szewcy_-_streszczenie.doc

(288 KB) Pobierz
Marta Laskowska

Marta Laskowska

 

Stanisław Ignacy Witkiewicz, Wybór dramatów (tu: Szewcy i Wstęp)

 

SZEWCY. NAUKOWA SZTUKA ZE „ŚPIEWKAMI” W TRZECH AKTACH
Poświęcone
Stefanowi Szumanowi

Występujące osoby:
SAJETAN TEMPE - majster szewski. Miał rzadką bródkę, określoną mianem „dzikiej” oraz wąsy. Był sześćdziesięcioletnim, siwiejącym blondynem, ubranym w normalny strój szewski z fartuchem.
CZELADNICY: pierwszy z nich miał na imię JÓZEK, a drugi JĘDREK. Byli przystojnymi, „morowymi”, młodymi dwudziestoletnimi szewskimi chłopami, ubranymi w szewskie stroje z fartuchami.
KSIĘŻNA IRINA WSIEWOŁODOWNA ZBEREŹNICKA-PODBEREZKA – to bardzo piękna szatynka, niezwykle miła i ponętna. Miała około dwudziestu siedmiu bądź ośmiu lat.
PROKURATOR ROBERT SCURVY – bohater ten miał twarz szeroką, przypominającą czerwony salceson, w którym „tkwią inkrustowane, błękitne jak guziki od majtek oczy”. Jego szerokie szczęki mogłyby pogryźć na proszek kawałek granitu. Ubrany był w strój żakietowy, na głowie miał melonik, w ręku laskę ze złotą gałką (tres démodé), a biały halsztuk zawinięty (tkwiła w nim ogromna perła).
LOKAJ KSIĘŻNEJ – FIERDUSIEŃKO – swym wyglądem przypominał manekina. Jego strój – króciutka pelerynka – był czerwony, ze złotym szamerowaniem. Na głowie nosił kapelusz.
HIPER – ROBOCIARZ – ubrany był w bluzę i kaszkiet. To mężczyzna ogolony, o szerokiej szczęce. W ręku trzymał kolosalny miedziany termos.
DWÓCH DYGNITARZY – byli to towarzysz Abramowski i towarzysz X, mężczyźni wspaniale ubrani, cywile, o wysokiej inteligencji i „w ogóle pierwszej marki”. X był ogolony, a Abramowski miał brodę i wąsy.
JÓZEF TEMPE – był dwudziestoletnim synem Sajetana.
CHŁOPI – to stary chłop, młody chłop i dziwka ubrani w stroje krakowskie.
STRAŻNICZKA – to młoda ładna dziewczynka, która na mundurku nosiła fartuszek.
CHOCHOŁ – postać z Wesela Stanisława Wyspiańskiego.
STRAŻNIK – to normalny „byczy chłopak” w zielonym mundurze.


AKT PIERWSZY

 

Akcja I Aktu dramatu rozgrywa się w warsztacie szewskim umieszczonym wysoko ponad doliną. W tle słychać odgłosy przemysłowego miasta. Majster Sajetan Tempe pracuje z dwoma dwudziestoletnimi Czeladnikami, z których pierwszy ma na imię Józek, a drugi Jędrek. Podczas wykonywania obowiązków w warsztacie, szewcy rozmawiają o naprawie butów i frustracji spowodowanej wykonywaniem nielubianego zawodu. Są przekonani o krzywdzie społecznej, która ich dotknęła. Czeladnicy są niezadowoleni, że służą wyższym warstwom, które ich wykorzystują i poniżają.

Majster także ma poczucie bezsensu wykonywania swego zawodu oraz świadomość niższości swego życia w drabinie społecznej. Mówi: „Hej! Hej! Kuj podeszwy! Kuj podeszwy! Skręcaj twardą skórę, łam sobie palce! A, do diabła - nie będziemy gadać niepotrzebnych rzeczy!”, ujawniając beznadziejną sytuację wykonawców szewskiej profesji. W jego wypowiedzi pojawia się co chwila powiedzonko „hej”, które denerwuje II Czeladnika. Robotnicy cierpią na „ból istnienia”.

 

Scena przedstawia warsztat szewski na niewielkiej przestrzeni półkolistej, który może być – według uznania - dowolnie „fantastycznie” urządzony. Na lewo widać trójkąt zapełniony kotarą wiśniowego koloru, a w środku trójkąt ściany szarej z okrągłym okienkiem. Z kolei na prawo leży pień wyschłego pokręconego drzewa, a między nim a ścianą widać trójkąt nieba. Dalej na prawo jawi się daleki krajobraz z miasteczkami na płaszczyźnie. Warsztat umieszczony jest wysoko ponad doliną: „w głębi, jakby na górach wysokich był postawiony”. W środku pomieszczenia stoi Sajetan, po bokach dwaj Czeladnicy (pierwszy na lewo, drugi na prawo) pracujący przy warsztacie. Z daleka dochodzi huk samochodów „czy czort wie czego zresztą” i ryki syren fabrycznych.
Zajęty kuciem młotem butów Sajetan zarządził, by jego pomocnicy nie rozprawiali o niepotrzebnych rzeczach, a zajęli się podeszwami. Czując się sfrustrowanym koniecznością wykonywania nie lubianego zawodu, a zarazem mając świadomość degradacji swego życia, mówił do nich: „Hej! Hej! Kuj podeszwy! Kuj podeszwy! Skręcaj twardą skórę, łam sobie palce! A, do diabła - nie będziemy gadać niepotrzebnych rzeczy!”. Podczas tych wskazówek szewc nazwał się wiecznym tułaczem, zawsze przykutym do miejsca.

Nagle pojawiła się myśl o zorganizowaniu przewrotu, który zmieniłby sytuację. Sajetan chciałby zająć miejsce elit rządzących, dokonać na nich zemsty: „ich dziwki deflorować, dewergondować, nimi się delektować, jus prima noctis nad nimi sprawować, w ich pierzynach spać, ichnie żarcie żreć aż do twardego rzygu…”. Choć byłoby to spełnienie jego marzeń, nie widzi on już przed sobą żadnych perspektyw poprawy bytu: „Nie wierzę już w żadną rewolucję” i dosadnie ocenia położenie szewców: „Nawóz jesteśmy”. Wówczas II Czeladnik wyraża gorzki protest: „Nawóz bo nawóz, ale oni dobrze żyli. Ichnie dziwki nie śmierdziały tak jak nasze…”. W dalszej rozmowie Tempe stawia diagnozę współczesnego społeczeństwa. Wyznaje, iż wszystko mu „tak zbrzydło na tym świecie, że więcej o niczym gadać nie warto”. Jest zdania, że ludzkość kona „pod gniotem cielska gnijącego, złośliwego nowotwora kapitału, na którym, nikiej putryfakcyjne owe bąble, faszystowskie rządy powstają i pękają, puszczając smrodliwe gazy zagniłej w sobie, w sosie własnym, bezosobowej ciżby ludzkiej”. Uważa, że nic już nie można poradzić na obecny stan, ponieważ wszystkie słowa zdolne coś zmienić zostały już „wygadane do cna”. Najgorszym pewnikiem dla niego jest fakt, iż praca nigdy nie ustanie, ponieważ machina społeczna się nie cofnie. Jedyną pociechę widzi w tym, że wszyscy „jako jeden wstrętny mąż, z zapamiętaniem nieprzytomnym orać będą, że nie będzie nawet takich próżniaków...”. Poza tym opowiada Czeladnikom, że jego syn przestał do organizacji młodych ludzi - „Dziarskich Chłopców”.


Nagle przerwał mu I Czeladnik. Zapytał swego pracodawcę, czy miałby odwagę „ją” zabić. To pytanie tak zainteresowało drugiego pracującego, że przestał kuć podeszwy i nasłuchiwał odpowiedzi. W końcu usłyszał słowa Sajetana: „Dawniej tak - teraz nie!”. Szewc wyznał, że drażni go fakt, iż robi dla „nich” buty, ponieważ mógłby być prezydentem, królem tłumu, a musi zajmować się takim fachem. Przyczynę swego położenia widział w tym, że gdy była na to pora – nie umiał mówić. Gdy Czeladnik zapytał, czemu nie potrafił wydobyć z siebie słów, odpowiedział: „Nie dali. Hej! Bali się”.

Słowo, którego użył Sajetan - „Hej!” - tak rozzłościło II Czeladnika, który cały czas upominał Tempe by nie nadużywał zawołania, iż zagroził, że pójdzie „od roboty precz”, jeśli usłyszy jeszcze raz „Hej!”. Przy okazji ostatniej uwagi bohater zapytał, kim jest ów Heliodor, na którego powoływał się Sajetan.

Heliodor oznacza kogoś dającego światło lub dar Słońca. Słowo to pochodzi z języka greckiego.

Czeladnik usłyszał, że jest to fikcyjna postać lub nawet wymysł szewca: „(…)już nie wiem nic”. Dalej Sajetan wyznał nagle, że nie wierzy już w żadną rewolucję, a samo słowo jest dla niego wstrętne jak „karaluch abo i prusak czy wesz”. Przyczynę poczucia bezsensu zrywu widział w przekonaniu, iż wszystko obraca się przeciw niemu i jemu podobnym: „Nawóz jesteśmy, jako ci dawni królowie i inteligencja w stosunku do totemowego klanu - nawóz!”. Usłyszawszy to gorzkie stwierdzenie, II Czeladnik rozwinął je o uwagę, iż wymienieni ludzie żyli dobrze, a ich „dziwki nie śmierdziały tak jak nasze, sturba ich suka malowana, dziamdzia ich szać zaprzała!”.

Tempe wyznał w dalszej rozmowie z pracownikami, iż wszystko mu „tak zbrzydło na tym świecie, że więcej o niczym gadać nie warto”. Był zdania, że ludzkość kona „pod gniotem cielska gnijącego, złośliwego nowotwora kapitału, na którym, nikiej putryfakcyjne owe bąble, faszystowskie rządy powstają i pękają, puszczając smrodliwe gazy zagniłej w sobie, w sosie własnym, bezosobowej ciżby ludzkiej”. Uważał, że nic już nie można poradzić na obecny stan, ponieważ wszystkie słowa zdolne coś zmienić zostały już „wygadane do cna”.

Bohater propagował działanie, należało robić tyle, ile tylko było w możliwości jednostki. Na koniec monologu zadał retoryczne pytanie, czy on z innymi rzemieślnikami byli ludźmi. W danej po chwili dopowiedzi poddał pod wątpliwość swe człowieczeństwo, nazywając się bydlęcym ścierwem, które męczy się i skowycze na „ich” uciechę. Po kolejnym zawołaniu „Hej! Hej!” zaczął walić młotem w co popadło, wykrzykiwać, że „oni” – „brzuchacze zacygarzone, ociekające takim śliskim koktejlem z ichniej rozkoszy i naszej smrodliwej, beznadziejnej w swej męce” – myślą podobnie. Wysłuchawszy słów Sajetana, II Czeladnik przyznał mu rację: „Takeście to mądrze rzekli, że nawet to wstrętne „hej” mnie nie raziło”.
Tempe, nie zwracając uwagi na słowa pracownika, rozprawiał dalej. Najgorszym pewnikiem dla niego był fakt, iż praca nigdy nie ustanie, ponieważ machina społeczna się nie cofnie. Jedyną pociechę widział w tym, że wszyscy „jako jeden wstrętny mąż, z zapamiętaniem nieprzytomnym orać będą, że nie będzie nawet takich próżniaków...”.

W dalszej rozmowie II Czeladnik nie mógł się powstrzymać i wypowiedział swe zdanie na temat stosunków społecznych. Przypomniał, że do zakładu przyjdzie dziś księżna ze swoim „prokuratorskim psem i gadać będzie też i wiercić nama otworki w metafizycznych pępkach, jak to uni, ci pysni panowie nazywają w sobie te cukierki, co u nas wrzodami swędzącymi są i zostaną”. Właśnie w różnym nazewnictwie najprostszych pojęć pracownik widział największą różnicę, sprzeczność między przedstawicielami różnych środowisk: „(…)to są te rzeczy, ta sakra ich suka, ślachcickie odpadki, co oni nazywają swymi metafizycznymi przeżyciami. Łechcą sobie nimi spasione brzuchy, a każdy taki łecht nasyconego bydlaka to nasz ból w kiszkach”. Na koniec przemowy II Czeladnik powiedział, że należy żyć i umrzeć, „zacisnąć się w główkę od szpilki i rozprzestrzenić się na cały świat; puszyć się i tarzać w prochu...”.


Gdy zmęczony i zdezorientowany przestał mówić, jego kolega nie wyraził podziwu monologiem Jędrka, lecz opowiedział o swej znajomości Kretschmera z wykładów „intelektualnej lafiryndy Zahorskiej”, wygłaszanych w Wolnej Wszechnicy Robotniczej. W tym miejscu ludzie sami „częstowali się” twardą wiedzą, byli „karmieni” umysłową biegunką, chciano ich jeszcze bardziej „zatumanić, niż to chciały wszelkie religianty na usługach feudałów i ciężkiego się przemysłu wygłupiające”. Józek nazwał ten proceder schizoidalną psychologią.

Przyznał jednocześnie, że nie wszyscy ją stosują, ponieważ coraz więcej było na świecie pykników, których światopogląd podsumował ironiczną uwagą: „Ma se radio, ma se stylo, ma se kino, ma se daktyle, ma se brzucho i nieśmierdzące, niecieknące ucho, ma se syćko jak się patrzy - czego mu trza? A sam w sobie jest ścierwo podłe, guano pogodne, przebrzydłe. To je pyknik, wiś? A taki niezadowolony ze siebie to ino mąt na świecie czyni, żeby siebie przy tym przed sobą wywyższyć i siebie sobie pokazać lepszym niż naprawdę jest - nie być, ino pokazać, i nie lepszym, ino takim fajniejszym, wyhyrniejszym. Tak ci to wyhyrma przed sobą”. Po tej krótkiej charakterystyce pykników I Czeladnik wyznał, że nie wie, kim jest: pyknikiem czy schizoidem.

 

Tymczasem Sajetan, przysłuchujący się rozmowie pracowników, odezwał się z uwagą, że podczas, gdy oni „gadają” – życie ucieka. Podzielił się z Czeladnikami swymi ukrytymi pragnieniami. Otóż głównym marzeniem Tempe było „deflorowanie”, „dewergondowanie” i delektowanie się dziwkami, sprawowanie nad nimi władzy, spanie w ich pierzynach, „ichnie żarcie żreć aż do twardego rzygu, a potem ichnim duchem od zaświatów się zachłysnąć”. Poza tym chciał stworzyć coś nowego, może nawet religię. Wyliczał: „(…)na pośmiewisko ino, i nowe obrazy, i symfonie, i poematy, i maszyny, i nową całkiem zaistną, śliczną jak moja Hania...”. Nagle gwałtownie zapytał, co ma z tego „wszystkiego”, lecz został natychmiast uciszony przez II Czeladnika. Uwaga: „Cichojcie!” jedynie rozzłościła go jeszcze bardziej. Nazwał Jędrka frajerem i zaczął coraz głośniej krzyczeć przy uderzaniu młotem: „Hej! Hej! Hej! Hej! Hej!”. Dalej zaczął opowiadać o swym synu, który przystał do „Dziarskich Chłopców”. Według Sajetana była to organizacja „takich, co chcieliby wszystko od razu”, czyli zużyć inteligencję, starać się nie mordować nikogo.

Rozmowę przerywa pojawienie się prokuratora Roberta Scurvy’ego, ubranego w strój wizytowy. Gardzi on prostymi szewcami. Na protesty II Czeladnika dotyczące pracy za niskie wynagrodzenie odpowiada: „Droga wolna. Możecie iść i zdechnąć sobie pod płotem. Wyzwolenie jest tylko przez pracę”. Stwierdza także, że zawsze będzie istniała hierarchia społeczna i ludzka zazdrość o miejsce w niej. Przekonuje, że podział na dyrektorów, wyższych urzędników oraz pracowników nie zniknie nigdy, ponieważ są istotne różnice w pracy inteligentów i robotników: „Praca umysłowa wymaga „innych składników mózgu – mózgu i jedzenia” stąd istnieją różnice w standardzie ich życia” . Z równowagi wyprowadza go celowa wzmianka Czeladnika o nieodwzajemnionej miłości prokuratora do Księżnej. Wówczas Scurvy wyzywa robotnika „milcz, sflądrysynie, milcz, skurczyflaku”.


Rozmowę szewców przerwało pojawienie się z prawej strony sceny prokuratora Scurv’ego, ubranego w strój żakietowy, cylinder. Nowy bohater trzymał w ręku parasol i żółte kwiaty. Usłyszawszy koniec mowy Sajetana zauważył, że mordować nigdy nie można, a zawsze trzeba! Swą wypowiedź podsumował śmiechem („hehe”), co wprawiło II Czeladnika, robiącego akurat olbrzymi, nienaturalnie wielki but oficerski, w furię: „A ten „hehe” znowu. Jeden „hej”, a drugi „hehe” - wytrzymać nie można. Ja nie chcę pracować za taką flotę! Ja nie będę? Puśćcie mnie!”. Scurvy nie przeciwstawiał się prośbie młodego szewca. Stwierdził, że jeśli chce, to może iść „zdechnąć sobie pod płotem”, bo jedyne wyzwolenie jest tylko przez pracę.

Na tę uwagę Tempe zauważył, że prokurator nie może wiedzieć, co znaczy praca, ponieważ każdego dnia siedzi w fotelu, pali dobre „papirusy”, najada się do syta tym, czym chce. Dla szewca każdy pracownik umysłowy oraz „zmysłowy” był zwykłą kanalią. Słysząc ten zarzut Scurvy zapytał, czy Sajetan łudzi się, że kiedyś będzie inaczej: „Czy wy naprawdę myślicie, że wszyscy będą mogli być zmechanizowani i ustandaryzowani w pracy ręcznej?”. Starał się przekonać manufakturzystę, że zawsze na świecie będą dyrektorzy i urzędnicy wyżsi, którzy będą jeść co innego niż majstrzy w fabrykach, ponieważ praca umysłowa wymaga „innych składników mózgu - mózgu i jedzenia”. Te gorzkie słowa spowodowały wybuch płaczu u Jędrka, a u jego szefa podzielenie się z zebranymi swoimi poglądami na omawianą kwestię. Tempe przyznał rację gościowi, lecz zauważył przy tym, że owi wyżsi urzędnicy będą jeść „odpowiednie preparaty bez smaku, a nie langusty i wąparsje, jak ty, prokuratorze sądu najwyższego dla społecznych nieporozumień kapitału z pracą”. Nazwawszy Scurv’ego elitycznym rzezańcem uprzedził go, że, choć nawet jeśli obecnie – w czasach faszystowskich syndykalistów w rodzaju jego syna - może jeszcze żyć „jak soliter w zepsutym bańdziochu rozkładającej się socjety”, to wszystko to się zmieni, gdy prawdziwi syndykaliści „zwalą państwo w ogóle”. W czasach, które nastaną po przewrocie, nie będzie już potrzeba takich ludzi, jak prokurator.
Wysłuchawszy uwag płaczącego Tempe, Scurvy zarzucił mu, że on i jemu podobni mają „kompleks langusty”, a zapowiadany przewrót nigdy nie nastąpi: „Nie może się tak zdegenerować nasz gatunek, żeby narządy trawienia skurczyły się i przystosowały do paru pigułek. Wtedy proporcjonalnie zdegenerowałoby się wszystko tak, że w ogóle żadnych problemów by nie było: byłaby kupa dogasających pierwotniaków, a nie społeczeństwo, cierpiące nieuleczalnie na zależność swych części jednych od drugich”.
Wywód prokuratora przerwał II Czeladnik, zarzucając mu zbyt duże poświęcenie myślom o abstrakcjach „w uniezależnieniu od swego żołądka i innych jelitalii...”. Ta uwaga spotkała się z ostrym sprzeciwem prawnika. Jędrek nie zamierzał jednak cofać swych słów. Powiedział z rozpaczą w głosie, że jego największym pragnieniem są ładne kobiety i dużo piwa, a tymczasem może wypić tylko dwa duże kufle, a zamiast mnóstwa towarzyszek czas spędza „ciągle z tą Kaśką, ciągle z tą Kaśką - a niech to cholera!...”.

Zniesmaczony rozmową prokurator zażądał jej zakończenia. Nie bacząc na te słowa Józek podszedł do prawnika z zaciśniętymi pięściami i z ironią przemówił: „Dość! Panu prokuratorowi najwyższego sądu kwaśno w nosie się robi na myśl samą, że on, Jędrek, musi ciągle z tą jedną Kaśką. A sam to on je teozof. Bardzo piknę ma idejki. Ale dziwek ma, ile chce. Ale do tego chciałby tylko z jedną, a z tą się nie da - hi, hi - wszędzie są te same problemy, w stosuneczkach równolegle przesuniętych albo kolineacyjnie podobnych - hi, hi!”. Józka nie zraziły nawet obelgi z ust prawnika („Milcz, sflądrysynie, milcz, skurczyflaku”). W dalszych słowach powiedział Scurv’emu, że zaraz w zakładzie pojawi się „ta sadystka z twarzą aniołka, ta moralna brewilierka - niby markiza de Brinvilliéres”, dla której męki prokuratora – pragnącego ją od niepamiętnych czasów - są tym samym, co zaglądanie do warsztatów, w których szewcy pocą się, „zdychają” od pracowitej „śmierdziączki” lub odwiedzanie więzień, gdzie „gniją w płciowej, raczej zapłciowej rozpaczy najtęższe samce w rozpadzie duchowym i cielesnym...”. Prokurator zaczął krzyczeć, że Józek oszalał. Przyczynę tego stanu widział zaś w niemożności „wytrzymania”. I Czeladnik działał na niego negatywnie do tego stopnia, iż twierdził, że wariuje, po czym padł na szewski zydel i rzekł, że rozumie Księżną i jej potrzeby doskonale, nawet w jej najgorszych kobiecych „świństewkach duchowych”. Zdawał sobie sprawę, że jego uczucie i męka, jaką w związku z nim czuł sprawiały jej radość: „Moja męka nasyca ją więcej, niżby nasycić zdołał najszaleńszy mój hipergwałt jakiś”.
W czasie jak łkający Scurvy przeżywał gorycz nieodwzajemnionej miłości, Sajetan stwierdził, że prokurator rozłożył się na elementy proste i poradził, by porobił on buty: „to panu dobrze zrobi - lepiej niż widok skazańców o świcie”.

 

Kolejnym gościem jest Księżna Irina (Irenka) Wsiewołodowna Zbereźnicka-Podberezka, której towarzyszą lokaj Fierdusieńko i pies Teruś. W tej arystokratce kocha się prokurator. Jest gotowy zrobić dla niej wszystko, gdy tymczasem ona z sadystycznym upodobaniem odpycha go i poniża: „Chciałabym, aby pan patrzył na to, kiedy ja – wie pan? – ten tego – tylko nie powiem z kim (…) Niepewność pańska jest dla mnie rezerwuarem najwyuzdańszej, płciowej, samiczkowatej, bebechowato-owadziej rozkoszy – chciałbym jak samice modliszki, które ku końcowi zjadają od głowy swoich partnerów, którzy mimo to nie przestają tego – wie pan, hehe!”.

Księżna rozdaje wszystkich postaciom kwiatki ze swego żółtego bukietu i rozmawia z szewcami. Jest dla nich życzliwa, chwali ich pilną pracę, nie przestając jednocześnie czynić seksualnych aluzji w kierunku prawie nieprzytomnego z podniecenia Roberta. Prokurator jest całkowicie zależny od wyuzdanej i fatalnej kobiety, ubolewa nad tym, że nie jest prawdziwym hrabią. Staje się obiektem kpin Czeladników.


Nagle w zakładzie pojawiła się Księżna. Miała na sobie szary kostium, w ręku zaś wspaniały żółty bukiet, z którego dawała kwiaty wszystkim po kolei. Nie ominęła nawet Scurvy'ego, który przyjął je z godnością i… tajoną obrazą. Otrzymawszy podarunek, umieścił go w ogromnym, tęczowym flakonie, niesionym za kobietą przez „wygalowanego” lokaja Fierdusieńko, który trzymał także na smyczy foksa Terusia.
Księżna przywitała się z właścicielem zakładu i jego pracownikami. Zauważyła, że mają wiele zleceń, a potem zaczęła zachwycać się nagle słowem „ochoczo”: „(…)ochoczo, jak to dawniej pisali przodkowie duchowi naszych pisarzy z osiemnastego wieku. Ochoczo - śliczne słowo. Czy pan by potrafił się ochoczo kochać, panie prokuratorze?”. Na bezpośrednie pytanie Scurvy odparł, że będzie godny jej zainteresowania dopiero, gdy zrobi parę butów. Wtedy będzie potrafił zrobić co zechce i z kogo zechce. W swych planach zmieniania ludzi uwzględnił nawet ją: „Nawet z pani, dobrą, domową, kochającą kobietę - potworze najukochańszy, jedyna!...”. Wypowiedziane słowa sprawiły mu taką trudność, iż na chwilę przestał mówić. Tymczasem Księżna wyznała, że bezsilność prawnika podnieca ją „do zupełnego wariactwa”, a jego niepewność jest dla niej „rezerwuarem najwyuzdańszej, płciowej, samiczkowatej, bebechowato-owadziej rozkoszy”. Na koniec zdradziła, że chciałaby być jak samice modliszki: „które ku końcowi zjadają od głowy swoich partnerów, którzy mimo to nie przestają tego - wie pan, hehe!”.
Przysłuchując się słowom Księżnej, II Czeladnik zaczął wymawiać niepoprawnie słowa francuskie, trzymając cały czas olbrzymi but oficerski. Szewcy wyglądali na niezwykle podnieconych.
Sajetan przykazał Jędrkowi, by oddał swą pracę Scurv’emu, by ten ją skończył. Mówił, że prokuratorowi i jego kolegom, dla których najszczytniejszym hasłem jest to o trzymaniu hołoty za mordę, takie buty są potrzebne. Z kolei Józek zauważył, że cierpienie prawnika ma swą przyczynę w uczuciu do perwersyjnego aniołka, z którym nie może się związać, ponieważ obiekt namiętności pochodzi z zacnego rodu, a on jest zwykłym burżujem z trzeciego stanu, a nie hrabią. I Czeladnik zauważył, że takich jak Scurvy hrabiowie „bezkarnie po pyskach prali jeszcze dwieście lat wstecz”.


Słysząc te uwagi, prokurator zerwał się na nogi. W tym momencie Jędrek wcisnął mu w objęcia olbrzymi but oficerski, powodując, że Scurvy przycisnął przedmiot do piersi i krzyknął: „To jedno nie – tego jednego mi nie zabierajcie: jestem prawdziwym, liberalnym - w ekonomicznym znaczeniu – demokratą”. Obserwując tę scenę, Sajetan poczynił uwagę, że II Czeladnik „trafił” prawnika, który teraz żałuje, że „nie liznął tego najparszywszego istnienia, jakie być może, istnienia w złudzie fikcyjnej wartości hrabskiego bytu w ostatniej połowie dwudziestego wieku”. Tempe przewidywał, że Scurvy oddał by wiele, by móc być cierpiącym hrabią i odnieść się do istnienia niższych, pracujących klas w sposób subtelny i zaznaczający swą wyższość. Zgadywał, że nie wystarcza mu, że będzie robił but jako doktor praw i prokurator najwyższy „nieomalże sądu ostatecznego”, a Księżna „zatrąbi mu na swych wewnętrznych organkach”.
W tym czasie kobieta uspokajała swego foksa, zwracając się do niego pieszczotliwie Teruś. Nie omieszkała tez zwrócić uwagi Sajetanowi, któremu wypomniała wypowiedziane o niej słowa. Tempe nie przejął się uwagami gościa. Zaczął być jeszcze bardziej stanowczy w swych poglądach. Zapowiedział, że będzie niesmaczny, ponieważ już dość smaku. Zamierzał „wywątrobić” wszystko na smród i ostateczny brud: „Niech śmierdzi wszystko, niech się na śmierć ten świat zaśmierdzi i niech się het do cna wyśmierdzi, to może potem zapachnie wreszcie; bo w nim takim, jakim jest, wytrzymać wprost nie można”. Był zły na ludzi, którzy nie czuli smrodu demokratycznego kłamstwa, skupiając się jedynie na swądzie klozetu. Na koniec przyznał rację Czeladnikowi. On też uważał, że prawnik dałby wszystko, aby choć jeden moment być prawdziwym hrabią. Nie widząc już drogi ratunku przed napastliwymi szewcami, Scurvy przyznał im rację. Wyznał, że gdy rano wieszali skazanego na podstawie zebranych przez niego dowodów hrabiego Janusza Kokosińskiego – mordercę ulicznicy Ryfki Szczygiełek oraz defraudanta państwowego w Pe-Zet-Pe, to zazdrościł mu arystokratycznego pochodzenia: „On mówił, ten hrabia, a rzygał równocześnie ze strachu jak mops glistowaty: «Patrzcie, jak ostatni raz degobijuje prawdziwy hrabia.» Och - tak móc powiedzieć raz i umrzeć”.
Choć prokurator przeżywał teraz ciężkie chw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin