Sandemo Margit - Opowieści 15 - Czarny Anioł.rtf

(286 KB) Pobierz
MARGIT SANDEMO

MARGIT SANDEMO

CZARNY ANIOŁ

Z norweskiego przełożyła

MAGDALENA STANKIEWICZ

POL-NORDICA Publishing Sp. z o.o.

Otwock 1997

ROZDZIAŁ I

Nazywano ją Czarnym Aniołem i nikt nie wiedział, kim naprawdę jest. Nikt, oprócz pastora. On jednak tego nie zdradził.

Drobna i ubrana na czarno od stóp do głów, z twarzą skrytą w głębokim cieniu, przemierzała spiesznie wąskie, brudne zaułki najbiedniejszych dzielnic miasta. Przychodziła tu punktualnie codziennie przed południem. Zawsze miała na ręku ciężki kosz. Wszyscy wiedzieli, że pozostawała pod opieką pastora oraz że to on ją przysyłał. Lecz zawartość kosza - to były dary od niej.

Niewielu ludzi widziało tyle biedy i nędzy, co Czarny Anioł. Wpuszczano ją tam, gdzie nikt inny nie miał wstępu: do małych, ciasnych ruder nazywanych domami, do chorych, głodnych i umierających. W koszu miała podstawowe remedia, a oprócz tego chleb, mleko i inne dobra, których owi ubodzy nieszczęśnicy nie widzieli od dłuższego czasu. Wiedzieli, że jest bardzo młoda i mówi językiem bardziej wyszukanym niż oni. Jednak swojego imienia nie chciała wyjawić.

Właściwie można by ją chyba nazwać diakonisą - tyle tylko, że działo się to w roku 1809, a pierwsza diakonisa miała się pojawić dopiero za czterdzieści lat. Opieka nad chorymi była wówczas sprawą zupełnie zaniedbaną. Chorych pielęgnowały znachorki i „babki”, które nie przywiązywały zbytniej wagi do higieny. Jednak Czarny Anioł był inny. Dziewczyna bardzo dbała o czystość i starała się unikać kontaktu ze źródłem zarazy. Biedota uważała, że myje się zbyt często. Mimo swego łagodnego głosu okazywała stanowczość. Naturalnie zdawała sobie sprawę, że większość chorych potrzebuje lekarza. Szpitale nie miały jednak miejsc dla biednych, a żaden z lekarzy w mieście nie podjąłby się tej pracy za darmo. Mieli już dość roboty z chorymi żołądkami przejadających się bogaczy. Czuła się bezsilna i bezradna, a w szczególnych przypadkach - na przykład gdy cierpiało dziecko - sama płaciła lekarzowi. Wzywała wówczas doktora Hausa, który z czasem stał się jej dobrym przyjacielem.

Żyła w ciągłym strachu, że może się zarazić gruźlicą, która siała prawdziwe spustoszenie w tych wąskich, pozbawionych słońca uliczkach. Lecz mimo to nie potrafiła odmówić pomocy i ofiarowania przynajmniej tego, co była w stanie dać.

Rzadko się zdarzało, ażeby młoda kobieta mogła w dzielnicach biedoty spokojnie przejść, nie zaczepiana przez nikogo. Lecz Czarny Anioł mógł, w dużej mierze dlatego, że przychodziła tu tylko przed południem. Oczywiście zdarzało się, że jakiś wygłodzony biedak próbował ukraść jej kosz lub że zagadywali ją nieznajomi pijani mężczyźni, lecz natychmiast pojawiał się ktoś ze „swoich” i brał ją w obronę.

Czasami jej podopieczni żartowali sobie z niej za jej plecami, lecz chociaż sami sobie tego nie uświadamiali, kochali ją.

 

Z dala od tej nędzy znajdowały się dzielnice ludzi bogatych. We wspaniałym domu z meblami w stylu tandetnego rokoko mieszkał tam także radca handlowy i przewodniczący rady parafialnej Oskar Hammerfeldt z uległą żoną i sporą gromadką dzieci. Wszystkie były jednakowo utemperowane i dobrze ułożone z wyjątkiem jednej córki.

W każdej epoce żyją ludzie, którzy urodzili się w niewłaściwym stuleciu i nie pasują do swoich czasów. Tessa była takim właśnie człowiekiem.

Dla niej ten prawdziwy pałac, w którym mieszkała, był zbyt ciasny. Dusiła się w mieszczańskim, patriarchalnym świecie. Ojciec kojarzył się jej z łańcuszkiem od zegarka na grubym brzuchu i władczym głosem, który ciągle przypominał o konieczności oszczędzania i pouczał, że nic nie powinno się zmarnować. Ta ojcowska mania oszczędzania doprowadziła do tego, że spiżarnie były pełne na wpół zgniłych szynek i innego nadpsutego jedzenia, a wszystkie kąty wypełniała masa nikomu nieprzydatnych rupieci. Matka Tessy, bezwolna i zastraszona istota, tylko mówiła: „Tak, oczywiście, Oskarze”, i dreptała niepewna w koło, starając się zadowolić męża i spełniać jego polecenia, najlepiej zanim jeszcze je wypowie.

Tessa miała wielką wadę, z powodu której nie czuła się dobrze w tej atmosferze. Mianowicie jej serce wypełniała bezgraniczna miłość, dla której nie znajdowała ujścia, radość życia i zainteresowanie dla wszystkiego, co żyje. Jej zaraźliwy dziecięcy śmiech rozbrzmiewał w ponurych pokojach, a matka spoglądała przerażona na męża, ażeby zobaczyć, jak chmurzy się jego twarz z powodu lekkomyślności dziewczynki.

- Jak mogłaś urodzić tak niefrasobliwe dziecko, Agdo? - cedził. - Ona nie rozumie niczego z powagi życia! Poza tym nigdy nie zjada swojej porcji, chociaż naprawdę jej dogadzamy. Mówi, że nie chce być gruba jak jej siostry! Dobra tusza jest oznaką bogactwa i pomyślności. A my musimy wyrzucać jedzenie świniom. Cóż za szalone marnotrawstwo!

Teraz, kiedy Tessa - jej ojciec mawiał Teresa, gdyż takie właściwie nosiła imię - skończyła dziewiętnaście lat, nie śmiała się już tak często jak dawniej. Nauczyła się milczeć, lecz buntownicza natura i silna wola jeszcze w niej żyły i od czasu do czasu ujawniały się w gwałtownych wybuchach. A uczucie miłości do świata spotęgowało się jeszcze bardziej.

- Musisz ją ukarać, Agdo - zwrócił się pewnego dnia do swej żony radca handlowy. - Ministrant twierdzi, że ziewała na głos podczas niedzielnego kazania.

- Spróbuję, Oskarze - szepnęła jego żona.

- Spróbuję, spróbuję, czy to wszystko, co potrafisz powiedzieć? I cóż za idiotyzmy słyszę? Że uczestniczy w lekcjach chłopców, zamiast ćwiczyć na klawikordzie? Chyba sobie nie wyobraża, że może się z nimi równać, wszak nie szczędzę na ich wykształcenie?

- Jest bardzo zdolna - powiedziała pani Agda wstrzymując oddech, przerażona własną odwagą.

- Kobiety nigdy nie są zdolne, byłoby to sprzeczne z naturą - stwierdził stanowczo. - Ich małe mózgi nie są w stanie przyswoić poważnej nauki. Dziewczęta są stworzone do wyszywania wyprawy i śledzenia nut, z których grają, cokolwiek innego byłoby wbrew woli boskiej. Co by się stało, gdybyście wszystkie zaczęły zajmować się tym, co was interesuje, i zaniedbywały obowiązki wobec nas, mężczyzn? Gdybyście nie serwowały nam jedzenia na stół, a dom nie lśniłby czystością? Mamy naprawdę co innego do roboty niż pilnowanie żon, które wymigują się od swych obowiązków. Widzę, że muszę przejąć sprawy we własne ręce. Sam zajmę się Teresą!

Pani Agda schyliła głowę, czerwieniąc się i drżąc.

- Trzeba jak najszybciej wydać ją za mąż - grzmiał dalej radca rozkazującym głosem, którego sam uwielbiał słuchać. - Myślę o kupcu Bergenkransie. Jest człowiekiem dojrzałym i solidnym i właśnie stracił żonę.

Ależ on jest w naszym wieku! pomyślała pani Agda, lecz przezornie to przemilczała.

- Czy stać nas na to właśnie teraz? - spytała cicho. - Dopiero co wydaliśmy za mąż dwie nasze najstarsze córki.

- Tak, to były wspaniałe wesela! Dostali im się mężowie stateczni i dobrze sytuowani. Stać nas na jeszcze jedno, jeśli nie będziemy rozrzutni i wykorzystamy stare dekoracje oraz weźmiemy najstarsze zapasy żywności. Musimy ją przecież wydać.

To powiedziawszy wyszedł do pracy punktualnie jak w zegarku.

A Tessa, którą wysłano do tkalni, żeby kończyła wyprawę ślubną, wymknęła się tylnym wyjściem, ubrana na czarno, tak jak to czyniła co dnia. Nic dziwnego, że jej matka uważała, iż wykańczanie wyprawy trwa wyjątkowo długo. Dziewczyna wypełniła kosz żywnością z obfitych zapasów domowych i pośpieszyła do kościoła po nowe polecenia od pastora.

Życzliwy, szczupły pastor przywitał ją z radością.

- Drogie dziecko, jak dobrze, że przyszłaś! Czeka nas dużo pracy.

- Naprawdę? - spytała Tessa, a błyszczące niebieskie oczy patrzyły ciekawie na duchownego spod ciemnobrązowej grzywki.

- Jak wiesz, przegraliśmy wojnę przeciwko Rosjanom. Dziś w nocy przybył statek z rannymi żołnierzami. Poproszono mnie, ażebyśmy udali się na pokład i pomogli doktorowi Hausowi, który jest tu najlepszym lekarzem. Wielu potrzebującym będę udzielał pociechy, a do niektórych pójdę z ostatnią posługą. Ty otrzymasz zadanie specjalne. Statki podlegają kwarantannie i nikt nie może zejść na ląd, zanim nie zostanie wydane oświadczenie, że nie ma na nich zarazy.

Tessę przeszył dreszcz lęku, lecz skinęła głową.

- Powinnam wziąć ze sobą więcej opatrunków i jedzenia.

- Nie ma potrzeby. Ważniejsze jest to, abyś mogła zostać dziś w nocy na pokładzie.

- Dziś w nocy? To niemożliwe! Natychmiast zauważą to w domu. Przed południem jakoś się udaje, bo wszyscy są czymś zajęci i myślą, że przykładnie tkam swoją ślubną wyprawę. Ale całą noc! Dlaczego?

Pastor zniżył głos.

- Odwiedziła mnie hrabina af Ilmen. Prosiła o pomoc dla swego syna, który przybył właśnie z Finlandii na jednym ze statków.

- Ale ja nie mogę chyba...

- Kapitan Rutger af Ilmen jest umierający, lecz o tym nie wie. Ja nie mogę do niego pójść, bo wtedy zorientuje się, że jest z nim aż tak źle, a tego jego matka nie chce. Lekarze już nic nie mogą dla niego zrobić. Hrabina prosiła mnie, ażebym znalazł porządną dziewczynę z dobrej rodziny, która pomogłaby mu przeżyć tę ostatnią noc. Sama nie może wejść na pokład z powodu kwarantanny. Ja jednak zdobyłem przepustki od naczelnika portu, dzięki którym ty i ja oraz doktor Haus dostaniemy się na statek. Hrabina nie chce, ażeby to była jedna z tych kobiet, które zwykle zajmują się chorymi, bo są potwornie zaniedbane. Od razu pomyślałem o tobie.

Pastor przyglądał się Tessie, gdy zastanawiała się i rozważała w myśli jego prośbę. Rysy twarzy dziewczyny były całkiem pospolite, lecz żywe, ciepłe oczy i pogodny uśmiech sprawiały, że jej urokowi nie można było się oprzeć. Wydawało się, że miłość do życia dodaje blasku jej oczom.

Teresa Hammerfeldt przyszła pewnego razu do niego i spytała, czy nie mogłaby pomóc gdzieś, gdzie naprawdę będzie potrzebna jej pomoc. Pastor nie potraktował jej poważnie, gdyż wiedział, z jakiej pochodzi rodziny. Dał jej więc proste, banalne polecenie. Tessa wykonała je, a potem poprosiła o coś naprawdę poważnego, o zadanie, z którym mogłaby się zmierzyć. I tak rozwijała się ich współpraca, a obecnie zarówno pastor, jak i doktor Haus, pełni podziwu i szacunku dla tej dziewczyny, nie wyobrażali sobie, jak w ogóle mogliby sobie bez niej poradzić.

- Ale jak będę mogła wyjść z domu na całą noc? - spytała z niepokojem.

- Pomyślałem o tym. Jeśli się zgadzasz, wyślę wiadomość, że moja córka jest chora i prosi, abyś u niej przenocowała, bo nie chce zostać sama w domu. Nie jest to tak dalekie od prawdy, a niewinne kłamstwa niebo musi jakoś tolerować.

- Zgoda, pod warunkiem, że nie będę musiała teraz wracać do domu i odpowiadać na całe mnóstwo trudnych pytań.

Pastor przywołał chłopca i dał mu list do radcy handlowego. Następnie udali się spiesznie do portu.

Był ponury, mroźny zimowy dzień. Na przystani czekał czarny wytworny powóz. Zgarbiona, starsza pani o twarzy, na której malowało się cierpienie, przywołała ich gestem. Przyglądała się bacznie Tessie, kiedy pastor je sobie przedstawiał.

Hrabina af Ilmen skinęła głową.

- Tak, ty będziesz dobra. Czy mogę porozmawiać z tobą w cztery oczy?

Pastor odsunął się, a Tessa wsiadła do powozu. Po krótkiej chwili wahania hrabina głęboko wciągnęła powietrze. Jej oczy były przepełnione smutkiem, kiedy powiedziała:

- Rutger jest moim jedynym dzieckiem i wraz z nim umrze nasz hrabiowski ród. Proszę cię, Tereso Hammerfeldt, zrób dla niego wszystko! Przekaż mu moje najgorętsze pozdrowienia i całą moją miłość. On nie wie o tym, że umrze od ran, które mu zadano, gdyż z zewnątrz wyglądają bardzo niegroźnie. I obiecaj mi, że się niczego nie dowie!

Tessa skinęła głową. Już ogarnęła swoją miłością umierającego oficera. Hrabina przyjrzała się jej bacznie i położyła rękę na jej ramieniu.

- Zostań u niego dziś przez całą noc, Tereso! Bądź dla niego czuła i dobra i spełnij jego każde najdrobniejsze nawet życzenie!

- Naturalnie - obiecała naiwnie dziewczyna, zastanawiając się, dlaczego hrabina akcentuje prawie każde słowo.

- Rutger zawsze był trochę niespokojnym duchem - mówiła dalej jego matka z miłością i dumą w głosie. - Rozpieszczałam go i patrzyłam przez palce na jego eskapady. Lecz teraz wszystko się skończyło. Spraw, by jego ostatnie godziny były piękne, moje dziecko!

- Zrobię, co tylko w mojej mocy.

Hrabina wyjęła papier i pióro i napisała kilka słów.

- Weź ten list i zachowaj go! Mam nadzieję, że pewnego dnia ci się przyda.

Tessa nie miała czasu czytać, schowała list szybko do kieszeni.

- Gdybym tylko mogła go uratować, zrobiłabym to z radością - zapewniła ciepło, ponieważ rozpacz hrabiny głęboko ją poruszyła.

- Dziękuję, moje dziecko. Chciałabym, aby ci się to udało, ponieważ teraz naszą posiadłość i cały majątek dziedziczy nasz najbliższy krewny, barbarzyńca Nikolas. Nie wolno do tego dopuścić! Zawsze nienawidził Rutgera, który jest głową rodu. Rutger jest taki delikatny i o wiele bardziej wartościowy! Nikolas zawsze wtrącał się do naszego, mojego i Rutgera, życia.

- A co się teraz z panią stanie?

Starsza pani wzruszyła bezradnie ramionami.

- Jestem niestety bardzo słabego zdrowia. Tylko myśl o powrocie Rutgera do domu trzymała mnie przy życiu. A teraz... - Rozpacz w jej głosie wprost rozdzierała serce.

- Zrobię wszystko, co będę mogła dla pani syna - obiecała Tessa.

- Tak - ożywiła się wytworna dama. - Wszystko. Wszystko, o co poprosi. Nie pozwól, by przeszkodziły ci jakieś wątpliwości!

- Wątpliwości? Żeby pomagać innym? Nie, nigdy ich nie miałam.

Pastor pomachał do Tessy, że przyszedł lekarz. Dziewczyna dostała od hrabiny kilka paczek i włożyła je do swego kosza. Potem we trójkę wsiedli do łodzi, którą mieli dostać się do statku. Coraz bardziej oddalali się od przystani, a Tessa wciąż widziała, że hrabina siedzi w powozie i patrzy za łodzią. Długo trwało, zanim dała znak stangretowi, aby ruszał.

Biedna, nieszczęśliwa kobieta, myślała Tessa. Jej jedyny syn. Nie tylko najuboższych dosięgają tragedie.

Tessa, ku swemu zmartwieniu, miała wsiąść na inny statek niż doktor i pastor, którzy musieli udać się tam, gdzie ich pomoc była najbardziej potrzebna.

Łódź podpłynęła do wysokiej, groźnie wznoszącej się ponad nią burty statku.

- Ja do kapitana af Ilmen! - krzyknęła Tessa do marynarza przewieszonego nad relingiem. - Czy jest tutaj?

- Zgadza się, panienko. Mamy tu jednego af Ilmen. Cywilom jednak nie wolno wchodzić na pokład, musisz więc poczekać, aby zobaczyć ukochanego.

Tessa zamachała kartką, którą dostała od naczelnika portu, i wtedy spuszczono jej drabinkę.

Powietrze było bardzo mroźne. Mimo to pokład zapełniali stojący, siedzący i leżący żołnierze, którzy czekali tylko na to, ażeby zejść na ląd. Wojna potraktowała surowo ich samych i ich niegdyś wspaniałe mundury. Wielu z żołnierzy było ciężko rannych lub okaleczonych, lecz na ich twarzach dostrzegła uśmiechy, kiedy przechodziła obok.

- A więc idziesz do Ilmena? - wołali. - No tak, trzeba być kapitanem!

Zwróciła uwagę na kilka zaniedbanych kobiet, które zerkały na nią z niechęcią. Były tak wyniszczone, że wyglądały na znacznie starsze, niż były w istocie.

Tessa posłała im przyjazny uśmiech, lecz go nie odwzajemniły.

Kiedy dziewczynę poprowadzono schodami w dół do kajut, uderzył ją nieopisany odór odchodów i śmieci. Tessa, która spędzała tyle czasu w najuboższych dzielnicach miasta, była jednak do tego przyzwyczajona. Z pomieszczeń pod pokładem dochodził stłumiony jęk rannych.

Marynarz, który wiódł Tessę przez pogrążone w ciemności korytarze, powiedział z troską w głosie:

- Nie chciałbym wpuszczać takiego pisklątka do tego dzikiego zwierza, lecz chyba pani sama wie, co pani robi, panienko?

Odwrócił się do niej zdumiony, kiedy powiedziała, że już przedtem zajmowała się chorymi i cierpiącymi.

- Czy to panią nazywają Czarnym Aniołem?

- Tak, słyszałam, że tak mnie nazywają. Ale aniołem bynajmniej nie jestem. Jestem tylko zwykłym człowiekiem, ze wszystkimi jego wadami i słabościami.

Marynarz zatrzymał się przed drzwiami kajuty i otworzył je ostrożnie.

- Odwiedziny - rzucił krótko.

Tessa zajrzała do pogrążonego w nieprzeniknionej ciemności pomieszczenia. Lampa, którą trzymał marynarz, rzucała na dziewczynę słabe światło, lecz nie sięgało ono w głąb kajuty.

Powietrze ze świstem przeszył kubek, roztrzaskując się z hukiem o framugę drzwi.

- Czy nie mówiłem, że nie chcę tu tych przeklętych parszywych dziwek? - ryknął głos w ciemności.

Kiedy marynarz zamykał drzwi, głos dał się słyszeć znowu:

- Kim jesteś? Cóż za jagniątko mi tu przysłali, co? Czy to nowy podstęp, ażeby mnie ułagodzić?

Drzwi całkiem się zamknęły i kajuta znowu pogrążyła się w ciemności.

Tessa została sam na sam z kapitanem. Zorientowała się, że leży na posłaniu. Trochę niepewnie postąpiła kilka kroków do przodu.

- Przysłała mnie pańska matka. Mam się panem zaopiekować, kapitanie af Ilmen. Matka przesyła najgorętsze pozdrowienia.

- Moja matka? To ostatnia rzecz, jakiej bym... Czy ona jest tutaj?

- Tak, tylko nie wolno jej wejść na pokład.

- A tobie wolno?

- Jestem pielęgniarką.

- Pielęgniarką. Co za pomysł! Twój głos świadczy o tym, że jesteś osobą o pewnym wykształceniu.

- Mam nadzieję, że tak jest naprawdę. Czy może pan zapalić jakieś światło?

- Tu nie ma światła. Cała oliwa, jaka była na pokładzie, skończyła się dziś rano. Mamy tylko tę jedną lampę, którą widziałaś, a i ona wkrótce także zgaśnie.

- Więc jak mam pana opatrzyć bez światła? Pójdę i przyniosę lampę.

- Nie pożyczą, jestem tego pewien. Zresztą moje rany nie są wcale groźne.

On o niczym nie wie, pomyślała zaniepokojona. Nie wolno jej zapominać, że ten mężczyzna jest umierający i że powinna sprawić, aby jego ostatnie chwile były znośniejsze. Jednak sytuacja przedstawiała się beznadziejnie.

Głos rannego, nawykły do wydawania poleceń i do obcowania z żołnierzami w warunkach brutalnej wojny, brzmiał silnie i ostro. To, że był teraz ochrypły z powodu tłumionego bólu, nie dodawało mu uroku.

- Przyniosłam trochę jedzenia - zagadnęła Tessa. - Nic szczególnego, ale...

- Czy masz coś do picia? - spytał i uniósł się na łokciu. - Zupełnie zaschło mi w ustach i w gardle.

Dziewczyna zorientowała się, że znajduje się tuż przy koi, i zaczęła po omacku badać otoczenie. Nie wyglądało na to, ażeby w tej małej kajucie znajdowało się jakieś krzesło, ale stała tu szafka nocna. Była pusta, więc Tessa postawiła na niej swój kosz. W pomieszczeniu panowało nieznośne gorąco. W powietrzu wyczuwało się chorobę i gorączkę. Dziewczyna czuła jeszcze coś innego, słabe oznaki czegoś, z czym jeszcze nigdy wcześniej nie miała do czynienia.

Ręka rannego wyciągnęła się ku niej i schwyciła ją za ramię.

- Usiądź tu!

Usłuchała, przełamując opór.

- Widzę, że nie lubisz, kiedy ci się rozkazuje - rzucił drwiąco.

- Tak, to taki mój głupi nawyk. Tutaj jest mleko, może pan pić prosto z dzbanka, jest czysty. Ponieważ kubek... hm, przepadł. Myślę, że pana matka przyniosła butelkę... Tak, jest tu!

Zaczął już pić mleko głębokimi, łakomymi haustami. Teraz wziął butelkę, którą mu podała. Ich dłonie splotły się w ciemności. Ciepło jego ręki odczuła zarówno jako przyjemne, jak i niepokojąco gorące. Czy miał gorączkę i czy był ciężko ranny?

Jego palce były w każdym razie sprawne - korek wyjął bez trudu. Oboje poczuli dobrze znany zapach.

- Cóż, do licha...? Wódka! Od mojej matki, tej fanatycznej abstynentki! Musiała być ku temu szczególna okazja.

Tak, pomyślała Tessa i usiłowała stłumić niezrozumiały niepokój. Ostatnie godziny rannego miały być możliwie wolne od cierpień...

Mimo gorzkich doświadczeń zdobytych w surowych warunkach ubogich przedmieść Tessa była wciąż dziwnie nieświadoma wielu spraw tego świata. Nigdy nawet by nie podejrzewała, że hrabina mogła mieć jakiś konkretny cel, dając synowi wódkę w związku z odwiedzinami młodej dziewczyny.

Podczas gdy kapitan potężnie pociągał z butelki, Tessa wyjęła chleb i resztę żywności, którą zabrała z sobą.

- Na stole położyłam jedzenie - powiedziała. - Trochę ode mnie, a trochę od pana matki. Rozumiem, że może pan jeść bez pomocy.

- Pewnie, że mogę. Tylko moje nogi są w niezbyt dobrej formie.

Nareszcie jakaś informacja o stanie jego zdrowia!

- Co się stało?

- Nie powinno cię to obchodzić.

- A jednak obchodzi. Po to tu jestem. Nie musi się pan krępować. Kilka lat pracowałam z najuboższymi i to, co widziałam w ich domach, nie zawsze było piękne.

- Z najuboższymi? Kim ty właściwie jesteś? Tutaj nic nie zobaczysz!

- Wiem, dlatego musi mi pan powiedzieć, jakie pan odniósł rany.

- A jeśli nie zechcę?

- Taki dziecinny upór nie ma sensu.

- No, no - powiedział powoli. - Twój głos jest łagodny i z tego, co widziałem przez moment w drzwiach, wnioskuję, że jesteś dziewczyną delikatną. Lecz mimo to nie boisz się obrażać oficera i bohatera wojennego!

Te ostatnie słowa wypowiedział z goryczą w głosie i Tessa zorientowała się, że jest zmieszany. Sama zresztą czuła się podobnie, ale próbowała zachować spokój i udawać, że nic się nie stało.

W kapitanie było coś niezwykłego, coś, czego nie rozumiała. Zachowywał się agresywnie, ale też łatwo go było zranić.

Nieco nieoczekiwanie dodał:

- Musisz mi wybaczyć to chłodne przyjęcie. Kubkiem. Załoga na statku sądzi zapewne, że to bardzo zabawne, kiedy przysyła tu te okropne babska, podążające od dawna w ślad za wojskiem. Chłopaki śmieją się z mojej bezsilności, wiedzą, że nie mogę ich dosięgnąć i ukarać. Te kobiety noszą najohydniejsze choroby świata i są niesłychanie natrętne. Jestem już tym wszystkim znużony.

Zasłonił rękoma twarz. Ciężko oddychał, Tessa odniosła wrażenie, że naprawdę jest śmiertelnie zmęczony. Znowu pomyślała o jego ranach. Musiały być dotkliwe i sprawiały mu silny ból. Serce dziewczyny przepełniało współczucie.

- Czy mogę pana teraz zbadać? - spytała pokornie.

Być może wódka sprawiła, że trochę złagodniał. Mruknął coś o obłudzie ze strony matki, która przysłała mu takie niewinne dziewczę, po czym odsunął koc.

- Szczególnie lewa noga. W zimie odmroziłem obie stopy i od tej pory jest coraz gorzej. Teraz już nawet nie mogę na nich stać.

- Gangrena?

- Nie sądzę.

- Nie, tak nie dam rady, muszę mieć światło. Pójdę i spytam.

Lecz kiedy wyszła i znalazła marynarza z lampą, okazało się, że ta całkiem zgasła.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin