybko zmobilizować setki, jeśli nie tysiące ludzi (a raczej wampirów, Wil i mieszańców...). Karl Friedrich, wieczny wyrzut sumienia starego czarodzieja. Pamiętał, kiedy mały Niemiec przyszedł tu, do tej szkoły, tak jak tyle innych dzieci. W tych czasach niemieckie ludzkie szkoły nie tolerowały wampirów, a rodzice Karla chcieli, by ich syn poznał ludzkie zwyczaje, więc wysłali go do Hogwartu. Dumbledore wyczytał nazwisko, mały podszedł i spojrzał mu prosto w oczy z pogardą i nienawiścią. Wiedział. Wszystkie małe wampiry wiedziały i wszystkie okazywały nauczycielowi Transmutacji swoją niechęć. Żaden nigdy nie powiedział mu, że wie, ale te wściekłe spojrzenia, te pozornie grzeczne odpowiedzi wypowiadane pogardliwym, lodowatym tonem, ten mur wrogości, który postawili między sobą a nim, były bardzo wymowne. Dumbledore westchnął; był wtedy tak głupi i zaślepiony, że nigdy nawet nie próbował porozmawiać z tym dzieciakiem. A potem jasnowłosy chłopak, śpiewający na przerwach „Hogwart, Hogwart, ueber alles” został Aurorem i wrócił do ojczyzny. Dumbledore odetchnął, ale jego spokój nie trwał długo. W Europie nasilały się ataki na wampiry; to były lata dwudzieste i chyba cały świat ogarnął rasistowski amok. Karl dołączył do ruchu oporu i szybko został jego przywódcą. Na początku nie było burd i przemocy, dopóki Karla, Chanana, Morgany la Fey i kilku innych nie aresztowano. Uwięziono ich w lochach berlińskiego Ministerstwa – i następnej nocy budynek stanął w płomieniach. Wampiry przyszły po swoich przywódców i rozpoczęły otwartą wojnę. Był rok trzydziesty trzeci. Początkowo wampiry wygrywały, ale potem kilku Ministrów zjednoczyło siły i popędziło armię nieludzi na wschód. Karl zdecydował się schronić w starej nadwołżańskiej twierdzy. Było to mądre posunięcie, bo zamek ten otaczała szeroka niemagiczna strefa, więc nie można tam było używać różdżek, pozostawały tylko miecze i mugolska broń. Dawało to wampirom, szybszym, silniejszym i lepiej widzącym po zmroku niż ludzie oczywistą przewagę. Ludzie zdecydowali się na oblężenie i zaczęło się piekło. Zdesperowani Aurorzy przechodzili na stronę Grindewalda. Terror, wprowadzony przez ludzkie dowództwo nie tylko nie powstrzymał fali dezercji, ale jeszcze ją nasilił. Zima, rosyjska zima, Generał Mróz, na którego liczył Grindewald, nie zawiódł i był równie skuteczny, co wampirze miecze. W końcu to oblegający stali się zabawką w rękach oblężonych… Poddali się. Nie, Grindewald nie był dla nich okrutny, choć mógłby, bo przecież schwytanych wampirów nie traktowano jak ludzi, ani w ogóle jak czujących stworzeń. Okrucieństwo samego Voldemorta było niczym wobec tego, co robili łowcy.
Po tym zwycięstwie Grindewald stał się niekwestionowanym autorytetem dla wampirów. Słuchali go wszyscy, zjednoczył cały swój lud i rzucił go do walki. Ponownie zapłonął Berlin, stanął w płomieniach Paryż i Rzym. Grindewald triumfował. To on dyktował warunki pokoju w czterdziestym piątym. Nie, nie chciał władzy nad magiczną Europą; był na to zbyt rozsądny. Zażądał równych praw dla wampirów i Wil oraz odebrał ludziom część ziem. Tereny te zostały otoczone specjalnymi osłonami magicznymi, tak, że dla ludzi po prostu przestały istnieć. Znikły. Tylko wampiry i Wile mogły tam wchodzić. Grindewald ściągnął też nieludzką (hm...) kontrybucję wojenną od pokonanych Ministerstw. Od tej pory w Europie panował względny spokój, a większość wampirzych rodów w ogóle nie wystawiała nosa poza swoje terytoria. Skrzydlaci zawsze izolowali się od reszty magicznego świata, mieli własne szkoły, urzędy i szpitale, więc nie wtrącali się do cudzych spraw. Tylko nieliczni, tak jak Malfoyowie albo Krumowie spędzali sporo czasu na ludzkich terenach. Dumbledore westchnął. Grindewald chciał im pomóc podczas ostatniej wojny z Voldemortem ale Ministerstwo odmówiło, bojąc się sprowadzić na ślizgońskiego szatana pruskiego diabła. Karl Friedrich z pewnością wystawiłby im potężny rachunek i długo by go spłacano, ale czy Minister na pewno postąpił słusznie? Grindewald nie patyczkowałby się ze Śmierciożercami; rzuciłby do walki kilkuset świetnie uzbrojonych i wyszkolonych profesjonalistów, tych, którzy nie mieli żadnych skrupułów. Może nie daliby rady zabić samego Voldemorta, ale z pewnością sprawnie wyłapaliby jego ludzi. Co należało zrobić? Knot z pewnością nie zgodzi się przyjąć pomocy, jeśli Grindewald w ogóle ponownie ją zaoferuje. Pójść na nieformalne układy? Ale Niemiec miał pełne prawo odmówić. Miał prawo nienawidzić Dumbledora.
- Bo byłeś skończoną świnią, Albusie – powiedział do siebie Dumbledore – Podłym, głupim rasistą, jak Voldemort. Nie byłeś na pogrzebie matki Karla, nawet po jej śmierci nie miałeś odwagi, by choć nad grobem ją przeprosić. Potraktowałeś ją jak śmiecia. A potem, w czasie wojny, nie byłeś lepszy. Wierzyłeś, że cel uświęca środki. Nie sprzeciwiłeś się okrucieństwu i terrorowi, nie tak ostro, jak powinieneś. Mogłeś bardziej przeciwstawiać się temu bezsensownemu, nieludzkiemu postępowaniu ale tego nie zrobiłeś. Dopiero bitwa nad Wołgą otworzyła ci oczy. Andromedo, walczyłaś tam przeciwko nam – popatrzył na zdjęcie, z którego uśmiechała się do niego rudowłosa, niebieskooka nastolatka, która potem została matką Karla. Nic dziwnego, że stary Grindewald się w niej zakochał. A on, Albus, głupi rasista, wyrzucił ją za to z domu. – Siostrzyczko – szepnął stary czarodziej – Co ja najlepszego zrobiłem? Zostałaś wampirzycą z miłości do niego, a ja uważałem cię za ostatnią szmatę. Nigdy nie porozmawiałem z własnym siostrzeńcem, a widywałem go codziennie przez siedem lat. Potem, w czterdziestym trzecim, też nie miałem odwagi. Nigdy jej nie miałem. A teraz potrzebuję jego pomocy, ale jak mógłbym o nią poprosić? Nie wierzę już w żadne rasistowskie bzdury, ale czy on mi uwierzy? Andromedo, jak mogłem być tak ślepy?
Martwiła go też Dorcas. Wiedział, że kobieta jest kompetentna i że w razie niebezpieczeństwa rzuci się do gardła samemu Szatanowi ale... Było dużo „ale”. Dumbledore zajrzał do Myślodsiewni.

Hogwart, 1 września 1968

- Black, Bellatrix!

- SLYTHERIN! – stwierdziła Tiara po chwili namysłu. Jak Dumbledore dowiedział się dużo później, wahała się między uczynieniem jej ambitną Ślizgonką, a lojalną Puchonką. Cóż, Belli nie można było odmówić fanatycznej wręcz wierności.

- Black, Syriusz!

- GRYFFINDOR! Czarnowłosy chłopak, tak jak i później jego młodszy brat Regulus, dołączył do purpurowo-złotych.

- Bones, Edgar!

- HUFFLEPUFF!

- Lupin, Remus!

- GRYFFINDOR!

- Meadows, Dorcas! – wyczytała Minerwa. To nazwisko nic nie mówiło Dyrektorowi, a więc dziecko musiało mieć rodziców-Mugoli. Zobaczył drobną, szczuplutką dziewczynkę o bladej skórze, ciemnych oczach i czarnych, ulizanych włosach, związanych w mysi ogonek. Mała rozglądała się naokoło; w jej oczach widać było i strach, i ciekawość. Wychowywała się przecież w mugolskiej rodzinie i nigdy przedtem nie miała styczności ze światem magii. Tiara ledwie dotknęła włosów dziewczynki i ryknęła:

- SLYTHERIN!!! To było dość dziwne, bo przecież jej rodzice byli Mugolami. Owszem, takie dzieci też czasem trafiały do Domu Węża, ale rzadko. Cóż, mała okazał się być wampirzycą, a Salazar zawsze lubił nieludzi.

- Pettigrew, Peter!

-GRYFFINDOR – stwierdziła Tiara po długim namyśle. Oczywiście nieśmiały, niezgrabny Peter musiał wywrócić się na środku sali, wywołując salwę śmiechu. Czerwony jak burak, szybko dołączył do kolegów.

- Potter, James! – Wysoki chłopak został Gryfonem. Od razu było widać, że zostanie przywódcą i będzie sprawiał kłopoty. Już w pociągu dokuczył jakiemuś innemu dzieciakowi i oberwał od niego tak bardzo, że Poppy musiała się nim zająć przed Sortowaniem. Cóż, jego przeciwnik też musiał być niezłym ziółkiem.

- Shacklebolt, Kingsley! – kolejne dziecko z mugolskiej rodziny.

- RAVENCLAW!

I wreszcie – Snape, Severus!

- To on wtłukł małemu Potterowi, bo tamten nazwał go szmaciarzem i brudasem – szepnął Flitwick – To dziecko z Nokturnu, dobrze, że nie sięgnęło po nóż – Odebraliśmy mu niezły kawałek stali. Twierdził, że to nożyk do owoców.
Dumbledore spojrzał na chłopaka. Miał na sobie niesamowicie brudne adidasy, stare, wyświechtane dżinsy i rozciągnięty, podarty sweter, a na to narzuconą szkolną szatę, stanowczo za dużą i najwyraźniej pamiętającą kilku poprzednich użytkowników, Dyrektor zauważył półksiężyce brudu za paznokciami chłopca, dłonie poplamione składnikami eliksirów... I ten oczy dzikiego zwierzęcia, wszędzie węszącego wrogów. Dumbledore domyślał się, że między nim i Potterem wybuchnie bezwzględna wojna. Tiara musnęła niemyte, czarne kosmyki i znów wrzasnęła:

- SLYTHERIN!!!
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin