Stephenson Neal - Zywe srebro.txt

(4372 KB) Pobierz
Neal Stephenson
ŻYWE SREBRO
Tom I.
Cykl Barokowy
PRZEŁOŻYŁ WOJCIECH SZYPUŁA
2005
 
Wydanie oryginalne
Tytuł oryginału:
Quicksilver

Data wydania:
2003

Wydanie polskie
Data wydania:
2005

Ilustracja na okładce:
Piotr Wyskok

Projekt okładki:
Jarosław Musiał

Przełożył:
Wojciech Szypuła

Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax(0-22)813 47 43
e-mail: kurz@mag.com.pl
http://www.mag.com.pl

ISBN 83-89004-84-4

Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
 
Kobiecie z piętra wyżej
 
PODZIĘKOWANIA
Dzieło takie jak to spoczywa zawieszone w ogromnej sieci wzajemnych zależności, którym nie sposób dać wyraz na krótkiej stronie z podziękowaniami. Plan zakrojony na tak szeroką skalę nie miałby szans realizacji, gdyby nie wysiłki uczonych od czasów Wilkinsa i Comeniusa aż do współczesności. Byłbym niesprawiedliwy, gdybym twierdził inaczej. Ale w powieści, która siłą rzeczy nie zawsze trzyma się faktów historycznych i prawdy naukowej, podziękowania mogą się zemścić. Dlatego poważnych uczonych, o których za chwilę będzie mowa, należy docenić za dorobek naukowy, a nie obwiniać o moje dyletanckie dywagacje.
Cała praca nie ruszyłaby z miejsca, gdybym przed kilku laty nie odbył nieoczekiwanych rozmów z Georgem Dysonem i Stephenem Horstem.
Następujący specjaliści (nazwiska znów podaję w porządku alfabetycznym) opublikowali prace, które miały kluczowe znaczenie dla realizacji mojego projektu. Jestem im głęboko wdzięczny, ale zdaję sobie sprawę, że moje liczne odstępstwa od faktów mogą być dla nich drażniące. Czytelnicy, którzy chcą poznać całą prawdę o tamtych wydarzeniach, powinni i kupić i przeczytać ich dzieła, na mnie zaś zwalić winę za wszelkie omyłki. Oto ci ludzie: Julian Barbour, Gale E. Christianson, A. Rupert Hall, David Kahn, Hans Georg Schulte-Albert, Lee Smolin, Richard Westfall, D.T. Whiteside.
Szczególne wyrazy uznania należą się Fernandowi Braudelowi; można by wręcz powiedzieć, że moja powieść jest zaledwie obfitującym w dygresje przypisem do jego dzieła. Korzystałem także z wielu innych opracowań, których z braku miejsca nie jestem w stanie tu wymienić. Szczególnie przydatna okazała się sześciotomowa biografia Marlborougha pióra sir Winstona Spencera Churchilla, którą czytelnicy szczerze zainteresowani tym okresem historii powinni przeczytać, a ci, którzy uważają, że zbytnio się rozpisałem – zważyć.
W sposób szczególny dziękuję Bell i Gabrielli Bollobasom, Dougowi Carlstonowi i Tomi Pierce za udostępnienie mi miejsc, których w przeciwnym razie nigdy bym nie zobaczył (Bollobasowie), lub w których nie mógłbym pracować (Carlston i Pierce). George Jewsbury, Catherine Durandin i Hugo Durandin DeSousa przyszli mi z pomocą w doskonałym momencie. Greg Bear pożyczył mi dwie książki (obiecuję, że je oddam!). Za rozmowy o prochu strzelniczym i za cierpliwe wysłuchiwanie moich wynurzeń na temat alchemii dziękuję Marco Kaltofenowi Natick Indian Plantation, oraz Needham West Militia Companies.
Pomocną dłoń podali mi i wykazali anielską cierpliwość: Jennifer Hershey, Liz Darhansoff, Jennifer Brehl i Ravi Mirchandani. Bez nich nie doszłoby do wydania tej książki.
Jeremy Bornstein, Alvy Ray Smith i Lisa Gold czytali przedostatnią wersję tekstu i opatrzyli ją bezcennymi komentarzami. Dwoje ostatnich, wraz z kartografem Nickiem Springerem, pomogło mi sporządzić mapy, wykresy i drzewa genealogiczne. Więcej informacji znajdą czytelnicy pod adresem BaroqueCycyle.com.
 
INWOKACJA
Czego chcesz, muzo? Wiem, że tam jesteś.
Więdnący z tęsknoty śpiewacy mówili,
Żeś jasna jak płomień, lecz płocha jak duch.
Ja i me pióro, zatopieni w płynnym cieniu,
Mrok tylko możemy szerzyć, wypełniając nim dnie
I ryzy papieru. Lecz bez ciebie nie będzie światła.
Czemu szemrzesz w ciemności? Masz przecież
Pióra ogniste. Niech świetlne bicze przeszyją noc.
Zerwij z twarzy mglisty całun. Daj mi to, czego potrzebuję.

Ale nie, nie ma cię w mroku. Jak ośmiornica
Poruszam się w oparach własnych chmur,
Dla ciebie odstręczających, dla nas obojga – nieprzeniknionych.
Tylko pióro może przeszyć taką pomrokę.
Trzymam je w ręce. Zacznijmy więc.
 
KSIĘGA PIERWSZA
ŻYWE SREBRO

Ci, którzy swe spekulacje opierają na hipotezach, (…) mogą wprawdzie stworzyć oryginalny romans, ale pozostanie on romansem, niczym więcej.
Roger Cotes w przedmowie do
drugiego wydania Principia Mathematica
sir Isaaca Newtona, rok 1713
 
Bostońskie błonia
12 października 1713, godzina 10:33:52

Kiedy Enoch wyjeżdża zza węgła, kat podnosi właśnie pętlę nad głową kobiety. Tłum na błoniach na chwilę przestaje modlić się i szlochać. Kat nieruchomieje z podniesionymi rękoma, do złudzenia przypominając cieślę, który celuje kalenicą w przygotowaną w wiązarze wypustkę. Pętla wycina z nowoangielskiego nieba niewielki krążek błękitu. Purytanie wpatrują się w niego z rozdziawionymi ustami i – najwyraźniej – coś sobie myślą. Enoch Rudy dojeżdża na obrzeża tłumu i wstrzymuje pożyczonego konia. Widzi już, że kat bynajmniej nie zamierza chwalić się publice mistrzowsko zawiązanym węzłem, lecz odsłania jej krótkotrwałą – a dla purytanina nader kuszącą – wizję wrót do nieba, przez które każdy musi kiedyś przejść.
Boston rozłożył się wśród wzgórz, które leżą w podmokłej niecce niczym kulka lodów w łyżce. Prowadzącą wzdłuż trzonka łyżki drogę przegradza brama, za nią zaś – jak w każdym mieście – znajduje się szubienica. Do bram i muru przybite są zwłoki ofiar – lub to co z nich pozostało. Enoch właśnie przybył tamtędy do Bostonu i doszedł do wniosku, że okropne widoki się skończyły, a dalej będą już tylko kościoły i gospody. Okazało się jednak, że za bramą widział trupy pospolitych rabusiów, skazanych za doczesne zbrodnie. To, co dzieje się w tej chwili na błoniach, to sprawa natury duchowej.
Sznurowa pętla niczym korona spoczywa na posiwiałych włosach ofiary. Kat ciągnie ją w dół. Głowa kobiety rozpycha ją jak główka dziecka przeciskającego się przez drogi rodne. Pętla przechodzi przez najszersze miejsce czaszki i raptownie opada na ramiona skazanej. Kolana uginają się i rysują wyraźniej pod fartuchem, fałdy sukienki składają się teleskopowo; kobieta zaraz osunie się na ziemię. Kat jedną ręką podtrzymuje ją jak tancerz partnerkę, a drugą zaciska węzeł. Urzędnik odczytuje wyrok śmierci, nudny i bezbarwny jak umowa dzierżawy. Gapie drapią się i przestępują z nogi na nogę. Brakuje rozrywek, jakich publiczne wieszanie tradycyjnie dostarcza w Londynie: nikt nie gwiżdże, nie ma żonglerów ani kieszonkowców. Daleko, na drugim końcu błoń, oddział brytyjskich żołnierzy ćwiczy musztrę, maszerując wokół pagórka, na którym ulokowana jest zbudowana z kamienia prochownia. W głosie dyrygującego nimi irlandzkiego sierżanta słychać złość i znudzenie; wiatr niesie go bardzo daleko, niczym odór dymu.
Enoch nie przybył tu wprawdzie oglądać wieszania czarownic, ale skoro już się jakieś trafiło, należy okazać dobre maniery i zostać do końca. Rozlega się dudnienie werbla, po którym nagle zapada niezręczna cisza. Tej egzekucji daleko do najgorszych, jakie widział: ofiara nie miota się i nie wierzga, sznur nie pęka, węzeł trzyma… W gruncie rzeczy jest to kawał dobrej, nadspodziewanie rzetelnej katowskiej roboty.
Nie bardzo wiedział, czego się spodziewać po Ameryce. Okazało się, że jej mieszkańcy do wszystkiego – także do egzekucji – podchodzą z chłodną, wyrachowaną przedsiębiorczością, która jest zarazem rozczarowująca i godna podziwu. Załatwiają najtrudniejsze sprawy z zimną krwią, jak migrujące na tarliska łososie. Zupełnie jakby rodzili się z wiedzą, którą inni ludzie dopiero muszą sobie przyswoić, wraz z baśniami i przesądami, od krewnych i sąsiadów. Może to dlatego że większość z nich przybyła tu na statkach.
Kiedy odcinają ze sznura zwiotczałe ciało wiedźmy, nad błoniami zrywa się północny wiatr. Na skali sir Isaaca Newtona, na której zero oznacza temperaturę zamarzania wody, dwunastka zaś ciepłotę ludzkiego ciała, zimny podmuch miałby jakieś cztery do pięciu stopni; gdyby w Bostonie zjawił się nagle Herr Fahrenheit z jednym z tych swoich nowiutkich, napełnionych rtęcią termometrów, zarejestrowałby nieco ponad pięćdziesiąt kresek. Ale ten północny wiatr, wiejący co roku jesienią, przeszywa chłodem, którego żaden instrument nie zmierzy. Przypomina ludziom, że jeśli za parę miesięcy nie chcą umrzeć z zimna, muszą zgromadzić opał i uszczelnić szpary w ścianach domostw. Stojący u stóp szubienicy zachrypnięty kaznodzieja bierze poryw wiatru za przejaw obecności samego szatana, który przybył zabrać duszę wiedźmy do piekła, i czym prędzej dzieli się tym spostrzeżeniem ze swoimi owieczkami. Patrzy przy tym Enochowi prosto w oczy.
Enoch czuje, jak w znajomym preludium strachu boleśnie wyostrzają mu się zmysły. Niby dlaczego nie mieliby postawić przed sądem i skazać za czary właśnie jego?
Jak go widzą? Człowiek w trudnym do określenia wieku, choć bez wątpienia doświadczony przez życie, z opadającym na plecy siwym kucykiem, rudą jak miedź brodą, jasnoszarymi oczami i twarzą ogorzałą i pobrużdżoną jak kowalski fartuch z wołowej skóry. Jest ubrany w długi podróżny płaszcz i dosiada pięknego karego konia. Do siodła ma przytroczony kostur i staromodny rapier. Za pasem nosi dwa pistolety – na widoku, tak żeby Indianie, rozbójnicy i francuscy rabusie dostrzegli je, zanim rzucą się nań z zasadzki (teraz wolałby się z nimi nie afiszować, ale sięganie po nie w takiej chwili, choćby po to, żeby je schować, nie wydaje mu się najlepszym pomysłem). Gdyby ktoś przeszukał juki, znalazłby w nich nie tylko przeróżne przyrządy i buteleczki z rtęcią, ale też wiele niezwykłych – i, jak wkrótce by się przekonał, niebezpiecznych – ksiąg hebrajskich, greckich i łacińskich, upstrzonych tajemnymi symbolami, znanymi tylko alchemikom i kabalistom.
Ludzie jednak traktują majaczenia klechy nie jak wezwanie do samosądu...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin