Ludzie bezdomni - S.Żeromski.doc

(201 KB) Pobierz

„Ludzie bezdomni” - streszczenie szczegółowe

Tom I

Wenus z Milo

Opis wycieczki doktora Tomasz Judyma i czterech poznanych przez bohatera Polek po galerii w Luwrze oraz Wersalu. Zachwycanie się posągiem Wenus z Milo oraz skonfrontowanie go z obrazem „Rybak” autorstwa francuskiego malarza Puvis de Chavannes’a.

Doktor Tomasz Judym przebywał od piętnastu miesięcy na praktyce chirurgicznej w Paryżu. W wolnych chwilach zwiedzał piękne miasto, spacerując po jego ulicach i pilnie obserwując Francuzów. Zachwycał się pięknem tamtejszej przyrody, architektoniczną spuścizną francuskich artystów, a nawet powozami arystokratów, które także przypominały swoiste dzieła sztuki. Gdy pewnego upalnego dnia postanowił odwiedzić galerię w Luwrze, pod posągiem Wenus z Milo z rozmyślań nad losem bogini wyrwały go odgłosy rozmowy prowadzonej po polsku. W taki sposób poznał cztery Polki: bogatą starszą ziemiankę - panią Niewadzką, jej dwie wnuczki: siedemnastoletnią Natalię i piętnastoletnią, gadatliwą Wandę Orszańskie oraz ich guwernantkę – dwudziestokilkuletnią Joannę Podborską, pełną wdzięku kobietę. Tomasz rozpoczął z nimi pogawędkę na temat podziwianego posągu – symbolu piękna i miłości, a potem zaoferował im swe usługi jako przewodnika po Paryżu, wyjaśniając, że jego nazwisko nie wywodzi się ze znakomitego rodu z Wołynia, ponieważ był synem szewca, warszawskiego pijaka: „Ja pochodzę z Warszawy, z samej Warszawy. I z bardzo byle jakich Judymów... (…)Ojciec mój był szewcem, a w dodatku lichym szewcem na Ciepłej ulicy”. Następnego dnia cała piątka wybrała się wycieczkę do Wersalu. Podczas drogi rozmawiali między innymi o obrazie Pierre’a Puvis de Chavannese’a „Rybak”, symbolu nędzy, bólu, poniżenia i rozpaczy. Nazajutrz po tym spotkaniu panie opuściły stolicę Francji, a: „Judym pożegnał je ostentacyjnie i wrócił trochę znużony do swojej klety”.

W pocie czoła

Po powrocie do Warszawy Tomasz odwiedza swego starszego brata Wiktora i jego rodzinę – żonę Teosię i dwójkę dzieci. Mężczyźni zwierzają się wzajemnie z tajemnic dzieciństwa oraz teraźniejszych problemów.

Na koniec czerwca, w rok od spotkania kobiet w Paryżu, Judym wrócił do Polski i zamieszkał w wynajętym pokoiku hotelowym. Po dobrze przespanej nocy postanowił odwiedzić swego brata Wiktora. Szedł ulicą Krochmalną, która wyglądała jak dawniej. Nic się na niej nie zmieniło, odkąd ostatni raz nią podążał. Po jednej i drugiej stronie drogi pootwierane na oścież drzwi sklepików zapraszały potencjalnych klientów. Niestety, nawet nie wchodząc do środka widać było, że na podłogach tych sklepików znajdowały się zaschnięte grudy błota, których nikt nigdy nie sprzątał: „W każdym z takich sklepów czerniała na podłodze kupa błota, która nawet w upale zachowuje właściwą jej przyjemną wilgotność Po tym gnoju pełzały dzieci okryte brudnymi łachmany i same brudne nad wyraz. Każda taka jama była siedliskiem kilku osób, które pędziły tam żywot na szwargotaniu i próżniactwie”. Nieopodal były pracownie stolarskie, zakłady fryzjerskie, kramy kupieckie. Judym rozpoznawał twarze Żydów, których pamiętał z czasów dziecięcych. Na rogu ulicy siedziała ta sama Żydówka, co przed laty. Nadal sprzedawała gotowany bób, fasolę i groch. Roznosiciele wody gazowej oferowali ją przechodniom, odmierzając porcje w oblepionej brudem szklance. Środkiem ulicy płynął odkryty rynsztok, który, z uwagi na panujące ciepło, bardzo śmierdział: „Judym szedł prędko, mrucząc coś do siebie. Mury o kolorze zakurzonego grynszpanu albo jakiejś zrudziałej czerwoności, niby pstre, ubłocone gałgany, nasunęły mu się przed oczy. Ciepła... Chodniki były jak niegdyś zdruzgotane, bruk pełen wądołów (…)”. Na ulicy Ciepłej mijał już przechodniów bez cylindrów, co świadczyło o niższym statusie zamieszkujących tam ludzi: „Ogół idących podobny był do murów tej ulicy. Szli ludzie w ubraniach do pracy fizycznej, najczęściej bez kołnierzyków: Przejeżdżająca dorożka zwracała uwagę wszystkich”. Chodzili tamtędy jedynie spieszący do fabryk robotnicy. Dziedziniec jego dawnego domu rozchodził się w trzy strony. Z jednej mieściła się nowa fabryczka, z drugiej skład węgla, a trzecia z kolei prowadziła do kilkupiętrowej oficyny. Gdy wszedł do sieni, usłyszał odgłosy dochodzące z sutereny zajmowanej przez ślusarza Dąbrowskiego. Na wysokości strychu rozpoznał okienko, przy którym często bawił się, będąc dzieckiem: „Miał przed sobą okienko bez szyb, pewien rodzaj strzelnicy w murze. Cegła, zamykająca ten otwór z dołu, była tak wyślizgana przez dzieci, które się tam bawiły, że przybrała kształt owalny. Ileż to razy on sam, Judym, wyłaził przez ten otwór na zewnątrz muru i wisiał w powietrzu!”.

Wszedł do ostatniej sieni poddasza i zapukał do drzwi mieszkania swego brata. Nikt jednak nie otwierał. Z kwatery obok wyjrzała dziewczyna i powiedziała, że ciotka z dziećmi zeszła na podwórko. Z przejścia, w którym stała panienka, dochodziły do uszu bohatera krzyki jej chorej babki, o której wnuczka powiedziała, że jest „wariatką”. Tomasz instynktownie zajrzał do środka: „W kącie, pod piecem, siedziało widmo człowiecze, za ręce i nogi przywiązane do haka wystającego z ziemi. Siwe kudły nakrywały głowę i ramiona tej istoty, a jakieś stargane łachmany resztę ciała. Czasem spod włosów ukazywały się straszliwe oczy jak dwa błyskające płomienne miecze, kiedy niekiedy usta ciskały ładunek okropnych wyrazów”. Na pytanie Judyma, czemu nie oddadzą jej do szpitala, jej wnuczka odpowiedziała, że nie mają na to pieniędzy, a poza tym nie ma miejsca w ośrodku (tak powiedział im lekarz).

 

Judym zszedł na dół. Na podwórku zauważył bawiącą się gromadę dzieci, pilnowanych przez jego ciotkę – Pelagię. Kobieta przywitała bratanka chłodno, ponieważ miała powściągliwą naturę. Była siostrą ojca Judyma. Mieszkała z Wiktorem i jego rodziną. Opiekowała się dziećmi, gotowała obiady, a w zamian zajmowała u nich jedną izbę. Poinformowała Tomasza, że jego brat pracuje już w innej fabryce, w stalowni, a Teosia, jego żona – w fabryce cygar. Wśród bawiących dzieci Judym rozpoznał latorośle Wiktora – Franka i Karolinę, które zaraz przybiegły przywitać się z wujkiem. Pelagia oznajmiła, że być może Wiktor pojawi się wieczorem (nieraz nie wracał do domu przez trzy dni, oddając się pracy). Podała bratankowi adres fabryki, w której pracowała Teosia, mówiąc, by poszedł do niej się przywitać.

Do fabryki cygar szedł ulicami pełnymi nędznych i odrapanych budynków. Wszedł na jej teren. Stróż za drobną opłatą pozwolił mu wejść dalej, a potem przywołał okrytego pyłem kapcana (biedak), by poprowadził Tomasza na halę, na której pracowała Judymowa. Najpierw weszli do magazynu, na którym pracowało około stu kobiet, siedzących przy stołach i zwijających cygara. W następnym kobiet było już więcej – około trzystu – i również zwijały papierosy. Przeszli obok sionki, w której suszyły się liście tytoniu, obok młyna mielącego liście i sieczkarni okrajającej różne rodzaje tytoniu do izb, w których pakowano towar (paczki cygar). Ludzie pracowali tam w pośpiechu. Za wszystkimi pomieszczeniami, w najgorszej i najbardziej ponurej izbie, stało parę stołów z pracującymi przy nich ludźmi. Było tam ciemno wskutek pozamykanych okien, przysypanych rudym prochem tytoniowym, a w dusznym powietrzu nie było prawie nic widać.

 

Tomasz rozpoznał wśród nich swą bratową, pracującą obok gazowego płomyka i naklejającą na blaszane formy fabryczne etykiety (otaczając puszkę etykietą, kleiła ją lakiem, który topiła w gazowym płomyku). Przekazywała to mężczyźnie wsypującemu do formy odmierzone porcje tytoniu. Wszyscy ludzie pracowali niczym maszyny „na najwyższych obrotach”. Gdy Teosia dostrzegła bohatera, zobaczył w jej ochach łzy i rozpromienioną twarz: „Gdy Judymowa ujrzała szwagra, ręce jej drgnęły i nie trafiły z lakiem do płomienia, aż oczu stoczyły się dwie łzy grube prędzej, nim z ust wybiegło słowo radosnego powitania. Stanęła w pracy i oczyma pełnymi łez patrzała na gościa”. Szwagier powiedział jej, że poczeka do przerwy obiadowej, podczas której będą mogli spokojnie porozmawiać. Gdy wybiła godzina dwunasta, wszyscy wyszli na zewnątrz, by spożyć posiłek (bratowa bohatera zawsze szła na obiad do domu). Tomasz towarzyszył Teosi w drodze do domu. Była bardzo ucieszona jego wizytą, przez całą drogę coś mówiła. Dzięki temu dowiedział się, że Wiktor nie zawsze przychodził na przerwę do domu, ponieważ jego fabryka była dosyć daleko. Jadał obiady u Waisów, znajomych z pracy, na ulicy Czerniakowskiej.

 

Gdy weszli do mieszkania, ciotka już przyrządzała posiłek. Tomasz spostrzegł, że jego brat z żoną i dziećmi zajmowali drugą izbę, w której stały dwa łóżka i komoda. Można tam było ręką dotknąć sufitu, ponieważ było to tzw. niskie poddasze. Wśród zdjęć wiszących na ścianie Judym zobaczył swój portret w studenckim mundurze. Nie zastawszy brata, pożegnał się z Teosią i Pelagią, obiecując, że przyjdzie wieczorem. Udał się na spacer do Ogrodu Saskiego, gdzie wśród dużej ilości ludzi posiedział na ławce do zmroku. Rozmyślał o swych ideach z fizjologii, zastanawiał się, jak leczyć gruźlicę, budować szpitale. W końcu powziął postanowienie, że z Wiktorem zobaczy się rano, po czym poszedł do restauracji. Nazajutrz o piątej rano poszedł do swego brata, by w końcu się z nim przywitać. Na szczęście zastał go w domu, lecz i tak rozmowa po długiej rozłące odbyła się w drodze fabryki Wiktora – nie mógł się spóźnić. Starszy Judym był wysokim mężczyzną. Bardzo ucieszył się z widoku swego brata. Gdy Tomasz zapytał, czemu zmienił pracę, usłyszał, że Wiktor posprzeczał się z majstrem: „Ścierpieć my się nie mogli i dość. Mówi, że ja nie na robociarza, że w kamaszkach, w żakiecie chodzę, w krawacie... To, mówi, nie tego... A jemu psiąkrwi co do moich kamaszków! Idę do roboty jak każdy inny f a c e t, w takiej, o, koszuli i w takich portkach...”. Był nawet zadowolony z nowej posady w innej fabryce. Jej właściciel sprowadził gruszkę Bessemera – piec do wytopu stali w kształcie gruszki. Choć bolały go od tej maszyny oczy, to już się przyzwyczaił…

 

Tomasz powiedział mu o swym wczorajszym spotkaniu z ciężko pracującą Teosią, na co Wiktor odparł, że jego życie nie jest takie lekkie, jak młodszego brata, ponieważ nadal nęka go bieda, choć pracował bardzo ciężko. Czuł żal, że kiedyś ciotka zabrała tylko Tomasza na wychowanie, a on musiał zostać z ciągle pijanym ojcem: „Twoje życie było jak różyczka w ogrodzie, a moje, uważasz... Jak się ty będziesz ubierał, mnie to nic a nic nie obchodzi, chociaż to ubranie, twoje, nosisz z tej racji, że cię, widzisz, ciotka wzięła. Bez tego to cóż byś ty był? A jak sobie ja kupię żakiet, tom do tego żakietu doszedł własnymi pazurami, jakbym go z muru wygrzebał”. Wówczas bohater wyznał, że jego życie u boku siostry ojca nie było wcale takie słodkie: „Zdaje ci się - rzekł - że moje życie było jak różyczka w ogrodzie. Żebyś ty wiedział...”.

 

Gdy był dzieckiem, to jego wybrała, a odrzuciła starszego bratanka. W młodości była kobietą lekkich obyczajów, co spowodowało, że dzięki urodzie - z sutereny „ruszyła w świat”. Zarobiła wtedy dużo pieniędzy, za które, będąc już dojrzałą, kupiła mieszkanie i rzuciła prostytucję. Codziennie zapraszała wielu gości, z którymi grywała w karty. Właśnie wtedy wzięła Tomka do siebie. Traktowała go jak chłopca na posyłki. Gdy przegrała dużo pieniędzy, wynajęła jeden pokój za małą opłatą ubogiemu studentowi, który miał uczyć Tomasza. Potem z kolei posłała bratanka do szkoły, którą opłacała.

 

Z pozoru atmosfera między nimi przypominała sielankę, ale tak naprawdę młody Tomasz sypiał na sienniku w przedpokoju, który mógł rozłożyć dopiero po wyjściu ostatniego gościa. Nikt nie brał pod uwagę, że musiał wstawać najwcześniej, uprzątnąć siennik, biegać po sprawunki, służyć lokatorom (było ich coraz więcej), którzy często go bili: „Prał mię, kto chciał: ciotka, służąca, lokatorowie, nawet stróż w bramie wlepiał mi, jeśli nie kułaka w plecy, to przynajmniej słowo, często twardsze od pięści. I nie było apelacji”. Oprócz tego ciotka wyganiała go z domu. W przypływie łaski oddawała mu czasem swe dziurawe trzewiki (nie miał własnych porządnych butów), co było powodem docinków kolegów i przeziębień (chodził z prawie bosymi stopami po śniegu). Uczył się i odrabiał lekcje w najróżniejszych miejscach – w kuchni, w przedpokoju. Prawdę o tamtych czasach wyznał Wiktorowi dopiero teraz…Dochodzili właśnie do dzielnicy fabrycznej. Zatrzymali się i usiedli na trawie, a do ich uszu dochodziły odgłosy kutego żelaza. Z kominów fabrycznych unosił się dym, a ulicą jeździły wozy ciągnięte przez konie. Podszedł do nich pomocnik inżyniera – młody, wysoki technik w kapeluszu i z krótką bródką. Wiktor z dumą przedstawił mu swego brata – doktora, po czym zapytał, czy mógłby pokazać mu fabrykę.

 

Dochodziła siódma, gdy starszy Judym poszedł do pracy, a młodszy, w towarzystwie technika – zwiedzał zakład. Oglądał hale. Na jednej heblowano długie sztaby żelaza, na innej kilku ludzi spawało relsy (żelazne szyny). Z hali kowalskiej przeszli do odlewni żelaza i stali, gdzie z powodu dymu i zapachów przeróżnych kwasów nie było czym oddychać.

 

W jednym kącie stało naczynie w kształcie gruszki, z szeroką podstawą i górą zakończoną zwężającym się otworem. Ta maszyna obracała się na poziomej osi, która wprowadzała do niej ogrzane powietrze z maszyny wiatrowej. Pochylała się tak, że jej zawartość mogła wylać się jedynie w odpowiedniej chwili. Teraz stała pionowo, naładowana surowcem i koksem. Puszczano do niej prąd powietrza o temperaturze ośmiuset stopni, które z dołu wdzierało się do niej i pchało do góry. Potem wybuchało czarnym kopciem, niekiedy z płomieniami. Kłęby w jednej chwili napełniły pomieszczenie, a po chwili dym stawał się coraz bledszy. Gdy koks się spalił, buchnął wieli płomień. Przy gruszce stało kilku ludzi. Technik dał im znak, by wrzucili do jej wnętrza krzemionkę, która w temperaturze tysiąc czterystu stopni asymilowała mechanicznie z żelazem. Wzrok nie był w stanie znieść blasku ognia, który nagle wypełnił halę. Tomasz ujrzał swego brata, zanurzającego kominiarską miotłę w cieczy buchającej z maszyny. Pracował na najniebezpieczniejszym i najcięższym dla zdrowia stanowisku. Dopiero teraz Tomasz zrozumiał, jak ciężko jego brat zarabiał na nędzne życie: „Wtedy doktor poznał w tej czarnej osobie swego brata - i serce zapaliło się w nim, jakby w nie zleciała iskra z płomienistego ogniska”.

 

Mrzonki

Bohater wygłasza swój odczyt o współczesnym stanie higieny, negując przy tym stanowisko lekarzy: „Lekarz dzisiejszy – to lekarz ludzi bogatych”. Jego słowa spotykają się z całkowitym odrzuceniem wśród innych gości doktora Czernisza. Tomasz opuszcza towarzystwo zniechęcony i pozbawiony nadziei na poprawę stanu zdrowia warszawskiej biedoty. Słyszy słowa: „Kolega się mylisz! Medycyna to fach”.

 

 

 

 

Doktor Czernisz był niezwykłym człowiekiem, mającym sławę znakomitego lekarza także poza Warszawą. Pochodził z biednej rodziny, przez całą drogę życiową nikt mu nie pomagał finansowo, ani w szkole, ani na studiach. Do wszystkiego, co osiągnął, doszedł ciężką pracą i ambicją. Ożenił się dopiero po czterdziestce, gdy był już zamożnym człowiekiem na stanowisku. Jego żona była piękną kobietą, w młodości emancypantką, która z uwagi na obowiązki domowe i wychowywanie dzieci poświęciła się rodzinie. Państwo Czerniszowie prowadzili zawsze pełen gości i znajomych otwarty dom. Jednego dnia w tygodniu spotykała się tam inteligencja różnych zawodów, a drugiego – w środę – lekarze prowadzili tam odczyty, wymieniali uwagi i poglądy na tematy medyczne. W tych spotkaniach uczestniczyły największe medyczne sławy i mniej liczący się lekarze.

 

Judym, po powrocie z Paryża, został również zaproszony na „lekarską środę”. Poszedł z myślą o odczycie swego wypracowania na temat higieny. Zastał w salonie wielu lekarzy, a wśród nich sławy, o których czytał w najznakomitszych pismach. Był zachwycony, a zarazem wystraszony: „Siedział w swym fotelu sztywnie, ze zdrętwiałymi nogami, które jak kłody tkwiły na miękkim dywanie i przechodził męczarnie oczekiwania”.

 

Doktor Czernisz przedstawił go gościom i oznajmił, że bohater wrócił po dwuletnim pobycie w Paryżu i odczyta swój referat (Tomasz za granicą już czytywał swe wypracowania, ale tu miał wielką tremę): „…Kilka uwag czy Słówko w sprawie higieny…”.cani na dwór. Jedni szli spać pod most, drudzy w zakamarki biednych ulic, na ziemi, gdzie popadło.

W tym budynku, który niegdyś był hotelem, spało w sali około pięciuset osób. Pierwszą izbę zajmowały kobiety z dziećmi, ze względu na obecność w niej pieca, drugą mężczyźni, a trzecią wszyscy, bez względu na płeć (spano w niej na podłodze i stołach). Tomasz opowiadał o dzielnicy nędzy i biedy Cite Jeanie d’Arc, gdzie jedno nędzne mieszkanie przypominające chlew, w którym trzyma się ziemniaki, kapustę, a nawet prosiaki, zajmują dwie rodziny z dziećmi. Potomstwo bawiło się w rynsztokach, a kobiety oddawały się prostytucji. Chałupy te stały wśród otwartych śmietników, pełnych szerzących się chorób i zarazków. Ludzie nie mieli pojęcia o higienie.

 

Potem zaczął mówić o Warszawie, jej ubogich dzielnicach usytuowanych za murem powązkowskim, zwanych placem Parysowskim. Żydzi mający tam warsztaty i sklepiki, spali, żyli i pracowali w tych właśnie miejscach, sprzedając swe towary – w takich warunkach rodziły się i wychowywały ich dzieci. Wszyscy tłoczyli się w niewyobrażalnym brudzie. Na wsiach było tak samo. Ludzie jedli mięso jedynie dwa razy do roku z okazji świąt. Szerzyły się zarazki i choroby zakaźne.

 

Gdy Judym w pewnym momencie stwierdził, ze lekarze potrafili jedynie tępić bakterie u bogaczy, a nie widzieli braku higieny biedoty (mówił w formie „my”), zabrał głos doktor Kalecki. Wygłosił opinię, że cele miłosierdzia w Paryżu pochłaniają dziesięć milionów franków rocznie, po czym przypomniał, że w Warszawie powstawały wystawy higieniczne, przytułki noclegowe czy kąpiele dla bezdomnych: „Kolega prelegent ubolewał tutaj nad dolą parobków, żydostwa itd. W istocie rzecz się ma i tu, i tam nieświetnie, ale z naciskiem to muszę sformułować, choćby się kolega Judym miał na mnie gniewać, że to nie są rzeczy lekarza (…)Mamy przed oczyma wzrost ducha miłosierdzia, ofiarności, istnego zapału klas wyższych do spieszenia z pomocą tam, ku tej nizinie, którą dr Judym z taką swadą maluje. Ileż to ofiar spłynęło do sakwy jałmużniczej w ciągu tego roku, ile łez otartych zostało bez żadnego frazesu, w sekrecie nawet przed obrońcami "ludu"”.

Następnie odezwał się doktor Płowicz, zapewniając, że lekarze nie trzymają w ręku władzy, jak myślał Judym, na co ten odparł, że lekarze w Warszawie są „sługą w społeczeństwie jedynie bogatych”. Zaproponował zebranym, by wydali uchwałę nakazującą walkę z biedą. Już miał rozpocząć trzecią część odczytu, ale nie zdążył…Rozgorzała wówczas ostra dyskusja. Judym stracił pewność siebie i nie uzyskał aprobaty dla swych planów. Nie został poparty przez choćby jedną osobę. Goście zaczęli przechodzić do sali jadalnej, do której Tomasza zaprosił Czernisz. Kolacja skończyła się bardzo późno, a Judym został na niej zignorowany: „Nikt nań uwagi nie zwracał, więc mógł w przerwach między pytaniami gospodyni ćwiczyć do woli swój esprit d'escalier. Kiedy niekiedy tylko zatrzymywało się na nim w przelocie czyjeś spojrzenie i wówczas widział w nim drwinę, której bezlitosne oblicze zakryte było kapturem towarzyskiej przyzwoitości”. Rozgoryczony, postanowił wtedy wrócić do domu.

Wymknął się niepostrzeżenie. Po wyjściu natknął się na doktora Chmielnickiego, także opuszczającego towarzystwo, który zaproponował bohaterowi wspólny, ze względu na późną porę, powrót piechotą. Starszy medyk zapytał o samopoczucie Tomasza po odczycie elukubracji (rzecz z trudem wypracowana, bez talentu), skrytykowanym przez kolegów po fachu.

 

Gdy Judym wyznał, że żałuje tego wystąpienia, usłyszał, by nie zawracał sobie głowy „byle czym”, że medycyna to tylko fach, a nie mrzonki o naprawianiu świata biednych: „Medycyna to interes jak każdy inny.”. Doszli tak do ulicy Długiej, przy której mieszkał bohater. Wówczas pożegnał Chmielnickiego (ten przywołał doróżkę i skierował się do swego domu przy ulicy Krochmalnej).

 

Smutek

Bohater, podczas spaceru po parku, czuje, jak powoli jego marzenia tracą szansę realizacji. Nie zwraca nawet uwagi na mijającą go karetę z poznanymi w Paryżu paniami.

Był początek października, gdy Judym spacerował w Alejach Ujazdowskich, w świecącym słońcu. Wchodząc do parku, udał się na sam jego koniec. Rosły tam piękne topole, srebrne wierzby i świerki. Czasem dobiegał do jego uszu dziecięcy śmiech. Obok drogi usłanej liśćmi znajdowały się baseny wodne. Między drzewami widać było przejeżdżające powozy na gumowych kołach.

 

Judym rozmyślał o swej młodości, gdy posiadał w sobie ogromną energię, dużo planów, z których teraz żaden nie mógł zaistnieć. W jakąkolwiek stronę, w którą by się nie zwrócił ze swymi ideami – natrafiał na ścianę nie do przebicia. Czuł ogromny smutek i zniechęcenie: „Smutek, smutek... Rozkuwał marzenia z kajdan myśli i przenikał duszę na wskroś, jak noc przenika wodę. Zostawał z człowiekiem sam na sam niby ulotny a niewątpliwy cień jego postaci. W którąkolwiek stronę, od jakiej rzeczy wzrok było obrócić, wił się po ziemi niedocieczony a wszędzie obecny”.

 

Gdy przechodził na drugą stronę alejki, w jednym z mijających go powozów dostrzegł trzy panienki, z którymi zwiedzał Wersal. Panna Natalia również go poznała, na dowód czego skinęła głową, a on uniósł rękę do kapelusza na znak przywitania. Kobieta powiedziała coś do panienek Joanny i Wandy, siedzących po drugiej stronie powozu.

 

„Judym szedł w swoją drogę ze spuszczonymi powiekami, zatopiony w marzeniach”.

Praktyka

Judym na próżno przez pięć miesięcy oczekuje w swym gabinecie (urządzonym w domu) na pacjentów. Nikt nie przychodzi, co jest wynikiem odczytu wygłoszonego u dr. Czernisza.

Gdy otrzymuje od dr. Węglichowskiego propozycję pracy w zakładzie uzdrowiskowym w Cisach, decyduje się przyjąć stanowisko.

Na ścianie kamienicy przy ulicy Długiej i na drzwiach mieszkania zajmowanego przez Tomasza Judyma, umieszczono tablice o popołudniowych godzinach przyjmowania pacjentów. Bohater rano pracował w szpitalu na oddziale chirurgicznym jako asystent, po czym jadał na mieście, a od siedemnastej do dziewiętnastej czekał na pacjentów w swym mieszkaniu… Od września do lutego nikt nie przyszedł, co Judym tłumaczył skutkiem każdej początkowej praktyki.

Jego mieszkanie składało się z trzech pokoi, z których jeden był przeznaczony na gabinet lekarski, w którym stał stolik, obok stołki i stara sofa, drugi na poczekalnię dla pacjentów, z kanapą, dwoma fotelami i kilkoma stołkami, a trzeci na sypialnię doktora, który wszystkie meble kupił samodzielnie.

 

Pani Walentowa, żona bednarza, pracowała u niego jako gospodyni i portierka do otwierania drzwi pacjentom (którzy nie przychodzili). Kobieta mieszkała również w tej samej kamienicy (w suterenie), miała piętnastoletnią córkę, z którą pod nieobecność Tomasza panoszyły się w jego mieszkaniu (wypalały jego świece, wyjadały jedzenie: „Cukru i bułek dr Tomasz nigdy w szafie nie znalazł, choćby się z głodu wił pod jej drzwiami, natomiast nie zamiecione okruszyny słały się wszędzie, a szczególniej w łóżku... Jedna poręcz wyściełanej otomany, kupionej za gruby pieniądz, wkrótce okryta została jakimś szczególnym tłuszczem, a druga uczerniona s z u w a k s e m i zwalana błotem, jak to mówią, do cna”). Z pieniędzy, które dostawała od doktora na domowe wydatki rozliczała się tylko na papierze, a nie w towarze (pokazywała mu jedynie faktury, nie przynosząc żadnego jedzenia). Na początku trochę się kryła ze swym postępowaniem, lecz potem już nie. Gdy doktor chciał dowiedzieć się, gdzie są jego pieniądze, Walentowa wyliczała mu swe nieszczęścia, w rezultacie czego mężczyzna zamykał się w swym gabinecie: „Z początku dr Tomasz usiłował wytworzyć stosunek pełen życzliwości, braterski. Nim upłynął miesiąc, już walczył, a w listopadzie był zwyciężony i wzięty do niewoli. Odtąd, jeżeli nawet zastał Zośkę wylegującą się na kanapie z k o p y t a m i obarczonymi błotem, jeżeli nawet spostrzegał Walentową żłopiącą herbatę z arakiem przy stole obficie zastawionym jego wiktuałami, stosował jedynie możliwą, aczkolwiek mało skuteczną metodę włoską: guarda e passa. Nie było innej rady... Zamykał się w swoim "gabinecie", a resztę mieszkania oddawał in direptionem”. Coraz boleśniej zdawał sobie sprawę, że spadek, który otrzymał po śmierci ciotki, z dnia na dzień maleje, a pacjentów nie ma z powodu odczytu przedstawionego u doktora Czernisza na jesieni (potępiono go za głoszone idee).

 

Przez te wszystkie miesiące i popołudnia czekał na pacjentów w swym gabinecie, a Walentowa siedziała na krześle w przedpokoju, by, w razie czego, otworzyć drzwi. Tylko raz spełniła swój obowiązek – gdy przyszła kobieta, która jednak nie była pacjentką, lecz wolontariuszką zbierającą pieniądze na stowarzyszenie nawracające dziewczyny na dobrą drogę (Judym dał jej rubla).

W końcu marca przybiegła Wiktorowa z tajemniczą i niesprecyzowaną w powieści wiadomością o mężu: „Rozpowiadała, jak co było, głosem z płaczu oślizgłym blisko godzinę, a później, wymieniwszy wszelkie szczegóły skrupulatnie, zabrała się i odeszła do swej fabryki”. Po wysłuchaniu kobiety Judym uznał, że musi teraz pomagać bratowej i dzieciom. Po pracy w szpitalu poszedł do ich mieszkania, w którym zastał tylko dzieci i ciotkę, która nie darzyła sympatią jego i swej siostry nieboszczki (tej samej, która kiedyś zabrała Tomasza na wychowanie).

 

Doktor, patrząc na dzieci brata uznał, że należy zrobić wszystko, by umożliwić im naukę (ale jego finanse były w opłakanym stanie, nie wiedział, jak rozwiązać problem dalszej edukacji bratanków). Wyszedł z mieszkania Wiktora o zmroku, gdy po chwili na ulicy spotkał doktora Chmielnickiego, który wiedząc o złej sytuacji Judyma dotyczącej jego prywatnego gabinetu – zaproponował mu wyjazd na prowincję. Powiedział, że jego kolega – doktor Węglichowski, mieszkający i pracujący w Cisach, szuka asystenta i akurat przebywa w Warszawie. Bohater, po dłuższych namowach, zgodził się na spotkanie z lekarzem (powiedział, że zaprasza Węglichowskiego do swego prywatnego gabinetu w godzinach przyjęć).

 

Po rozstaniu z Chmielnickim, Judym postanowił opuścić stolicę Polski, ponieważ nie było tu miejsca dla jego praktyki. Brał pod uwagę również sytuację bratowej: „Tak, tak... Trzeba dokądś iść, to darmo. Wiktorowa się nie wyżywi, a i ja czyż długo bym potrwał z taką sumą pacjentów jak obecnie. Pojadę. Może nie na zawsze, może na rok, na dwa. Może gdy wrócę, będzie, do stu tysięcy diabłów, co innego". Następnego dnia przyszedł do niego doktor Węglichowski, mający około pięćdziesięciu lat. Zapytał bohatera o powód decyzji dotyczącej opuszczenia Warszawy. Judym - nie ukrywając nic – opowiedział o wygłoszonym przeszło pięć miesięcy temu odczycie oraz o odwróceniu się od niego lekarskiego środowiska (doktorowi doniesiono o tym nawet na prowincji). Węglichowski przedstawił Tomaszowi ofertę pracy w Cisach (pensja sześćset rubli rocznie, bezpłatne korzystanie z lokalu, światła, opału i utrzymanie). Judym mógł rozpocząć tam prywatne praktyki. Opowiedział również o zakładzie uzdrowiskowym oraz małym szpitaliku, które były własnością pani Niewadzkiej (tej, którą Judym poznał w Paryżu).

Lekarze umówili się nazajutrz na spotkanie w mieszkaniu Chmielnickiego. Judym miał wówczas dać ostateczną odpowiedź w sprawie przyjęcia pracy w Cisach.

Choć było mu żal opuszczać Warszawę, nie miał innego wyjścia: „Już się zdecydował na wyjazd. Rozpoczynał jak gdyby nową stronicę życia. Czasami błąkał się w jego myślach zgryźliwy frazes: "Filister zabiera się do robienia kariery, filister, filister" - lecz szybko ta gorzka nuta ginęła w cichej rozkoszy, jak tęsknota ściskająca piersi”.

 

Swawolny Dyzio

Opis podróży do Cisów, podczas której bohatera prześladuje niegrzeczny chłopiec Dyzio. W końcu, wyczerpany postępowaniem źle wychowanego dziecka, decyduje się na samodzielną podróż. Dociera do uzdrowiska umazany błotem (wynajętą furmanką powoził pijany woźnica) i wyczerpany (resztę drogi przebył pieszo).

Pod koniec kwietnia Judym opuszczał Warszawę i jechał objąć stanowisko w Cisach. Za zaliczkę na poczet przyszłego wynagrodzenia, wynoszącą sto rubli, pozałatwiał wszystkie zaległe sprawy. Spakował walizkę i pojechał na dworzec, po czym kupił bilet i wsiadł do pociągu. W przedziale zastał starszego oficera i dwie panie. Po chwili do towarzystwa dosiadła się jeszcze kobieta z dzieckiem i masą bagaży. Chłopczyk miał na imię Dyzio, dziesięć lat i był bardzo niegrzeczny (całą podróż zaczepiał pasażerów), nie słuchał matki. Tak bardzo drażnił bohatera („Zaglądał mu w oczy, wpierał się w niego ramieniem, łokciem, kolanem, wreszcie wywlókł spod ławy swój bat, koniec biczyska wtłoczył w nogę doktora Tomasza i zaczął nim oburącz świdrować. (…)Na ławce leżał kapelusz Judyma. Chłopczyk chwycił go w ręce sposobem cyrkowym, zaczął kręcić, wyrzucać w górę i łapać na patyk.), że Judym prawie całą drogę spędził na korytarzu. Potem, gdy z uwagi na przesiadkę w podróży – musiał zmienić wagon, okazało się, że znowu dzieli przedział ze znajomą parą.

 

Gdy w końcu dojechał do wyznaczonej stacji, czekał na niego powóz z furmanem w błyszczącej liberii, przysłany przez administratora uzdrowiska. Po powrocie z bufetu, do którego pobiegł po zakup papierosów – Tomasz zastał w powozie matkę z niesfornym Dyziem (później dowiedział się, że powóz również był przysłany po nich). Był tak niezadowolony, że chciał nawet zrezygnować ze wspólnej jazdy, ale wytłumaczył sobie, że jakoś „to” wytrzyma. Okazało się, że współtowarzyszka jego podróży również podążała do Cisów.

Podczas jazdy mijali karczmy, lasy, a niestrudzony podróżą chłopczyk wynalazł sobie nową zabawę, polegającą na… drapaniu doktora w łydki! Gdy to mu się znudziło, brał w ręce błoto z posadzki powozu i wciskał coraz bardziej zdenerwowanemu Judymowi do kamaszków. Wtedy miarka się przebrała! Po kilkakrotnym zwróceniu uwagi dziecku w obecności matki, gdy to nie poskutkowało – Judym nakazał furmanowi zatrzymanie powozu. Wziął wówczas Dyzia na kolano i ukarał go wlepiając mu jakieś trzydzieści klapsów, ku przerażeniu krzyczącej matki. Po tym Tomasz oznajmił protestującej kobiecie, że nie zamierza dalej dzielić z nią jednego powozu – zabrał furmanowi swą walizkę i kazał mu ruszać. Mimo próśb woźnicy i zapewnień, że do Cisów jest jeszcze długa droga, Tomasz miał już dość podróży w takim towarzystwie.

 

Gdy został sam, zaczął rozglądać się po okolicy, cały czas klnąc ze złości. W oddali ujrzał wieś i poszedł w jej kierunku. Chodził tam „od chałupy do chałupy”, szukając kogoś, kto zawiózłby go do Cisów. W końcu znalazł woźnicę z końmi.

 

Podczas jazdy, na rozstaju drogi mężczyzna zatrzymał się i udał do sklepu z trunkami, ponieważ musiał kupić butelkę gorzałki, którą opróżnił potem do połowy. Choć ziemia była błotnista, pijany woźnica pospieszał stale konie.

 

Mijali wsie, objeżdżali lasy, pędzili przez pastwiska, a woźnica cały czas śpiewał i popijał gorzałkę. Ponieważ jechali bez opamiętania po „wałach” ziemi, w pewnym momencie wóz wywrócił się do przydrożnego rowu, co niezmiernie rozśmieszyło pijaka. Judym był cały umazany błotem.

Zdenerwowany, zostawił mamroczącego mężczyznę, i niosąc bagaż ruszył przed siebie. Zbliżał się wieczorów, gdy doszedł w końcu do miasteczka Cisy. W pewnym momencie minęły go dwie amazonki na koniach (rozpoznał w nich Wandę i Natalię) w towarzystwie dwóch mężczyzn. Nie został jednak rozpoznany – przecież panny pamiętały go jako pięknie ubranego towarzysza wycieczki po Wersalu, a nie brudnego i spoconego przybłędę.

 

W miasteczku bohater poprosił żydowskiego tragarza o zaniesienie walizki do zakładu uzdrowiskowego, ponieważ sam już ledwo stawiał kroki. Gdy w końcu znalazł się w swym nowym mieszkaniu, wskazanym przez zakładowego portiera, umył się i przebrał, dając przedtem zabrudzone palto do wyczyszczenia. Jego służbowa kwatera składała się z dwóch pokoi, a raczej salonów. Za oknami rozciągał się piękny widok na aleję otoczoną z dwóch stron drzewami, za którą ciągnął się mur okalający cały cisowski park.

Bohater czuł, że odnalazł swe miejsce na świecie: „Czuł w sobie zjednoczenie z tym, na co spoglądał. Przez jego ciało zdawała się płynąć siła natury stwarzająca rozrost drzew i wykwitanie liści. Judym uczuł w sobie tę siłę i uczuł władzę spożytkowania jej w wielkiej pracy. Nadzieja trudów, które przewidywał w tym miejscu, poiła go rozkoszą. Patrzał w przestrzeń i uderzał ją silnymi oczyma. Nareszcie, nareszcie! Oto miejsce, gdzie mu będzie wolno włożyć jarzmo i drzeć starą glebę głęboko sięgającym pługiem. (...)Nie pożałuje ramion, nie będzie skąpił potu! Niechże wiedzą, jak się wywdzięcza ten z motłochu, kogo przyjmą do swej kultury, komu udzielą cząsteczki swych praw do czynu”.

 

Cisy

Doktor zapoznaje się z historią i działaniem kurortu, z pracującymi tam ludźmi oraz pacjentami szpitala. Nawiązuje korespondencję z wiceprezesem zakładu – M. Lesem.

Oto opis uzdrowiska: „Zakład kuracyjny Cisy leży w dolinie między dwoma łańcuchami wzgórz porosłych pięknym lasem. Środkiem doliny przepływa strumień tworzący w samym parku dwa stawy, z których drugi jest motorem maszyn zakładowych. Dokoła stawów ściele się olbrzymi park łączący się z lasami na wzgórzach sąsiednich. Zakłady kąpielowe (tj. łazienki, hydropatia, natryski etc.) mieszczą się w gmachu zwanym, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, "Wincentym", a stoją nad drugim stawem. Z tej samej strony na wzgórzu świeci się wspaniały kursal, otoczony gajem roślin, klombów kwiatowych, gazonów, trawników, alejek zacisznych i szpalerów. W obrębie parku tudzież poza nim, przy drogach dążących w różne strony, a nawet wprost wśród lasu stoją wille. Jedne z nich skupiły się w szereg jak chaty we wsi, inne szukają samotności i odgradzają się od świata gąszczami ogrodów”.

 

Na drugi dzień po przyjeździe Tomasz zwiedził miejscowość. Zapoznał się z chemicznym składem źródeł, maszynami wprowadzającymi wodę do wanien kąpielowych, z księgami kancelaryjnymi i procedurą funkcjonowania hotelu. Zakład leczniczy był instytucją akcyjną, o stałym kapitale. Wspólników było dwudziestu kilku, a wszystkim kierowała rada zarządzająca, z prezesem (moskiewskim adwokatem) na czele. Pierwszym wiceprezesem komisji kontrolującej był wspólnik Leszczykowski z Konstantynopola, a drugim bogaty przemysłowiec Stark z Warszawy. Funkcję dyrektora pełnił doktor Węglichowski, administratora Jan Bogusław Krzywosąd Chobrzański, a kasjera Listwa (to właśnie żona tego cichego i skromnego mężczyzny i pasierb jechali wtedy z Judymem).

 

Cisy miały przebogatą historię. Znane ze swych wód już w ubiegłym stuleciu, należały od pokoleń do rodziny Niewadzkich. Ostatnim właścicielem był mąż poznanej przez Tomasza w Paryżu starszej pani. Po powrocie z zagranicy na stare lata, Niewadzki zaczął pomagać potrzebującym.

 

Kąpiele wodne w parkowych źródłach uznano za skuteczne, więc wybudował on w Cisach zakład leczniczy. Na powstanie całego kompleksu przeznaczył kilkadziesiąt morgów, nie wyłączając parku, źródła, części przylegających lasów i budynków. Założył stowarzyszenie, do którego zaprosił swych przyjaciół z całego świata. Największym udziałowcem został jego kolega – Leszczykowski, pochodzący spod Cisów syn ubogiego szlachcica (w młodości wyrzucony podczas burzy na brzegi Bosforu w jednym surducie i dziurawych butach. Pracował wtedy jako tragarz portowy, zamiatacz ulic, roznosiciel ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin