Pan Ibrahim i kwiaty Koranu.doc

(178 KB) Pobierz
Eric-Emmanuel Schmitt

Eric-Emmanuel Schmitt

 

pan Ibrahim

I KWIATY KORANU

 

przekład

Barbara Grzegorzewska

WYDAWNICTWO ZNAK

KRAKÓW 2005

Tytuł oryginału

Monsieur Ibrabim et lesfleurs du Coran

(c) Editions Albin Michel, 2001. Tous droits reserves.

This book is published by arrangement with

Literary Agency "Agence de 1'Est".

Projekt okładki

Olgierd Chmielewski

Adiustacja

Barbara Poźniakowa

Korekty, łamanie

TS&Zespół

(c) Copyright for this edition by Wydawnictwo Znak

(c) Copyright for the translation by Barbara Grzegorzewska

ISBN 83-240-0471-8

Dla Brunona Abrahama Kremera

Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Bezpłatna infolinia: 0800-130-082

Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl

Kiedy skończyłem jedenaście lat, rozbiłem

swoją świnkę i poszedłem na dziwki.

Moja świnka była pokrytą szkliwem porcela-

nową skarbonką koloru rzygowin z otworem,

przez który można było wrzucić monetę, ale nie

można było jej wyjąć. Tę jednokierunkową skar-

bonkę wybrał mój ojciec, bo takie właśnie miał

podejście do życia: pieniądze są po to, żeby je

mieć, a nie po to, żeby je wydawać.

W brzuchu świnki było dwieście franków.

Cztery miesiące pracy.

Pewnego ranka, przed pójściem do szkoły,

usłyszałem od ojca:

- Mojżesz, czegoś tu nie rozumiem... Brakuje

pieniędzy... Od dziś masz zapisywać w kuchen-

nym zeszycie wszystko, co wydajesz na zakupy.

Więc nie dość, że ochrzaniają mnie w szkole

i w domu, nie dość, że piorę, uczę się, gotuję,

tacham zakupy, nie dość, że mieszkam w wiel-

kim ciemnym mieszkaniu, pustym i pozbawio-

 

7 *

nym miłości, że jestem bardziej niewolnikiem

niż synem adwokata bez spraw i bez żony, to

jeszcze bierze się mnie za złodzieja! Skoro i tak

podejrzewają mnie, że kradnę, to w końcu, co

mi zależy.

W brzuchu świnki było więc dwieście franków.

Dwieście franków kosztowała dziewczyna na uli-

cy Paradis. Taka była cena męskości.

Pierwsze chciały, żeby pokazać im dowód.

Pomimo mojego głosu, pomimo mojej tuszy -

byłem gruby jak beczka - nie chciały wierzyć, że

mam szesnaście lat, pewnie obserwowały, jak

dorastam, biegając z siatką pełną warzyw.

Na końcu ulicy, w bramie, stała jakaś nowa.

Pulchniutka, śliczna jak obrazek. Pokazałem jej

pieniądze. Uśmiechnęła się.

- Masz szesnaście lat?

- Tak, dzisiaj skończyłem.

Weszliśmy na górę. Ledwie mogłem uwierzyć,

miała dwadzieścia dwa lata, była stara i miałem

ją tylko dla siebie. Wytłumaczyła mi, jak się umyć,

a potem jak się kochać...

Ja oczywiście już to wiedziałem, ale dałem

jej mówić, żeby się lepiej czuła, zresztą podo-

bał mi się jej głos, trochę nadąsany, trochę za-

smucony. W trakcie o mało nie zemdlałem. Na

* 8 *

koniec pogłaskała mnie miło po głowie i po-

wiedziała:

- Trzeba będzie przyjść jeszcze raz i dać mi

jakiś prezencik.

To mi prawie popsuło całą radość: zapomniałem

o prezenciku. No to z głowy, byłem już mężczyz-

ną, przeszedłem chrzest bojowy między udami

kobiety, nogi tak mi się trzęsły, że ledwo mogłem

ustać, a już zaczynały się kłopoty: zapomniałem

o sławetnym prezenciku.

Pognałem do domu, wpadłem do swojego po-

koju, rozejrzałem się wokół, szukając, co mógł-

bym jej ofiarować najcenniejszego, po czym pę-

dem wróciłem na ulicę Paradis. Dziewczyna

wciąż stała w bramie. Dałem jej mojego pluszo-

wego miśka.

Mniej więcej w tym samym czasie poznałem

pana Ibrahima.

Pan Ibrahim był zawsze stary. Od niepamięt-

nych czasów w rejonie ulic Bleue i Faubourg-

-Poissonniere zawsze widziano go w sklepie, od

ósmej rano do późna w nocy, wciśniętego mię-

dzy kasę a środki czystości, z jedną nogą w przej-

ściu, a drugą pod pudełkami zapałek, w szarym

*9 *

fartuchu narzuconym na białą koszulę, z biały-

mi zębami pod suchym wąsikiem i pistacjowy-

mi, zielono-brązowymi oczami jaśniejszymi od

brunatnej skóry upstrzonej plamami mądrości.

Gdyż pan Ibrahim, w powszechnym mnie-

maniu, uchodził za mędrca. Pewnie dlatego, że

od co najmniej czterdziestu lat był jedynym

Arabem na żydowskiej ulicy. Pewnie dlatego,

że dużo się uśmiechał i niewiele mówił. Pew-

nie dlatego, że zdawał się nie przejmować co-

dzienną krzątaniną i zgiełkiem, zwłaszcza w wy-

daniu paryskim: trwał niewzruszenie na swoim

taborecie, jakby do niego przyrósł, i tylko zni-

kał, nie wiedzieć gdzie, między północą a trze-

cią rano.

Tak więc codziennie robiłem zakupy i przy-

rządzałem posiłki. Kupowałem wyłącznie konser-

wy. Kupowałem je codziennie nie po to, żeby były

świeże, nie, ale dlatego, że ojciec dawał mi pie-

niądze tylko na jeden dzień, zresztą tak było

łatwiej!

Kiedy zacząłem okradać ojca, żeby ukarać go

za to, że mnie podejrzewał, zacząłem też okra-

dać pana Ibrahima. Trochę się tego wstydziłem,

więc aby zagłuszyć wstyd, w chwili płacenia mó-

wiłem sobie w kółko:

W końcu to tylko Arab!

Co dzień patrzyłem panu Ibrahimowi w oczy

i to mi dodawało odwagi.

W końcu to tylko Arab!

-  Nie jestem Arabem, Momo, pochodzę ze

Złotego Półksiężyca.

Wziąłem zakupy i lekko oszołomiony wysze-

dłem na ulicę. Pan Ibrahim słyszał, jak myślę!

A jeśli słyszał, jak myślę, to może wiedział też,

że go oszukuję?

Następnego dnia nie zwinąłem mu ani jednej

puszki, za to spytałem:

- Co to jest Złoty Półksiężyc?

Bo przyznam, że przez całą noc wyobrażałem

sobie pana Ibrahima, jak siedzi na księżycu i szy-

buje po rozgwieżdżonym niebie.

- Tak nazywa się obszar, który rozciąga się od

Anatolii do Persji, Momo.

Następnego dnia dorzuciłem, wyjmując port-

monetkę:

- Nie nazywam się Momo, tylko Mojżesz.

Następnego dnia on z kolei dorzucił:

- Wiem, że nazywasz się Mojżesz, właśnie dla-

tego mówię na ciebie Momo, to brzmi trochę

mniej groźnie.

Następnego dnia, licząc monety, zapytałem:

* 11 *

-  A co to panu przeszkadza? Mojżesz to po

żydowsku, nie po arabsku.

- Nie jestem Arabem, Momo, jestem muzuł-

maninem.

- To dlaczego mówią, że idą do Araba, skoro

pan nie jest Arabem?

- Bo "u Araba", Momo, to znaczy "otwarte od

ósmej rano do północy, a nawet w niedzielę", kie-

dy się mówi o sklepie.

Tak przebiegała nasza rozmowa. Jedno zda-

nie dziennie. Mieliśmy czas. On - bo był stary, ja

- bo byłem młody. A co drugi dzień kradłem mu

jedną konserwę.

Myślę, że przeprowadzenie godzinnej rozmo-

wy zajęłoby nam rok albo dwa, gdyby nie to, że

spotkaliśmy Brigitte Bardot.

Wielki rejwach na ulicy Bleue. Wstrzymany

ruch. Zamknięta ulica. Kręcą film.

Wszystko, co ma narządy płciowe, w rejo-

nie ulic Bleue, Papillon i Faubourg-Poisson-

niere, jest w stanie najwyższej gotowości. Ko-

biety chcą sprawdzić, czy rzeczywiście jest tak

ładna, jak się mówi; mężczyźni przestają my-

śleć, intelekt wkręcił im się w zamek rozpor-

ka. Brigitte Bardot tutaj! Prawdziwa Brigitte

Bardot!

*12*

Ja usadowiłem się w oknie. Patrzę na nią: ko-

jarzy mi się z kotką sąsiadów z czwartego, śliczną

małą koteczką, która uwielbia przeciągać się

w słońcu na balkonie i zdaje się żyć, oddychać

i mrugać oczkami po to tylko, żeby wzbudzić po-

dziw. Przyglądając się baczniej, odkrywam też, że

naprawdę jest podobna do kurewek z ulicy Para-

dis, nieświadomy, że to przecież one robią się na

Brigitte Bardot, żeby przyciągnąć klientów.

Wreszcie kompletnie osłupiały widzę, że pan Ibra-

him wyszedł na próg sklepu. Po raz pierwszy -

jak żyję - opuścił swój taboret.

Napatrzywszy się, jak zwierzątko Bardot bryka

przed kamerami, myślę o pięknej blondynie, któ-

ra ma mojego miśka, i postanawiam wpaść do

pana Ibrahima, i wykorzystać jego nieuwagę, żeby

buchnąć kilka puszek. Katastrofa! Wrócił za swoją

kasę. Oczy mu się śmieją, kiedy wpatruje się w

Bardotkę ponad stosami mydełek i szczypczyków

do bielizny. Nigdy go takim nie widziałem.

- Jest pan żonaty, panie Ibrahimie?

- Tak, jasne, że jestem żonaty.

Nie jest przyzwyczajony do tego, żeby mu za-

dawano pytania.

W tej chwili mógłbym przysiąc, że pan Ibra-

him nie jest tak stary, jak wszyscy sądzą.

*13*

- Panie Ibrahimie! Niech pan sobie wyobrazi,

że jest pan na statku z żoną i z Brigitte Bardot.

Statek tonie. Co pan robi?

- Zakładam, że moja żona umie pływać.

Nigdy nie widziałem tak śmiejących się oczu:

jego oczy śmieją się na całe gardło, dosłownie

ryczą ze śmiechu.

Nagle robi się poruszenie, pan Ibrahim staje

na baczność: do sklepu wchodzi Brigitte Bardot.

- Dzień dobry, czy ma pan może wodę?

-  Oczywiście, mademoiselle.

I staje się rzecz niesłychana: pan Ibrahim sam

idzie wziąć z półki butelkę wody i jej przynosi.

- Dziękuję. Ile jestem winna?

- Czterdzieści franków, mademoiselle.

Bardotka aż podskakuje. Ja też. Butelka wody

kosztowała wtedy dwa franki, nie czterdzieści.

- Nie wiedziałam, że woda jest tutaj taką rząd-  j

kością.

- To nie woda jest rzadkością, mademoiselle,

ale prawdziwe gwiazdy.

Powiedział to z takim wdziękiem, z takim roz-

brajającym uśmiechem, że Brigitte Bardot lekko się

rumieni, wyciąga czterdzieści franków i wychodzi.

Z wrażenia nie mogę się pozbierać.

- Ale ma pan tupet, panie Ibrahimie.

- No cóż, Momo, muszę sobie jakoś odbić te

wszystkie puszki, które mi podprowadzasz.

Tego dnia zostaliśmy przyjaciółmi.

Prawda, że od tej pory mogłem chodzić sza-

brować konserwy gdzie indziej, ale pan Ibrahim

kazał mi przysiąc:

-  Momo, jeżeli musisz nadal kraść, kradnij

u mnie.

W następnych dniach pan Ibrahim podpowie-

dział mi mnóstwo sposobów na to, jak podbierać

ojcu pieniądze, tak żeby się nie zorientował: da-

wać mu wczorajszy albo przedwczorajszy chleb

podgrzany w piekarniku; stopniowo dosypywać

kawy zbożowej do prawdziwej; ponownie używać

torebek z herbatą; rozcieńczać jego beaujolais wi-

nem za trzy franki i - szczyt wszystkiego - genial-

ny pomysł, świadczący o tym, że pan Ibrahim był

mistrzem w sztuce przysrywania ludziom: zastą-

pić pasztet wiejski karmą dla psów.

Za sprawą pana Ibrahima w świecie dorosłych

pojawiła się rysa, przestał być wciąż tym samym

jednolitym murem, o który się obijałem, przez

szparę wyciągała się do mnie jakaś ręka.

Znów udało mi się odłożyć dwieście franków,

będę mógł jeszcze raz udowodnić sobie, że jestem

mężczyzną.

*14*

* 1 5 -:•:-

 

Szedłem ulicą Paradis prosto w stronę bramy,

gdzie stała nowa właścicielka mojego miśka. Nio-

słem dla niej muszlę, którą kiedyś dostałem

w prezencie, prawdziwą muszlę znad morza, znad

prawdziwego morza.

Dziewczyna posłała mi uśmiech.

W tej samej chwili z alei wypadł mężczyzna,

a potem kurewka, która goniła go, krzycząc:

- Złodziej! Ukradł mi torebkę! Złodziej!

Niewiele myśląc, wysunąłem do przodu nogę.

Złodziej runął jak długi kilka metrów dalej. Rzu-

ciłem się na niego.

Złodziej spojrzał na mnie, zobaczył, że jestem

dzieciakiem, uśmiechnął się i już chciał mi przy- |

łożyć, ale wtedy nadbiegła dziewczyna, wrzesz-

cząc wniebogłosy, więc zerwał się i dał nogę. Na

szczęście krzyki kurewki zastąpiły mi mięśnie.

Podeszła, chwiejąc się na wysokich obcasach.

Podałem jej torebkę, którą, zachwycona, przyci-

snęła do obfitej piersi, tak dobrze potrafiącej

wzdychać.

- Dziękuję ci, mały. Co mogę dla ciebie zro-

bić? Chcesz, zafunduję ci numerek?

Była stara. Miała dobre trzydzieści lat. Ale -

pan Ibrahim zawsze mi to powtarzał - nie wolno

obrażać kobiety.

-OK.

I poszliśmy na górę. Właścicielka mojego miś-

ka była najwyraźniej oburzona, że koleżanka

sprzątnęła mnie jej sprzed nosa. Kiedyśmy koło

niej przechodzili, szepnęła mi do ucha:

- Przyjdź jutro. Ja też dam ci za darmo.

Nie czekałem do jutra...

Pan Ibrahim i dziwki sprawiali, że życie z mo-

im ojcem stawało się jeszcze trudniejsze. Zaczą-

łem robić coś strasznego i niesłychanego: porów-

nania. Kiedy przebywałem z ojcem, zawsze było

mi zimno. Z panem Ibrahimem i z dziewczyna-

mi było cieplej i jaśniej.

Patrzyłem na wysoką i przepastną dziedziczną

bibliotekę, na wszystkie te książki mające zawie-

rać kwintesencję ludzkiego umysłu, zbiór praw,

subtelność filozofii, patrzyłem na nie w ciemno-

ści - Mojżesz, zamknij okiennice, światło nisz-

czy oprawy - a potem patrzyłem, jak ojciec czyta

w fotelu, odcięty od świata snopem światła, rzu-

canego przez lampę stojącą nad nim niczym żół-

tawe sumienie. Zamknięty w murach nauki, nie

zwracał na mnie uwagi bardziej niż na psa -

zresztą nie znosił psów - nie przyszło mu nawet

do głowy, żeby cisnąć mi kość swojej wiedzy. Je-

śli robiłem trochę hałasu...

* 17 *

*16*

- Och, przepraszam.

- Cicho, Mojżesz. Ja czytam. Pracuję...

"Pracuję", to było wielkie stówo, najwyższe

usprawiedliwienie...

- Przepraszam, tato.

- Ach, na szczęście twój brat Popol nie był taki

jak ty.

Popol to było inne imię mojej beznadziejno-

ści. Kiedy robiłem coś nie tak, ojciec ciskał mi

zawsze w twarz przykład Popola, mojego starsze-

go brata. "Popol byl bardzo pilnym uczniem.

Popol lubił matematykę. Nigdy nie brudził wan-

ny. Popol nie siusiał obok sedesu. Popol tak lubił

czytać książki, które lubi tatuś".

Właściwie to dobrze, że matka odeszła z Po-

poletn niedługo po moim urodzeniu, bo jeśli

trudno było walczyć ze wspomnieniem, to żyć

obok tej wcielonej doskonałości, jaką był Popol,

przerosłoby na pewno moje siły.

- Tato, myślisz, że Popol by mnie lubił?

Ojciec mierzy mnie wzrokiem z przerażeniem,

dosłownie przeszywa na wylot.

- Też pytanie!

Oto odpowiedź: Też pytanie!

Nauczyłem się patrzeć na ludzi oczyma moje-

go ojca. Z nieufnością, z pogardą... Rozmowy

 

z arabskim sklepikarzem, nawet jeśli nie był Ara-

bem - skoro "u Araba, to znaczy otwarte w nocy

i w niedzielę, kiedy się mówi o sklepie" - i poma-

ganie kurewkom to były rzeczy, które trzymałem

w tajnej szufladzie mojego umysłu: nie przyzna-

wałem się do nich oficjalnie.

- Dlaczego nigdy się nie uśmiechasz, Momo?

- spytał mnie pan Ibrahim.

To pytanie było jak cios, i to poniżej pasa. Nie

byłem przygotowany.

- Uśmiechać się, to dobre dla bogaczy, panie

Ibrahimie. Nie stać mnie na to.

Wtedy, chyba żeby zrobić mi na złość, uśmiech-

nął się.

- Uważasz, że ja jestem bogaty?

-  Cały czas ma pan w kasie banknoty. Nie

znam nikogo, kto przez cały dzień miałby przed

sobą tyle banknotów.

- Tymi banknotami płacę za towar, poza tym

za lokal. Pod koniec miesiąca niewiele mi ich

zostaje.

I uśmiechnął się jeszcze szerzej, jakby chciał

mnie sprowokować.

-  Panie Ibrahimie, kiedy mówię, że uśmiech

jest dla bogaczy, chcę powiedzieć, że jest dla lu-

dzi szczęśliwych.

* 19*

*18*

u,,,

. , " si, myHsz. Bo wtasnie

szczęście.

- Akurat.

_ Spróbuj.

_ leszcze czego.

_ jesteś gneczny,Mo"o?

inacze, dosta,? p

usm.ch daje

pusta,

I

to

łem zadania z matematyki.

Trach: uśmiech!

ł      go

raz.

mnień. Nic

wego?

Trach: uśmiech!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin