Eco_Umberto_-_Drugie_zapiski_na_pudelku_od_zapalek.docx

(125 KB) Pobierz



Umberto Eco

Drugie zapiski na pudełku od zapałek (1991-1993)

Tom II

Przekład: Adam Szymanowski

Wydanie polskie: 1994


1991


MOJŻESZ NA VIDEO I JAK TO JEST ZE SZMIRĄ

W Corriere della sera z 7 stycznia Sandro Bolchi wspomina swoją rozmowę z Luchino Viscontim, podczas której mówiło się o tym, jak trudno jest przedstawić na ekranie telewizyjnym nieskończony horyzont, majestatyczne sceny z tłumem statystów, ogromne, bezkresne morza. Przypomniałem sobie, że w Boże Narodzenie oglądałem wieczorem w telewizji Dziesięcioro przykazań Cecila B. De Millea. Scena rozstąpienia się wód Morza Czerwonego, ze swej natury wysoce efektowna, oglądana w mroku sali kinowej, na wielkim panoramicznym ekranie, wywoływała pewien dreszczyknie twierdzę, że był to dreszcz związany z przeżyciem estetycznym, ale w każdym razie impuls nakazujący cofnąć się, by nie zostać porwanym przez wir; na małym ekranie natomiast jawiła się jako coś w rodzaju cytatu, reprodukcji Kaplicy Sykstyńskiej na pudełku z czekoladkami.

Oznacza to jedynie tyle, że telewizja jedne gatunki znosi dobrze, inne zaś źle. Powiedzieć, że trywializuje wszystko, to jakby uznać, że miniatura lub rytownictwo są sztukami podrzędnymi. Przecież Melancholia Direra jest mniejsza niż Ostatnia wieczerza Leonarda, ale rzeka atramentu wypisanego z jej powodu przez krytyków wcale nie była mniej szeroka. Poemat bez wątpienia jest odpowiedniejszą formą niż sonet, gdy chodzi o opisanie dziejów bohaterów, ale niektóre sonety Petrarki albo Nieskończoność Leopardiego odznaczają się podniosłością, jakiej nie uświadczy się w Il Morgante Maggiore Pulciego.

Iluminowane złote księgi sprowadzają wydarzenia historii świętej do obrazu wdzięcznych igraszek. Ale w Tres riches heures du Duc de Berry są stronice przedstawiające wyłącznie mroczną przemocnie są jednak nigdy reprodukowane, gdyż nie pasują do naszego wyobrażenia o gracji, jaką powinna charakteryzować się miniatura. Rzecz nie polega zgoła na tym, że miniatura nie może ilustrować dramatu, trwogi, krzyku i gniewu Pana Zastępów, ale na tym, że tego rodzaju tematy przedstawiano zazwyczaj na freskach i wielkich płótnach, które miały wywołać potrzebę pokuty u tłumu, podczas gdy złote księgi zdobiono za wielkie pieniądze dla arystokratów, którzy chcieli oglądać je sobie w komnacie lub kaplicy tak, jak my oglądamy telewizję. Jeśli więc widzimy, że telewizja trywializuje sprawy, o które się ociera, dzieje się tak dlatego, że jest to odpowiedź na zapotrzebowanie rynku. Właśnie wymogi rynku sprawiły, że Dziesięcioro przykazań to knotnawet na wielkim ekranie.

Czytelnik mógłby zadać mi teraz pytanie, dlaczego w takim razie w świąteczny wieczór straciłem trzy godziny na oglądanie knota? Przypomniałem sobie w tym momencie, że w La Repubblica z 6 stycznia Corrado Augias w toku bardzo kulturalnej dyskusji z Albertem Roncheyem zauważył, iż uznanie wszystkiego w telewizji za szmirę grozi porównywaniem jej jako całości ze standardem dobrej prasy. Augias zwraca uwagę na to, że wprawdzie większość tego, co widzimy na ekranie, nie dorównuje temu, co czytamy w najpoważniejszych dziennikachale zapominamy, iż w kioskach pełno jest pornograficznego, skandalizującego i słodko-sentymentalnego plugastwa, pamiętając jedynie, że przy przeskakiwaniu z kanału na kanał każdy może natrafić na nieodpowiedni program.

Jednak ten argument wcale nie przywraca debacie właściwego wymiaru, przeciwnie, jeszcze bardziej ją dramatyzuje. Chciałoby się w tym miejscu przypomnieć niesłychane twierdzenie kantowskie, że muzyka to sztuka niższa, gdyż musimy jej słuchać, nawet jeśli nie mamy na to ochoty.

Możemy być przeciwnikami wytaczania książce procesów o pornografię lub bluźnierstwobo przecież, żeby przeczytać książkę, musimy pójść do księgarni albo biblioteki; jesteśmy oburzeni, kiedy ktoś idzie do kina, w którym wyświetla się filmy porno, a potem składa donos w sądziebo tego rodzaju kina nie można pomylić z innym i wchodzi się do niego tylko wtedy, jeśli się tego chce.

Czujemy się jednak zbici z tropu na widok kiosków, w których w imię wolności prasy wystawia się wszystko, co zostało opublikowaneponieważ duchowni, osoby o słabym sercu, dzieci i wilkołaki również mają prawo wejść i kupić sobie Famiglia Cristiana albo Unitę, nie narażając się przy okazji na wstrząs psychiczny wywołany widokiem videokasety z Moaną Pozzi.

Nie ulega wątpliwości, że wszystko, co w telewizji należy do pośledniejszego gatunku, ma inną doniosłość społeczną niż to, co poślednie w prasie albo w kinie. Z pewnością nie daje to odpowiedzi na nasze pytanie, a nawet sprawia, że staje się ono jeszcze bardziej niepokojące.


RZYMSKI MIECZ, SŁOWO MUSSOLINIEGO

W natłoku przemilczeń, rewelacji, sugerowanych powiązań i zaprzeczeń dotyczących Gladio, Piano Solo, P2 i podobnych organizacji czujemy się odrobinę zagubieni. Ponieważ nie dysponuję dokumentacją precyzyjniejszą niż opracowana przez komisje parlamentarne, ograniczę się do wykonania obowiązków zawodowych, podając garść faktów natury lingwistycznej.

Piano Solo (Jedyny Plan). Skąd ta nazwa? Nie chodzi o Bobbyego Una lacrima sul viso Solo (chociaż przychodzi tu na myśl Nic nie da się już zrobić, pozostaje nam marzyć). O ile mnie pamięć nie myli, w żargonie amerykańskich pilotów solo flight to lot, podczas którego pilot nie ma łączności radiowej z bazą. Być może zgodnie z porażającą wizją De Lorenza plan Solo powinien doprowadzić do sytuacji, w której trzeba działać w oderwaniu od wszelkiej bazy, to znaczy parlamentu, wojska, realnego kraju i rządua za to z nożem w zębach i bombą w ręku dokonywać bez radaru czegoś w rodzaju nalotu na Wiedeń. A Wiedeń nie pojawił się tu przypadkowo; wystarczy pomyśleć o tej osobistości z monoklem, monarchicznej, stronniczej, neofaszystowskiejkimś pomiędzy Da Veroną, pięknym Cece i Osvaldem Valentim.

W jakimże kraju przyszło nam żyć, skoro postać rodem z Krainy dzwonków, Paese del Campanelli, ktoś, czyj projekt budzi teraz śmiech ekspertów wojskowych, mógł doprowadzić do drżenia Nenniego, skłonić potężnych ludzi z rządu do wezwania w środku nocy nadętego pyszałka, by przeprowadzać z nim rozmowy? Problem nie w tym, żeby dowiedzieć się, czego dokonał De Lorenzo, ale czym były Włochy lat sześćdziesiątych, skoro potraktowały go z taką powagą. Co za wstyd, nie byłoby wyjścia, trzeba by starać się o obywatelstwo szwajcarskie, gdyby nie to, że De Lorenzo w końcu nie dokonał zamachu, gdy tymczasem Mussoliniowszem. To pewnie korzyść płynąca z faktu, że nie mamy już króla.

Gladio (miecz). Bez oporów akceptuję tezę wysuniętą przez szacowne osoby: Gladio było organizacją legalną. Może chcielibyściepowiadało wielu ludzi na wysokich stanowiskachżeby kraj należący do NATO utworzył ruch oporu na wypadek inwazji amerykańskiej? Nikt wam nie powiedział, że Włoska Partia Komunistyczna nie mogła dojść do władzy, ponieważ nie życzyły sobie tego Stany Zjednoczone? Nikt nie wyjawił, że cała ta partia, a nie tylko Cossutta, okazywała sympatię Związkowi Radzieckiemu, który był przecież wrogiem NATO? Czyżby lewicowi intelektualiści nie poinformowali was, że odmawiano im wizy do Stanów Zjednoczonych? Na jakim świecie żyjecie? Muszę przyznać, że to rozumowanie trzyma się kupy. Kłopot wziął się raczej stąd, że konspiracyjna organizacja, która w języku NATO nosiła nazwę stay behind, we włoskim stała się Gladio. Nazwy nigdy nie są przypadkowe. Inaczej mówiąc, może się zdarzyć, że ktoś wybiera sobie nazwę odpowiednią, ponieważ jednak oznacza ona coś dyskusyjnego, postanawia się od niej uwolnić. Miałem kiedyś starą szafę biblioteczną, w której, jak się okazało, żyły czerwie. Podano mi adres pewnej niemieckiej firmy dostarczającej gaz zabijający wszelkie gatunki czerwi.

Niestety, okazało się, że gaz ten nadal nazywa się cyklon, a nie potrafię zapomnieć, że użyto go do uśmiercenia paru milionów Żydów. Wolałem już współżyć z czerwiami.

Nie wątpię, że cyklon jest bardzo skuteczny jako środek przeciwko robactwu, i nie wątpię, że handlującą nim firmą kierują osoby, które wprawdzie skrzywdziłyby muchę, ale są niezdolne do skrzywdzenia ludzkiej istoty. Jednak tak już jest z tego rodzaju nazwą; lepiej ją zmienić. W przeciwnym razie miałby rację biedny Rascel, pytając: Przepraszam, co pan ma na myśli?

Prawie przypadkiem odkryłem, skąd się wzięło słowo Gladio. W przemówieniu z 5 maja 1936 r., obwieszczającym podbój Abisynii, Mussolini mówi: Etiopia jest włoska, włoska, gdyż zajęta przez nasze zwycięskie wojska, włoska na mocy prawa, albowiem miecz rzymski przynosi cywilizację, która tryumfuje nad barbarzyństwem. Sam mógłbym zgłosić zastrzeżenie, że do Gladio przystąpiło wielu ludzi, którzy walczyli z faszyzmem, i że chociaż ludzie ci są antykomunistami, nie są bynajmniej faszystami. Z drugiej strony nie oni, tylko ich przywódcy wymyślili tę nazwę. Dlaczego ci przywódcymając już do dyspozycji owo stay behindwybrali to właśnie słowo? Nic innego nie przyszło im do głowy? Najwyraźniej nie.


ZŁY CZERKIES DLA TV, TEATRU I POWIEŚCI

W momencie wysyłania tego felietonu nie wiem jeszcze, czy w niedzielę 10 lutego (a więcdla czytelnikóww dniu poprzedzającym ukazanie się w kioskach tego numeru Espresso) zostanie nadany drugi odcinek Tajemnic czarnej puszczy według Salgariego. Jak przeczytaliśmy w gazetach, serialowi grozi zawieszenie, ponieważ, jak się zdaje, władze indyjskie nie sprawdziły dotychczas, czy nie zawiera on elementów, które mogłyby zaszkodzić wizerunkowi ich kraju.

Bez względu na to, jak się sprawa ułoży, incydent jest symptomatyczny. Nie pierwszy i nie ostatni. W drugiej połowie naszego wieku relacje między grupami etnicznymi, społecznymi i seksualnymi uległy głębokiej modyfikacji. Mniejszości rasowe albo polityczne, całe etnosy pozaeuropejskie, członkowie rozmaitych wyznań, kobiety, homoseksualiści, organizacje imigrantów, upośledzonych, oraz cywilizacje, o których ludzie Zachodu mówili jako o czymś odległym, domagają się prawa do tego, by nie traktowano ich w sposób karykaturalny, pogardliwy lub manichejski.

Amerykańskie spektakle telewizyjne czy teatralne od dawna nie mogą pozwolić sobie na żarty z wad budowy ciała albo stereotypów etnicznych i seksualnych. Ta niewątpliwa zdobycz na skalę globu nie jest podważana nawet w toku zbrojnego konfliktu, w który wszyscy jesteśmy zaangażowani, a nawet może przyczynić się do wzmożenia kontroli i protestu. Widzimy na przykład, że rozmaici przedstawiciele świata arabskiego uznają bombardowanie swoich współwyznawców irackich za rzecz prawie normalną, ale żądają jednocześnie, by postępowania Saddama nie określano jako krwawe, dyktatorskie, szalone czy niepojęte.

A wreszcie sprawa Rushdiegojeśli pominąć to, że sposób, w jaki Iran chce ukarać winnego, jest nie do przyjęciaprzekonała również osoby bardzo tolerancyjne, iż być może należy brać pod uwagę religijną wrażliwość innych, nawet pisząc utwór artystyczny.

Wiele felietonów wcześniej zwróciłem uwagę na to, że jeśli będziemy nadal szli w tym kierunku, dojdzie do kryzysu wszelkich widowisk o charakterze komicznym, ponieważ komizm opiera się na kpinie z odmienności. Ale w rzeczywistości kryzys czeka całą produkcję literacką, filmową i teatralną. Począwszy od bajki, opowieść fantastyczna posługuje się stereotypami (źli są: królowa, wróżka, wilk). Przedmiotem wyobrażenia w dziele sztuki jest walka między dobrem i złem, człowiekiem i przyrodą, człowiekiem i bogami, mężczyzną i kobietą, i często dochodzi tutaj do przerysowania sprzeczności. Naturalnie, można to robić rozmaicie i nie wydaje mi się, by delikatność, z jaką Proust analizuje homoseksualizm Charlusa, mogła być dla kogokolwiek obraźliwa, natomiast obraźliwy jest sposób, w jaki aktor występujący w spektaklu przed filmem naśladował ciotę ku uciesze zespołu.

Gdzie jest jednak granica? Muszą zniknąć gangsterzy o nazwisku kończącym się na samogłoskę, Indianie napadający na dyliżans, okrutni Japończycy, podejrzani chińscy sprzedawcy galanterii, thugowie spragnieni ludzkich ofiar. W porządku jest Sandokanbohaterski kolorowy, w porządku Yanezsympatyczny Portugalczyk, ale co powiedzieć o angielskich lordach, tych ciemięzcach z epoki Salgariańskiej? Jeśli podstawą powieściowej fikcji jest starcie i konflikt, kto ma stać po stronie czarnych charakterów? Czy wyruszymy jeszcze na połów białego wieloryba, wcielenia zła? Nie chodzi o tęsknotę za utraconymi kostiumami, przypominającą lament starych arystokratów z powodu zniknięcia świata, w którym służba całowała pana w rękę. Ponosimy nieuniknione koszty cywilizacji i gdybyż nasze przyszłe problemy polegały tylko na tym, że o Buszmenach należy opowiadać z ostrożnością, jaką nakazuje szacunek, nie zaś na kwestii liczby powietrznych rajdów, jakich należy dokonać na ich wioski!

Jednak z pewnością na naszych oczach dzieje się coś, co głęboko odmieni nasz sposób opowiadania, opisywania, przedstawiania na scenie, i oczywiście dotyczyć to będzie także produkcji rozrywki, bo skąd tu brać czarne charaktery (albo nawet, jak nie przedstawić wilka i krokodyla w sposób zachęcający do tępienia)?

Być może ocaleją tylko dzieła, w których z subtelną dwuznacznością analizować się będzie współwystępowanie dobra i zła w każdym z bohaterów (ile jednak może takich dzieł powstać?), albo japońskie haiku, które ograniczają się do rejestrowania z olimpijskim spokojem faktu, że księżyc wznosi się nad lasem. Rzecz tylko w tym, czy to nas usatysfakcjonuje.


RADUJMY SIĘ, NIEBO MOŻE ZACZEKAĆ

Zgodnie z Księgą rodzaju (5, 1-32) Adam żył 930 lat. Noe tylko 500, ale zaglądał do kieliszka. Jeśli pominąć te nie w pełni sprawdzone informacje, imponuje nam wizerunek Solona, który dożył osiemdziesiątki, białobrody i mądry. Jesteśmy przekonani, że społeczeństwa starożytne były gerontokratyczne. Nic bardziej fałszywego.

Platon umarł mając lat 80, ale Arystotelestylko 62. Nie brak starców gigantów (Katon Cenzor, Sofokles, Tycjan, Verdi, Schelling czy Monet), ale oni mieli po prostu szczęście. Odrzućmy tych, którzy skończyli śmiercią gwałtowną, a więc nie pasują do naszych rozważań (Katon Utyceński, Cezar, Cyceron, Jezus, Piotr, Paweł, Giordano Bruno i Robespierre). Odrzućmy też legendarne przykłady żywotów bardzo krótkich, choć intensywnychpodając w nawiasie liczbę lat pobytu na tej ziemi, przypomnijmy Aleksandra Wielkiego (33), Katullusa (33), Katarzynę Sieneńską (33), Rafaella (37), Caravaggia (39), świętego Ludwika Gonzagę (23), Mozarta (35), Chopina (39), Shelleya (30), Byrona (36), Gozzana (33), Modiglianiego (36).

Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę inne postaci, którym ze względu na rozmach i wagę twórczości skłonni jesteśmy przypisać długowieczność, liczby mogą zbić nas z tropu. Prawie na chybił trafił i w pośpiechu zauważam, że wśród polityków mamy: Scypiona Afrykańskiego (53), Augusta (51), Fryderyka II (56), Ryszarda Lwie Serce (42), Filipa Augusta (58), Filipa Pięknego (46), Saladyna (55), Wawrzyńca Wspaniałego (43), Henryka VIII (56), Karola V (58), Richelieu (57), Mazariniego (59), Ludwika XIII (42), Cromwella (59), Napoleona (52), Cavoura (51), Wiktora Emanuela II (58).

Wśród pisarzy i artystów: Wergiliusz (51), Horacy (57), Dante (56), Chretien de Troyes (48), Rabelais (59), Moliere (51), Shakespeare (52), Ariosto (59), Correggio (45), Vermeer (43), Fielding (47), Beethoven (57), Foscolo (49), Leopardi (39), Pascoli (57), Verlaine (52), Mallarme (56).

Filozofowie: święty Tomasz z Akwinu (49), święty Bonawentura (57), Kartezjusz (54), Montaigne (59), Pascal (39), Spinoza (45), Fichte (52), Hegel (61).

Bohaterowie, święci, żeglarze i heretyccy reformatorzy: święty Franciszek z Asyżu (44), święty Franciszek Salezy (55), święty Franciszek Ksawery (46), Kolumb (56), święty Ludwik IX (56), Vasco da Gama (55), Kalwin (55).

Ale na przykład między 60 a 65 rokiem życia, z dokładnością do miesiąca, umarli: Demostenes, Perykles, Arystofanes, Mahomet, Boccaccio, Ficino, Luter, Racine, Rubens, Milton, Rembrandt, Rousseau. Tak zatem w minionych wiekach umierało się bardzo wcześnie, sławę zyskiwało często w młodym wieku i na ogół władzę dzierżyli młodzi. W naszym stuleciu u steru władzy są ludzie między 70 a 90 rokiem życia. Niedawno świętowaliśmy siedemdziesiąte urodziny Agnellego i wszyscy się zgodzą (jakże słusznie), że zachował żwawość, młodzieńczość i sprawność i że jest w wieku odpowiednim, by kierować imperium finansowym. Jest to bez wątpienia związane z wydłużeniem się życia, spadkiem liczby urodzeń, ale także z opóźnianiem neotenii, to jest z przeciągającym się okresem między przyjściem na świat a wkroczeniem w dorosłe (a więc produkcyjne) życie. W przypadku kotka okres ten trwa kilka miesięcy, Rzymianin osiągał dorosłość zaraz po wyjściu z dzieciństwa, ale dla nas, z powodu studiów i braku pracy, zaczyna się ona po trzydziestce, a dla wielu dopiero po czterdziestce.

Młodzież dochodzi do władzy w wieku, w którym kondotierzy, imperatorzy, reformatorzy i myśliciele spoczywali w ziemi. Nawet wojna nie jest już dobrym sposobem, gdyż, jak dowiedziałem się z dziennika telewizyjnego, dysponujemy mądrymi bombami, od których praktycznie nikt nie ginie. Przedwczesna emerytura też właściwie niczego nie załatwia, i to nie tylko dlatego, że zmusza społeczeństwo konsumpcyjne do przyznawania przywilejów ludziom starszym, ale również z tego względu, że to nie starzy wzbraniają się przed zejściem ze sceny; to młodzi zaczynają sobie cenić zwlekanie. Niecierpliwi w rodzaju yuppies stanowią mniejszość, a zresztą wyskakują z drapaczy chmur przy pierwszym krachu na giełdzie.

Mundus senescit, świat starzeje siępowiadali starożytni. I umierali w wieku 45 lat. Dzisiaj na szczęście mass media przypominają wszystkim, ze starcami włącznie, jak piękna jest młodość, więc nie zaprzątamy sobie tym zbytnio głowy.


KATEDRA, FLECISTA, INTERPRETACJA

W toku pewnej dyskusji musiałem powrócić do rozróżnienia między interpretowaniem a odbieraniem tekstu. Odbierać tekst (słowny, wizualny lub muzyczny) to jakby chłonąć radośnie smutną melodię, bo przypomina nam pierwszą miłość, albo posmutnieć słuchając wesołej śpiewki, bo słyszeliśmy ją niegdyś w chwili klęski życiowej. Interpretacja wymaga natomiast szacunku dla tekstu, skupieniaby nie twierdzić, że mówi coś, czego w nim w rzeczywistości nie ma i być nie może.

Jednak w praktyce granica między tymi dwiema możliwościami teoretycznymi jest bardzo niewyraźna. Chcąc to wyjaśnić, wspomniałem o tym, jak patrzę na dzieła Pietera Saenredama, tego siedemnastowiecznego holenderskiego malarza, który malował kościołyniezwykle wysokie, tępo prostopadłe (tak się mówi, ponieważ jego znajomość perspektywy była daleka od doskonałości), przeniknięte białym światłem, które zalewa ściany i kolumny, sklepienia i łuki (styczniowy FMR poświęcił mu przepiękne reprodukcje).

Kiedy patrzę na Saenredama, myślę o współczesnym mu Jakobie van Eycku, ślepym dzwonniku i fleciście z katedry w Utrechcie. Po wejściu do tej katedry uderzyło mnie światło, którego Jakob nie mógł widzieć, i chłód, od którego kostniały mu z pewnością palce, gdy grał (ale który równieżmyślałemutrzymuje w dobrym stanie jego instrumenty, tak wrażliwe na suche i ciepłe powietrze i na skoki temperatury).

Patrząc na Saenredama, słuchałem van Eycka, który grał w tym zimnie i być może domyślał się, że spowija go białe światło, grał pogrążony w mroku, rozświetlony własnymi melodiami, zawsze elegijnymi, podziwianymi jeszcze dzisiaj przez miłośników fletu prostego. Czy w tej sytuacji odbieram, czy interpretuję Saenredama? Z pewnością jest dla mnie pretekstem do snucia osobistych fantazjizupełnie jak Andrea Sperelli, który szeptał imię jednej, przeżywając ekstazę z drugą. Czy jednak popełniam zdradę, jeśli chodzi o sens tych obrazów? Próbuję wyobrazić sobie, co by się stało, gdybym patrzył na nie, wspominając, bo ja wiem, Rossiniego. Mógłbym to zrobić, gdybym tylko zechciał, ale trudno byłoby mi znaleźć jakiś powód, żeby opowiedzieć o tym innym ludziom. Natomiast Saenredam i Jakob van Eyck należeli do tej samej kultury i w pewnym sensie cytowali ją na przemian; te nieliczne nieme postacie krzątające się wśród kolumn mogły słuchać van Eycka, któremu płacono za zabawianie wiernych przechodzących na przykościelny cmentarz.

Po tym wystąpieniu pewna znajoma zapytała, czy miałem na myśli esej, jaki Barthes poświęcił w 1953 roku Saenredamowi (chodzi o pierwszy szkic z Essais critiques). Nie, nie pamiętałem o tym artykule, a potem zajrzałem do niego i zobaczyłem, że o Saenredamie mówi się tam tylko na samym początku (jamais néant na été si sur) i że jest to wstęp do serii rozważań na temat świata-przedmiotu, na temat tej cnoty, którą odznaczało się siedemnastowieczne malarstwo holenderskie, a która polega na przedstawianiu przedmiotów w stanie czystym, przez ich milczenie pozbawionych znaczeń, na przedstawianiu chwili absolutnego zawładnięcia materią, rezygnacji z odkrywania esencji, by uchwycić za to najlżejszą wibrację wyglądu.

Być może jednak Barthes wcale nie patrzył na Saenredama w sposób całkowicie przeciwstawny mojemu? Kojarzył go ze zwartą i błyszczącą skórką cytryny, z twardą skorupą ostrygi, z ciemnymi refleksami na długich fajkach, z metalicznym blaskiem wypolerowanych kielichów, jakie widuje się na martwych naturach z tamtego okresu; ja natomiast widzę kogoś poruszającego się w tym znieruchomieniu i udzielającego głosu ciszy, w świetle zaś dostrzegam jakiś element boski (aczkolwiek nie przenika go żaden numen). Kto z nas dwóch odbiera, a kto interpretuje Saenredama?

Jednak stwierdzenie, że dany tekst jest respektowany, wcale nie oznacza, że ten respekt wymaga zredukowania tekstu do jednego sposobu odczytania. Można go przecież respektować, uznając, że dopuszcza rozmaite interpretacje. Rozmaite, ale mające wspólny rdzeń: zawsze chodzi o chwilę epifanii (którą Renato Barilli nazwał materialistyczną ekstazą). Katedry Saenredama opowiadają nam o pełnej zdumienia ciszy metalicznego i materialnego światła, są czystym wyglądem, który sam siebie celebruje, i właśnie dlatego pozwalają nam otworzyć przesmyk dla delikatnego i błąkającego się dźwięku fletu Jakoba i ujrzeć w owym świetle, tak odmiennym od dziennego, jedyne światło, jakie Jakob umiał usłyszeć, widmo wyglądu.


ZDARZYŁO SIĘ PEWNEGO WIECZORU W BABILONII...

Był jeden z tych wieczorów, kiedy to ludzie zacni rozkoszowaliby się barwą fal, spacerując po nadmorskiej promenadzie w Mondello, gdzie siadał być może Goethe, by podziwiać Monte Pellegrino. Ale obecninie zważając na znudzenie i niechęć paru zacofańcówzachwalali zalety swoich komputerów osobistych. Ponieważ zazwyczaj komputer sąsiadów ma więcej mega niż twój i jest wyposażony w nowy, dopiero co zainstalowany program, łatwo mogłoby się zdarzyć, że niewłaściwie rozmieściłbyś diagramy w swoim eseju o języku Horacego (będące zresztą całkowicie zbędnym luksusem). Antonio Pasqualino, który w edytorze Word for Windows pisze o cyklu poematów rycerskich, podsunął mi pomysł następującego dialogu, jaki powinien toczyć się gdzieś między Tygrysem a Eufratem w cieniu wiszących ogrodów parę zaledwie tysiącleci temu:

Uruk: Podoba ci się ten krój pisma klinowego? Mój system serwoskryptu ułożył mi w ciągu dziesięciu godzin cały początek Kodeksu Hammurabiego.

Nimrod: Co to za system? Apple Nominator z Eden Valley?

Uruk: Co ci przyszło do głowy? To nie pójdzie już nawet na targu niewolników w Tyrze. Nie, chodzi o serwoskrybę egipskiego Toth 3Megis-Dos. Zużywa niewiele energii, ot, garść ryżu dziennie, a pisze także hieroglifami.

Nimrod: Niepotrzebnie zajmują pamięć.

Uruk: Ale może jednocześnie formatować i kopiować. Zbędny staje się serwoformator, który bierze glinę, lepi z niej tabliczkę, układa na słońcu, żeby wyschła, i dopiero później inny na niej pisze. Mój lepi, suszy na ogniu i od razu może pisać.

Nimrod: Ale używa tabliczek 5,25 egipskich łokci i waży z sześćdziesiąt kilo. Dlaczego nie weźmiesz sobie typu portable?

Uruk: Też coś! Chaldejski skaner na płynne kryształy? To wymysł magów.

Nimrod: Nie, po prostu serwoskryba karłowaty, afrykański Pigmej, kompatybilny po pobycie w Sydonie. Wiesz, jacy są ci Fenicjanie, kopiują wszystko z Egiptu, ale miniaturyzują. Tylko pomyśl: to laptop, pisze siedząc ci na kolanach.

Uruk: Obrzydliwość, i w dodatku garbus!

Nimrod: To konieczne, zainstalowali mu płytę w plecach, żeby uzyskać błyskawiczny backup. Raz batem, i pisze bezpośrednio w Alfa-beta, zamiast graphic mode masz text mode, dwadzieścia jeden znaków i możesz zapisać wszystko. Zapis da się zagęścić tak, że cały Kodeks Hammurabiego zmieścisz na paru tabliczkach 3,5.

Uruk: Za to musisz dokupić serwotranslatora.

Nimrod: Wcale nie. Liliput ma też zainstalowany translator, jeszcze raz batem, i przepisuje wszystko pismem klinowym.

Uruk: Ma program graficzny?

Nimrod: Jasne, nie widzisz, że jest kolorowy? Kto niby przygotował mi wszystkie plany Wieży?

Uruk: Nie boisz się? A jak potem runie?

Nimrod: Skądże! Wprowadziłem do pamięci Pitagorasa i Memphis Lotus. Podajesz wymiary w płaszczyźnie, raz batem, i masz trójwymiarowy plan zikkuratu! Egipcjanie przy budowie piramid musieli używać jeszcze dziesięciorga rozkazów z systemu Mojżesz i trzeba było zastosować link z dziesięciu tysięcy serwokonstruktorów. I nie byli zgoła friendly. Cały przestarzały hardware musieli zwalić do Morza Czerwonego, nie zważając na to, że podniesie się poziom wód....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin