M. JOHN HARRISON ŚWIATŁO PRZEŁOŻYŁ WOJCIECH M. PRÓCHNIEWICZ WYDAWNICTWO MAG WARSZAWA 2010 Tytuł oryginału: Light Copyright © 2002 by M. John Harrison Copyright for the Polish translation © 2010 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Projekt graficzny serii: Piotr Chyliński Ilustracja i opracowanie graficzne okładki: Irek Konior Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-157-7 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax (0-22) 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. (22) 721-30-00 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl Dla Cath z wyrazami miłości Spis treści: Jeden: Rozczarowany rzeczywistością 5 Dwa: Poszukiwacze złota, rok 2400 10 Trzy: Nowy wenusport, rok 2400 16 Cztery: Operacje serca 20 Pięć: Wuj Suwak, krawiec 27 Sześć: W snach 32 Siedem: Pogoń za Bogiem 37 Osiem: Ręka krawca 41 Dziewięć: Pan zamawiał budzenie? 47 Dziesięć: Narzędzia losu 54 Jedenaście: Maszynowe sny 61 Dwanaście: Mrowisko 69 Trzynaście: Monster Beach 76 Czternaście: Pociąg widmo 84 Piętnaście: „Bella, Zabij Go” 92 Szesnaście: Inwestor venture capital 100 Siedemnaście : Zaginione entradas 119 Osiemnaście: Cyrk Patheta Lao 138 Dziewiętnaście: Kuranty wolności 156 Dwadzieścia: Problem trzech ciał 164 Dwadzieścia Jeden: Wojna 173 Dwadzieścia Dwa: Uparte istoty 180 Dwadzieścia Trzy: Przeklęci przez gwiazdy 188 Dwadzieścia Cztery: Turlana kość 199 Dwadzieścia Pięć: Połknięci przez Boga 208 Dwadzieścia Sześć: 50 tysięcy stopni kelwina 213 Dwadzieścia Siedem: Przełom Alcubierre'a 221 Dwadzieścia Osiem: Iskry we wszystkim 228 Dwadzieścia Dziewięć: Operacja 233 Trzydzieści: Radio RX-1 240 Trzydzieści Jeden: Byłem tu 247 Trzydzieści Dwa: Wszędzie i nigdzie 254 Trzydzieści Trzy: Ostatni rzut kośćmi Eda Chianese'a 263 Od tłumacza 271 JEDEN ROZCZAROWANY RZECZYWISTOŚCIĄ 1999: Gdzieś pod koniec wszystkiego ktoś zapytał Michaela Kearneya: „Co będziesz robić w pierwszej minucie nowego milenium?”. W ponurej mieścinie w Anglii Środkowej, dokąd przyjechał na odczyt, tak właśnie zabawiano się po kolacji. Zimowy deszcz siekł w okna zarezerwowanej części sali restauracyjnej i spływał po nich w pomarańczowym blasku latarń. Wokół sypały się logicznie przewidywalne odpowiedzi, niektóre przewrotne, inne uczciwe, ale wszystkie - optymistyczne. Będą chlać do upadłego, kochać się, oglądać fajerwerki albo nieskończony wschód słońca z lecącego samolotu. Wtem ktoś nieproszony dodał: - I to, kurna, z dzieciakami. - Wybuch śmiechu i natychmiastowe uzupełnienie: - Znaczy, z kimś w wieku moich dzieciaków. Znów śmiech i ogólny aplauz. Większość z tuzina osób przy stole rzucała tego typu pomysłami. Kearney nie miał o nich wszystkich zbyt wysokiego mniemania i chciał dać im to odczuć; był też wściekły na kobietę, która go tu zaciągnęła. Kiedy więc przyszła jego kolej, powiedział: - Będę jechać cudzym samochodem pomiędzy dwoma miastami, których nie znam. - Odczekał, aż zapadnie cisza, i wtedy dodał: - Ale porządnym samochodem. Urywane śmieszki. - No, nie mogę - powiedziała jakaś kobieta. Uśmiechnęła się do ludzi wokół. - Jakie to ponure! Ktoś inny zmienił temat. Kearney odpuścił ich sobie. Zapalił papierosa i zastanowił się nad tym pomysłem - właściwie sam się nim zdziwił. Kiedy go wyartykułował i objął myślą, uświadomił sobie, jaki jest drażniący. W tej enklawie łagodnego naukowego i politycznego samozadowolenia bulwersował nie samotnością, egocentryzmem czy samą wizją - lecz infantylizmem. Przedstawione w tym pomyśle wolności - ciepło i pustka samochodu, zapach plastiku i papierosów, dźwięk cicho grającego w mroku radia, zielona poświata wskaźników, poczucie wagi maszyny i wagi szeregu decyzji, podejmowanych i realizowanych na każdym zakręcie drogi, były tyleż infantylne, co satysfakcjonujące. Doskonale opisywały jego dotychczasowe życie. Gdy wychodzili, jego towarzyszka rzuciła: - No, to nie było specjalnie dojrzałe. Kearney rzucił jej najbardziej chłopięcy ze swych uśmiechów. - Prawda? Miała na imię Clara. Dobrze po trzydziestce, rudowłosa, ciało wciąż młode, ale twarz już była pomarszczona i obwisała od wysiłku ciągłego pośpiechu. Musiała zawzięcie robić karierę. Musiała być dobrą samotną matką. Musiała co rano przebiec osiem kilometrów. Musiała być dobra w łóżku, nadal potrzebować seksu, lubić go i wiedzieć, jak się mówi, takim jękliwym szeptem: „O tak. Tak, tak. O, tak”. Czy zdziwiła się, lądując w ceglano-terakotowym wiktoriańskim hotelu, z gościem, który najwyraźniej nie rozumiał żadnego z tych osiągnięć? Kearney nie miał pojęcia. Rozejrzał się po lśniących szarobiałych ścianach korytarza, kojarzącego mu się z podstawówkami z dzieciństwa. - Co za nora - powiedział. Wziął ją za rękę, razem zbiegli po schodach. Na dole wciągnął ją do pustego pomieszczenia, gdzie stały dwa czy trzy stoły bilardowe, i zabił tak szybko, jak wszystkie poprzednie. W jej oczach, zanim się zaszkliły, zaciekawienie ustąpiło zdumieniu. Znał ją od jakichś czterech miesięcy. Na początku znajomości określiła go jako „seryjnego monogamistę” - może teraz dostrzeże paradoks tego określenia, jeśli nie pewne nadęcie lingwistyczne. Na ulicy - wzruszając ramionami i pośpiesznie ocierając dłonią usta - wydało mu się, że dostrzega ruch, cień na ścianie, sugestię ruchu w pomarańczowym świetle latarń. Padał deszcz ze śniegiem. Ta mieszanina na chwilę zalśniła mu dziesiątkami świetlnych drobinek. Iskry, pomyślał. Iskry we wszystkim. Potem podniósł kołnierz płaszcza i szybko się oddalił. Szukając zaparkowanego samochodu, zaraz zabłądził w plątaninie ulic i deptaków prowadzących do stacji kolejowej. Pojechał więc pociągiem i nie wracał przez parę dni. A kiedy to uczynił, czerwona lancia integrale, którą jednak lubił, nadal stała tam, gdzie ją zostawił. Rzucił na tylne siedzenie swój bagaż - starego laptopa oraz dwa tomy Tańca do muzyki czasu i wrócił autem do Londynu. Porzucił je na ulicy gdzieś w South Tottenham, nie zapominając zostawić niezamkniętych drzwi i kluczyków w stacyjce. Następnie pojechał metrem do laboratorium, gdzie przeważnie pracował. Niuanse finansowania, zbyt bizantyjskie, by je prześledzić, ulokowały je w bocznej uliczce między Gower Street a Tottenham Court Road. Razem z fizykiem Brianem Tate'em mieli tu do dyspozycji trzy długie pokoje wypełnione spiętymi w klaster Beowulf komputerami, podłączonymi do sprzętu, który według Tate'a z czasem pozwoli im wyizolować z magnetycznego szumu tła oddziaływania par jonowych. Teoretycznie, może to umożliwić kodowanie danych na zdarzeniach na poziomie kwantowym. Kearney miał wątpliwości, ale Tate był po Cambridge, potem MIT i, co ważniejsze, po Los Alamos. To pozwalało mieć także nadzieję. Dawniej, gdy mieścił się tu pracujący z żywymi kotami zespół neurobiologów, lokal był kilka razy podpalany przez ekstremalnych bojowników o wolność zwierząt. W wilgotne poranki ciągle można było poczuć delikatną woń spalonego drewna i plastiku. Kearney, świadom moralnego oburzenia naukowego światka, rozpuścił pogłoski, że jest członkiem Frontu Wyzwolenia Zwierząt i dolał jeszcze oliwy do ognia, ściągając do laboratorium parkę orientalnych kotów, czarnego kocura i białą kotkę. Długonogie, chude jak nieszczęście, przechadzały się po pokojach jak modelki, robiąc cudaczne pozy i plącząc się Tate'owi pod nogami. Kearney wziął kotkę na ręce. Przez chwilę wyrywała się, potem zamruczała i pozwoliła się ułożyć na jego ramieniu. Kocur, przyglądając mu się tak, jakby w życiu go nie widział, położył uszy i schował się pod ławkę. - Jakieś nerwowe dzisiaj - zauważył Kearney. - Był Gordon Meadows. Wiedzą, że ich nie lubi. - Gordon? Co chciał? - Pytał, czy czujemy się na siłach zrobić prezentację. - Tak się wyraził? - zapytał Kearney, a gdy Tate roześmiał się, dodał: - Dla kogo? - Chyba dla jakichś ludzi z Sony. Teraz z kolei Kearney się roześmiał. - Gordon to bałwan - powiedział. - Gordon - odparł Tate - to pieniądze. Mam ci przeliterować? Zaczyna się: pe, i... - Pe, i, erdol się - rzucił Kearney. - Sony zeżarłoby takiego Gordona na śniadanie. - Rozejrzał się po sprzęcie. - Nieźle muszą być zdesperowani. Coś nam się w tym tygodniu udało zrobić? Tate wzruszył ramionami. - Ciągle ten sam problem. Był dość wysokim facetem o łagodnych oczach, który w wolnym czasie, o ile go w ogóle miał, wymyślał oparte na teorii chaosu układy architektoniczne, pełne kształtów i krzywizn, określanych przezeń mianem „naturalnych”. Mieszkał w Croydon, a jego żona, starsza o dziesięć lat, miała dwoje dzieci z poprzedniego małżeństwa. Tate, może chcąc przypominać o swej alamoskiej przeszłości, darzył wielkim upodobaniem koszulki do gry w kręgle, okulary w rogowych oprawkach i staranne uczesanie, upodabniające go do Buddy'ego Holly’ego. - Da się spowolnić szybkość, z jaką kubity nabierają fazy. Właściwie wychodzi nam to lepiej niż Kielpinskiemu. W tym tygodniu udało mi się czterokrotnie albo i bardziej. - Wzruszył ramionami. - A potem szum wygrywa. Zero kubitów i zero kwantowego komputera. - I tyle? - Tyle. - Tate zdjął okulary i podrapał się po grzbiecie nosa. - A, zaraz. Coś jeszcze było. - Co? - Chodź, zobacz. Na komodzie naprzeciwko Tate ustawił trzydziestocalowy superpłaski monitor. Zrobił coś z klawiaturą, ekran rozbłysł lodowatym błękitem. Klaster komputerów zaczął modelować gdzieś w swych równoległych labiryntach bezdekoherencyjną podprzestrzeń - przestrzeń Kielpinskiego dla pary jonów. Jej zwiewne, energiczne macki skojarzyły się Kearneyowi z zorzą polarną. - Takie coś już widzieliśmy. - Patrz dalej - odpowiedział Tate. - Tuż przed tym, jak się rozpada. To jest spowolnio...
Biluklb