Muchamore Robert - Cherub 02 - Kurier.doc

(895 KB) Pobierz

cherub.jpg

Muchamore Robert

Kurier

Cherub 02

Tytuł oryginału: Class A

Tłumaczenie: Bartłomiej Ulatowski

Wydanie I

ISBN 978-83-237-8035-9

Wydawnictwo Egmont 2007

CZYM JEST CHERUB?

CHERUB to sekcja brytyjskiego wywiadu zatrudniająca agentów w wieku od dziesięciu do siedemnastu lat. Wszystkie dzieci są sierotami zabranymi z domów dziecka i wyszkolonymi na profesjonalnych szpiegów. Mieszkają w tajnym kampusie ukrytym wśród angielskich wzgórz.

DLACZEGO DZIECI?

Ponieważ nikt nie podejrzewa dzieci o udział w tajnych operacjach wywiadu, co oznacza, że mogą z sukcesem działać tam, gdzie dorośli byliby bezradni.

KIM SA BOHATEROWIE?

W kampusie CHERUBA mieszka około trzystu dzieci. Głównym bohaterem opowieści jest dwunastoletni JAMES ADAMS, chłopiec o złotym sercu i wyjątkowym talencie do pakowania się w kłopoty. LAURA jest jego młodszą siostrą. KERRY CHANG to urodzona w Hongkongu mistrzyni karate, z którą przyjaźni się GABRIELLE 0BRIEN. BRUCE NORRIS, kolejny małoletni mistrz karate, lubi zgrywać twardziela, ale wciąż sypia z niebieskim pluszowym misiem pod brodą. KYLE BLUEMAN, doświadczony agent CHERUBA, choć starszy od Jamesa o dwa lata, jest jego dobrym kumplem.

O CO CHODZI Z TYMI KOSZULKAMI?

Rangę członka CHERUBA można rozpoznać po kolorze noszonej w kampusie koszulki. Pomarańczowe są dla gości. W czerwonych chodzą dzieci, które mieszkają i uczą się w kampusie, ale są jeszcze zbyt młode, by zostać agentami. Niebieskie wkładają nieszczęśnicy przechodzący torturę studniowego szkolenia podstawowego. Szara koszulka oznacza agenta uprawnionego do udziału w operacjach. Granatowa jest nagrodą za wyjątkową skuteczność podczas akcji. Kto się zasłużył, kończy karierę w organizacji w czarnej koszulce, znaku rozpoznawczym najlepszych z najlepszych. Byli agenci mają koszulki białe, podobnie jak kadra.

1. UPAŁ

Miliardy owadów wirowały brzęczącymi chmarami w promieniach zachodzącego słońca. James i Bruce już dawno przestali się od nich opędzać. Chłopcy przebiegli dziesięć kilometrów żwirową drogą wijącą się pod górę w stronę willi, gdzie przetrzymywano zakładników: dwoje ośmiolatków.

- Zaczekaj chwilę - wysapał James, pochylając się i opierając dłonie na kolanach. - Jestem wykończony.

Gdyby wyżął swoją koszulkę, mógłby napełnić potem spory kubek.

- Jesteś o rok starszy ode mnie - zirytował się Bruce. - To ty powinieneś mnie popędzać. Ale przeszkadza ci sadło, które dźwigasz na sobie.

James ocenił swój wygląd.

- Daj spokój, wcale nie jestem tłusty.

- Chudy też nie. Zobaczysz, że na następnym badaniu okresowym cię ukrzyżują. Walną ci dietę i każą wszystko wybiegać.

James wyprostował się i pociągnął łyk wody z bidonu.

- Nie moja wina, Bruce, to genetyczne. Szkoda, że nie widziałeś mojej mamy, zanim umarła.

Bruce roześmiał się.

- Wczoraj w naszym koszu leżały trzy opakowania po toffee crisp i jedno po snickersie. To nie genetyka, James. Prosię z ciebie i tyle.

- Nie wszyscy muszą być takimi patyczakami jak ty - powiedział kwaśno James. - Gotowy?

- Skoro i tak stoimy, to może rzućmy okiem na mapę. Zobaczymy, czy daleko jeszcze do willi.

James wydobył mapę z plecaka. Bruce miał GPS-a przypiętego do szortów. Niewielkie urządzenie podawało swoje położenie na powierzchni Ziemi z dokładnością do kilku metrów. Bruce precyzyjnie naniósł współrzędne na mapę i przesunął palcem wzdłuż krętej ścieżki do punktu oznaczającego willę.

- Najwyższy czas zejść z drogi - oświadczył. - Zostało mniej niż pół kilometra.

- Strome to zbocze - zauważył James. - Ziemia jest sucha i sypka. To będzie koszmar.

- Cóż - westchnął Bruce - jeżeli twój plan nie zakłada, że podejdziemy do bramy i zawołamy: Przepraszamy najmocniej, czy moglibyście wydać nam zakładników?, to sugeruję, żebyśmy mimo wszystko wybrali skrót na przełaj.

Miał rację. James zrezygnował z prób prawidłowego złożenia mapy i wepchnął ją byle jak do plecaka. Bruce pierwszy wkroczył w zarośla, miażdżąc adidasami wysuszoną na pieprz ściółkę. Na wyspie nie padało od dwóch miesięcy. Na wschodzie pożary pochłaniały busz. Kiedy nie było chmur, w oddali wznosiły się wyraźne pióropusze dymu.

Wilgotna skóra Jamesa szybko pokryła się warstwą kurzu. Chwytając się drzewek i krzaków, podciągał się w górę stromego zbocza. Musiał uważać. Niektóre rośliny miały kolce; inne przy mocniejszym pociągnięciu wyskakiwały z suchej ziemi. Jeden błąd i sunął w dół w lawinie piasku z kępą zielska w garści, rozpaczliwie machając rękami w poszukiwaniu punktu zaczepienia.

Kiedy zobaczyli przed sobą ogrodzenie z drucianej siatki, przypadli płasko do ziemi i podpełzli za krzak, żeby w ukryciu zebrać myśli. Bruce zaczął mamrotać coś o swojej dłoni.

- Czego znowu marudzisz? - zirytował się James.

Bruce pokazał mu wewnętrzną stronę dłoni. Nawet w półmroku widać było krew cieknącą po ręce.

- Gdzie to sobie zrobiłeś?

Bruce wzruszył ramionami.

- Po drodze. Dopiero teraz zauważyłem.

- Lepiej ci to oczyszczę.

Spłukał większość krwi wodą z bidonu. Z plecaka wydobył apteczkę, po czym włączył małą latarkę i chwycił ją zębami, żeby mieć wolne ręce. Oświetlił dłoń Brucea. W fałdzie skóry pomiędzy palcem środkowym i serdecznym tkwił gruby kolec.

- Paskudna sprawa - syknął James. - Boli?

- Co za głupie pytanie! Jasne, że boli - zdenerwował się Bruce.

- Mam ci to wyciągnąć?

- Tak! - Bruce wzniósł oczy ku niebu. - Czy ty w ogóle nie uważasz na kursach? Zawsze usuwaj drzazgi chyba, że rana obficie krwawi lub zachodzi podejrzenie przebicia żyły bądź tętnicy. Ranę zdezynfekuj, a następnie zabandażuj lub zaklej plastrem opatrunkowym.

- Mówisz, jakbyś połknął podręcznik.

- Byłem na tym samym kursie pierwszej pomocy co ty, James tyle że ja nie zmarnowałem całych trzech dni, smaląc cholewki do Susan Kaplan.

- Szkoda, że ma chłopaka - westchnął James.

- Susan nie ma chłopaka - wyszczerzył się Bruce. - Próbowała się ciebie pozbyć.

- Och... - zająknął się James. - Myślałem, że mnie lubi.

Bruce nie odpowiedział. Zacisnął zęby na pasku od plecaka, żeby nie krzyknąć, jeśli ból okaże się trudny do zniesienia.

James złapał kolec pęsetą.

- Gotowy?

Bruce skinął głową.

Kolec nie stawiał oporu. Bruce jęknął, a po dłoni pociekła mu strużka świeżej krwi. James wytarł ją, posmarował ranę maścią antyseptyczną, przyłożył gazik i zabandażował, nie krępując Bruceowi palców.

- Zrobione - oznajmił. - Jesteś pewien, że dasz sobie radę?

- Za daleko doszliśmy, żeby rezygnować - odparł Bruce.

- Odsapnij chwilę. Podkradnę się do siatki i sprawdzę zabezpieczenia.

- Uważaj na kamery. Spodziewają się nas.

James pstryknął przełącznikiem i światło latarki zgasło, pozostawiając mdłą księżycową poświatę. Podczołgał się do ogrodzenia. Willa wyglądała imponująco: dwie kondygnacje, garaż na cztery samochody, a przy domu basen w kształcie nerki. Zraszacze cykały cicho, a chmury wodnej mgiełki płynęły nad trawnikiem w świetle lamp wiszących na ganku. James nie dostrzegł żadnych kamer ani nowoczesnych zabezpieczeń, tylko żółtą syrenę tandetnego alarmu, który musiał być wyłączony, skoro ktoś przebywał w domu. Odwrócił się do Brucea.

- Chodź tutaj. Nie wygląda to zbyt poważnie.

Wyjął z plecaka nożyce do drutu i wyciął w siatce otwór dość duży, by mogli się przezeń przecisnąć. Ruszył za Bruceem przez trawnik, zwinnie czołgając się w stronę domu. Nagle poczuł, że coś ciepłego rozmazuje mu się na nodze.

- Ożeż w mordę... Kurde! - zawołał głosem pełnym obrzydzenia.

Bruce odwrócił się gwałtownie.

- Cicho, na miłość boską - zasyczał. - Co się stało?

- Właśnie przejechałem kolanem przez kolosalną stertę świeżego psiego gówna.

Bruce uśmiechnął się szeroko. James wyglądał, jakby miał zwymiotować.

- Niedobrze - powiedział Bruce, nagle poważniejąc.

- Co ty powiesz. Miewałem to na podeszwie, ale na gołej skórze...

- Wiesz, co oznacza ta wielka psia kupa? - przerwał Bruce.

- Tak - burknął James. - Ze zaraz mnie szlag trafi...

- Oznacza wielkiego psa.

Spojrzeli na siebie, po czym bez słowa ruszyli w stronę domu, czołgając się jeszcze szybciej niż poprzednio. Zatrzymali się przy ścianie obok wieloskrzydłowych, przeszklonych drzwi tarasowych. Bruce usiadł plecami do muru i ostrożnie zajrzał do pokoju. Zobaczył skórzane kanapy i stół bilardowy. Światło było włączone. Chłopcy spróbowali przesunąć drzwi, ale ani jedno skrzydło nie drgnęło. Dziurki od klucza, umieszczone tylko po wewnętrznej stronie, uniemożliwiały użycie wytrychów.

HAU!

Chłopcy gwałtownie odwrócili głowy. Pięć metrów od nich stał król wszystkich rottweilerów świata, olbrzymi potwór z węzłami muskułów poruszającymi się pod lśniącą, czarną sierścią. Z pyska zwisały mu dwa długie i drżące sople śliny.

- Doobry piesek - powiedział Bruce, próbując zachować spokój.

Pies zawarczał i podszedł bliżej, przygważdżając chłopców spojrzeniem czarnych ślepi.

- No kto jest dobrym pieskiem? - szczebiotał Bruce.

- Bruce, chyba nie sądzisz, że on padnie na plecy, żebyś mógł podrapać go po brzuszku? - szepnął nerwowo James.

- Masz lepszy pomysł?

- Nie okazuj strachu. Nie wytrzyma naszego wzroku. Prawdopodobnie boi się nas tak samo jak my jego.

- Jasne - zadrwił Bruce. - To widać. Biedna psina sika po nogach ze strachu.

James zaczął się cofać, powoli, na ugiętych nogach. Pies wydał z siebie kilka gardłowych szczęknięć. Coś zagrzechotało - James potknął się o metalową szpulę z wężem ogrodowym. Niewiele myśląc, odwinął kilka metrów giętkiej rury. Pies stał zaledwie kilka kroków od niego.

- Bruce, leć i otwórz drzwi. Spróbuję go zająć tym wężem. - Nie miał nic przeciwko temu, by pies pobiegł za Bruceem, ale bestia nie spuszczała go z oczu. Skradała się coraz bliżej, aż poczuł na nogach jej wilgotny oddech. - Dobry piesek - pisnął.

Rottweiler uniósł się na tylnych łapach, próbując powalić chłopca, ten jednak się wywinął. Pazury zapiszczały na szklanych drzwiach. James zamachnął się wężem i smagnął psa w pierś. Potwór zaskowyczał i odskoczył w tył. James trzasnął zaimprowizowanym biczem w płytki patio w nadziei, że hałas odstraszy psa, ale zwierz wyglądał na jeszcze bardziej rozsierdzonego. Na myśl o tym, jak łatwo potężne psisko mogłoby wgryźć się w jego ciało, James poczuł ucisk w żołądku. Kiedyś omal nie utonął - dotąd sądził, że nie ma nic bardziej przerażającego, ale ten pies był gorszy.

Tuż za jego głową szczęknął zamek i skrzydło drzwi bezgłośnie odsunęło się w bok.

- Czy pozwoli pan zaprosić się do środka? - spytał Bruce.

James cisnął wąż na ziemię i skoczył przez próg. Bruce zatrzasnął drzwi tuż przed nosem psa.

- Co tak długo? Gdzie wszyscy? - spytał James nerwowo, starając się powstrzymać drżenie rąk.

- Nie ma żywego ducha - odparł Bruce. - Co jest zdecydowanie dziwne. Muszą być głusi, skoro nie usłyszeli szczekania tego kundla psychola.

James złapał jedną z zasłon i zaczął wycierać sobie nogę z psich odchodów.

- Ohydztwo. Ale przynajmniej nie ufajdałeś sobie ciuchów - zauważył Bruce.

- Sprawdziłeś wszystkie pokoje?

Bruce potrząsnął głową.

- Pomyślałem, że najpierw ocalę cię przed pożarciem, nawet gdyby mieliby nas przez to złapać.

- Miło mi - powiedział James.

Przeszli przez cały parter, podkradając się do drzwi i zaglądając do wszystkich pokojów. Willa wyglądała na zamieszkaną. W popielniczkach piętrzyły się niedopałki, a na stołach porzucono brudne kubki. W garażu stał mercedes. Bruce podrzucił kluczyki i wsunął je do kieszeni.

- Tym uciekniemy - oświadczył z zadowoleniem.

Na parterze nie było żywej duszy, co zwiększało prawdopodobieństwo, że na schodach zastawiono jakąś pułapkę. Wspinali się ostrożnie, oczekując, że w każdej chwili ktoś może wypaść na szczyt schodów z wymierzoną w nich bronią.

Na piętrze znajdowały się łazienka i trzy sypialnie. Zakładników odnaleźli w największej z nich, przywiązanych do nogi łóżka. Ośmiolatki, Jake i Laura, ubrani byli w brudne koszulki i szorty. W ustach mieli kneble.

James i Bruce dobyli zza pasów myśliwskie noże i uwolnili dzieci. Na powitania nie było czasu.

- Laura - rzucił James. - Kiedy ostatnio widzieliście porywaczy? Masz jakiś pomysł, gdzie mogą być teraz?

Laura miała zaczerwienioną twarz i wyglądała na spiętą.

- Nie wiem - wzruszyła ramionami. - Siku mi się chce.

Ani Laura, ani Jake nie mieli pojęcia o niczym. Bruce i James spodziewali się znacznie większych kłopotów z dotarciem do zakładników. To była łatwizna.

- Idziemy do samochodu - zarządził James.

Laura pokuśtykała do toalety. Miała zabandażowaną kostkę.

- Nie pora teraz na sikanie - zdenerwował się James. - Oni są uzbrojeni, a my nie.

- Zaraz zleję się w majtki - powiedziała Laura, zatrzaskując się w ubikacji.

James poczerwieniał ze złości.

- Tylko się pośpiesz.

- Ja też muszę - oznajmił Jake.

Bruce potrząsnął głową.

- Nic z tego. Możesz się odlać w kącie garażu, kiedy będę uruchamiał samochód.

Sprowadził Jakea na dół. James odczekał pół minuty, po czym załomotał pięścią w drzwi.

- Laura, wyłaź stamtąd! Ile można siedzieć w kiblu?

- Myję ręce - wyjaśniła. - Nie mogłam znaleźć mydła.

James nie wierzył własnym uszom.

- Na miłość boską! - krzyknął, waląc pięścią w zamknięte drzwi. - Musimy uciekać!

Wreszcie trzasnął odsuwany rygielek. James złapał siostrę pod ramię i pociągnął za sobą. W garażu Bruce czekał już za kierownicą mercedesa. Laura wśliznęła się na tylne siedzenie obok Jakea.

- To trup! - wrzasnął Bruce, wyskakując z samochodu i kopiąc w przedni błotnik. - Kluczyk wchodzi, ale nie daje się przekręcić. Nie wiem, co mu jest.

- Ktoś zepsuł stacyjkę! - odkrzyknął James. - Założę się o każde pieniądze, że to pułapka.

Na twarz Brucea powoli wypłynęło zrozumienie.

- Racja. Wynośmy się stąd.

James pochylił się do okna mercedesa.

- Przykro mi, moi drodzy - powiedział do Laury i Jakea. - Musimy uciekać na piechotę.

Niestety, było za późno. James usłyszał hałas, a kiedy się odwrócił, zobaczył wycelowaną w siebie lufę. Bruce krzyknął i w tym samym ułamku sekundy James poczuł dwa pchnięcia w pierś. Ból odebrał mu oddech. Zatoczył się w tył, patrząc tępo na dwie plamy czerwieni na jego koszulce.

2. PODPUCHA

Trzecia kulka z farbą, wystrzelona z malej odległości, powaliła Jamesa na betonową posadzkę. Kerry Chang podeszła bliżej, przez cały czas trzymając go na muszce. James podniósł ręce nad głowę.

- Poddaję się!

- Co mówisz? - spytała Kerry i nacisnęła spust.

Czwarta kulka rozbiła się o udo Jamesa. Paintballowe pociski nie mogły zrobić mu poważnej krzywdy, ale ból był obezwładniający.

- Kerry, proszę, przestań! - skamlał James. - To naprawdę boli.

- Słucham? - Kerry nadstawiła ucha. - Zupełnie nie słyszę, co mówisz.

Stanęła okrakiem nad Jamesem, trzymając wycelowany w niego karabinek. Za samochodem rozległ się wrzask Brucea trafionego dwukrotnie przez Gabrielle.

Strzałem w brzuch Kerry zwinęła Jamesa w kłębek.

- Ty wściekła krowo! - zawył. - Mogłaś mi wybić oko! Miałaś przestać strzelać, kiedy tylko się poddam!

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin