Sandemo Margit - Opowieści tom 37 fatalna milosc.rtf

(436 KB) Pobierz
MARGIT SANDEMO

MARGIT SANDEMO

FATALNA MIŁOŚĆ

Z norweskiego przełożyła

MAGDALENA KWIATEK - SŁOBODA

POL - NORDICA

Otwock 1998

ROZDZIAŁ I

- Któregoś dnia stracę cierpliwość! Daję słowo, że ona źle skończy!

Dogasający płomyczek świeczki drżał nerwowo, a kropelki wosku spływały leniwie po jej wąskim trzonie. Silny podmuch jesiennego wiatru, przypominający pomrukiwanie niedźwiedzia, porwał kolejną porcję spadających igieł, ciskając je nam prosto w oczy.

- Piekielne babsko! Ja jej jeszcze pokażę!

Czternastoletni Erik nie krył złości. W blasku wątłego światełka widać było jego wykrzywioną twarz.

- Nie wygłupiaj się, po co się tak wściekać? Ona nie jest warta twoich nerwów - odezwała się spokojnie Inger.

Inger imponowała mi pod każdym względem. Miała piętnaście lat, lecz sprawiała wrażenie dużo starszej. Zawsze łagodna, rozważna, uczynna. Tak bardzo chciałam być do niej podobna, a tymczasem tyle nas dzieliło! Wprawdzie niedawno obchodziłam dopiero trzynaste urodziny i miałam jeszcze dość czasu na dorastanie, ale to wcale mnie nie pocieszało. Odnosiłam wrażenie, że przepaść między nami jest nie do pokonania.

- Cóż ona znowu takiego wymyśliła? - zapytał łamiącym się, ni to chłopięcym, ni to męskim głosem Arnstein.

Erik nie odpowiedział, zacisnął jedynie usta.

- Już niedługo! - odezwała się gniewnie Grethe, siostra Erika. - Nie ujdzie jej to na sucho! Inger, dawaj coś słodkiego! Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłam ciasto. Zwłaszcza odkąd ona się u nas pojawiła. Wiecznie mnie strofuje: że bałaganię, że unikam prac domowych. A najgorsze jest to, że ciągle mi dokucza z powodu mojej figury. Sama uważa się za Sofię Loren, a mnie, wyobraźcie sobie, wytyka nadwagę! Mówi do mnie: „Grethe, powinnaś stanowczo ograniczyć pieczywo, w przeciwnym razie staniesz się grubasem”. Przecież to nie do zniesienia! Czy ja naprawdę jestem aż taka pulchna?

Czym prędzej zaprzeczyliśmy. Była wysoką, postawną dziewczyną o trochę zbyt ciężkim chodzie, jednak z pewnością nie należała do osób z nadwagą.

Tymczasem Inger wciąż nie mogła poradzić sobie z wstążką, którą przewiązane było pudełko z ciastem.

- Wielkie nieba! Skąd masz te wspaniałe wypieki? - zapytała Grethe.

Inger wzruszyła od niechcenia ramionami.

- Od mamy. Ale musiałam jej obiecać, że jutro oddam pieniądze. Mam nadzieję, że się dorzucicie? Razem siedem koron, akurat po koronie na każdego.

Do stojącej na środku glinianej miseczki wpadły tylko trzy monety, pobrzękując dźwięcznie jedna o drugą.

- Zjawię się jutro na moment - powiedziałam w zamyśleniu.

- W porządku, Kari.

- Ja też - dodała Grethe. - Zapłacę za siebie i Erika. Ma się rozumieć, jeśli stary nie poskąpi grosza.

- Pozdrów go ode mnie, to na pewno nie pożałuje - podsumowała Inger.

Arnstein, Inger i Grethe chodzili do jednej klasy. Pozostała czwórka uważała ich za najważniejszych w grupie. Młodsi nie od razu dołączyli do paczki. Najpierw musieli się czymś wykazać. Terje na przykład został włączony jako brat Arnsteina, jeśli o mnie chodzi, wystarczyło bliskie sąsiedztwo - mieszkałam niedaleko od nich.

Najmłodszy spośród nas, drobny i niewysoki Terje, podzielił ciasto na porcje. Swojemu bratu podsunął placek na sam koniec, na co ten od razu się obruszył.

- Spokój, chłopaki - rzekła Grethe. - Pamiętajcie, ze teraz musimy trzymać się razem. Inaczej na pewno jej nie pokonamy.

Jedliśmy w milczeniu, ze zwieszonymi głowami. Współczuliśmy Erikowi i Grethe z powodu nieszczęścia, jakie na nich spadło: tym nieszczęściem okazała się ich nowa opiekunka, panna Lilly Bakkelund.

Na samą myśl o tej niesympatycznej kobiecie dostawałam gęsiej skórki. Miałam przed oczyma jej skrzywioną w sztucznym uśmiechu twarz, przypominającą urodą lalkę Barbie. Głowę panny Lilly zdobiła burza jasnoblond włosów, skręconych w piękne, grube loki. Wielu uważało, że była bardzo ładna, ale nam przypominała królową śniegu o zimnym jak lód sercu. Wiedziałam, że moi przyjaciele żywią wobec niej tylko nienawiść i chęć zemsty.

Posłyszałam szelest papieru i, nie podnosząc wzroku, domyśliłam się, że Grethe sięgnęła po torebkę z toffi. Były to jej ulubione cukierki. Pocieszała się nimi, gdy nie dopisywał jej humor, gdy czuła się osamotniona, niezrozumiana. Wprawdzie rzadko skłonna była nas poczęstować, ale jakoś nie mieliśmy jej tego za złe, może dlatego, że w ogóle była trochę dziwna.

Bez trudu za to porozumiewaliśmy się z Inger Nilsen. Wszyscy, jak jeden mąż, byli zdania, że to świetna dziewczyna. Nawet sporo od nas starsi koledzy, z którymi Inger się przyjaźniła, mawiali, że można z nią konie kraść. Inger z łatwością nawiązywała znajomości, a to dla nas, dorastających nastolatków, miało wielkie znaczenie.

Przysiedliśmy zamyśleni na starych wełnianych kocach, którym przydałoby się solidne pranie. Grethe była wyraźnie przygnębiona, Erik podzielał jej odczucia, na co wskazywała jego ponura mina. Ten szczupły chłopak o delikatnych, nieomal dziewczęcych rysach, niedużych, łagodnie zarysowanych ustach i kształtnej brodzie, był nerwowy, niezdecydowany i często popadał w skrajne humory. Obok niego przycupnął Arnstein ze swoim młodszym bratem Terjem, synowie dyrektora tutejszej szkoły. Arnsteina, mądrego i rozważnego chłopaka, mieszkańcy miasteczka zwykle stawiali swoim rozbrykanym pociechom za wzór. Nie wynosił się i chętnie przychodził innym z pomocą. W przeciwieństwie do starszego brata, Terje był wyjątkowo żywy i energiczny, typowy zawadiaka. Obaj chłopcy mieli czarne czupryny i ciemną karnację. Obok braci zajęła miejsce Inger Nilsen. Traktowaliśmy ją szczególnie ciepło. Nie bez znaczenia był pewnie fakt, że jej mama prowadziła kawiarenkę o zachęcająco brzmiącej nazwie „Słodki Przystanek”, w której nie raz pałaszowaliśmy darmowe desery. Ja miałam na imię Kari i byłam bardzo dumna, że zostałam przyjęta do tej sympatycznej paczki.

Ostatni z członków grupy, Grim, rozsiadł się wygodnie przed wejściem, oparty plecami o uchylone drzwiczki, tam bowiem pełnił straż. Jego masywna sylwetka odznaczała się wyraźnie na tle turkusowoniebieskiego nieba.

Nasza baza leżała na skraju ciągnących się aż po las bagien, pełnych kryjówek i zakamarków, które o zmroku sprawiały jeszcze bardziej ponure wrażenie niż za dnia. Stało tu mnóstwo starych, dziurawych szałasów, skleconych z grubych gałęzi, poprzetykanych darnią. Wybraliśmy wyjątkowo przygnębiające miejsce na naszą kryjówkę w nadziei, że nikt z dorosłych nie odważy się tu zapuścić. Wprowadziliśmy się do najmniej zniszczonego szałasu, który dodatkowo uszczelniliśmy mchem oraz gałęziami świerku i sosny. Postanowiłam przerwać długie milczenie.

- No, co tam u was, Grethe? - spytałam.

Grethe wyprostowała się, odrzucając w tył jasne włosy.

- Niewesoło... - zaczęła niepewnie. - Wczoraj ojciec zawołał nas do siebie i uroczystym tonem oznajmił, że zamierza się ponownie ożenić.

Inger nie wytrzymała i krzyknęła:

- Chyba nie mówisz poważnie? Z Lilly?

- Tylko nie ona! - dorzuciłam z troską w głosie.

- A właśnie, że ona - potwierdził rozgoryczony Erik.

Byliśmy wstrząśnięci.

- Nie, to niemożliwe! - jęknęli jednocześnie Arnstein i Terje. - To niesłychane!

- Boże! - warknął Erik. - Sami powiedzcie, jak my to mamy wytrzymać! Nie mogę ścierpieć tej jędzy!

Silny podmuch wiatru ze świstem wdarł się do wnętrza szałasu. W jednej chwili ledwie tlący się płomyczek świeczki zgasł i wokół zapanowały egipskie ciemności.

Któryś z chłopców odnalazł po omacku pudełko z zapałkami i po chwili w naszej kryjówce rozbłysło nowe światełko.

- Jak to się stało, że twój ojciec chce się z nią żenić? - zapytałam zdumiona.

- Nie wiesz, jacy są mężczyźni? - wypaliła Grethe. - Całkiem ślepi, dają się omotać w okamgnieniu. A nasz ojciec należy do szczególnie łatwowiernych. W ogóle nie zna się na ludziach!

Tak uważała piętnastoletnia Grethe.

Na moment zapadło grobowe milczenie. Usiłowaliśmy wyobrazić sobie, jaki los czeka teraz rodzeństwo Moe.

Ich ojciec, kapitan Werner Moe, owdowiał wiele lat temu. Erik i Grethe nie pamiętali swojej matki. Przed rokiem kapitan dostał nagle zawału i znalazł się w szpitalu. Szczególnie serdecznie zaopiekowała się nim jedna z pielęgniarek, którą następnie kapitan poprosił o dalszą opiekę prywatnie, już w domu. Tak się bowiem złożyło, że owej pielęgniarce kończyła się właśnie umowa o pracę. Nie mogliśmy się nadziwić temu nadzwyczajnemu zbiegowi okoliczności.

Pielęgniarką okazała się panna Lilly Bakkelund. Panna Lilly wkrótce przywykła do nowych obowiązków, a kapitan wręcz uznał, że jest ona w domu niezastąpiona. Niepostrzeżenie zaradna opiekunka przejęła zarządzanie dużym gospodarstwem. W tej drobnej osóbce kryła się wielka siła. Tylko my w jej oczach niezmiennie dostrzegaliśmy chłód. Odnosiła się do nas poprawnie, jednak wyczuwaliśmy wyraźnie, że nowa gospodyni nie lubi dzieci.

Ale ludzie w miasteczku nie mogli powiedzieć o niej złego słowa. Taka urocza, taka uprzejma! A jak się poświęca dla schorowanego kapitana i jego rozpuszczonych dzieciaków!

Tylko my podejrzewaliśmy, że prawda o pannie Lilly jest inna.

- Więc jednak dopięła swego! Szczerze mówiąc, podejrzewałem ją o niecne zamiary, ale nie sądziłem, że posunie się aż tak daleko. Przypomnijcie sobie dzień, w którym sprowadziła tu swoją rodzinę, niby na odpoczynek. Już wtedy zacząłem przeczuwać, że coś jest nie tak...

- Masz na myśli klan Olsenów? - wykrztusił Terje.

Panna Bakkelund od samego początku nie zdołała zaskarbić sobie sympatii dzieci kapitana. Na domiar złego wkrótce potem w domu kapitana zamieszkała jej siostra wraz z mężem i ich aroganckim synem, Oskarem. Nie wróżyło to niczego dobrego. Grethe i Erik zaczęli podejrzewać, że nowa opiekunka ma chrapkę na majątek swojego chlebodawcy. Dziwili się tylko, że ojciec niczego niestosownego w tej przedłużającej się ponad wszelką miarę wizycie rodziny Olsenów nie zauważył.

- Musimy coś zrobić - rzekła zdecydowanym głosem Inger.

- Też tak uważam - zgodził się z nią Terje. - Trzeba się jej stąd pozbyć, zanim nie będzie za późno. Przedtem mieliśmy tu istny raj, a co będzie, jeśli ona zostanie? Nie da nam pograć w tenisa ani pobuszować po strychu, pewnie nawet nie zechce w ogóle nas widzieć!

- Musimy to dokładnie przemyśleć - stwierdził Arnstein, wyciągając z torby mały notesik i długopis. - Najpierw zastanówmy się, w jaki sposób można ją stąd wykurzyć, a potem...

- Poczekaj! - wtrącił się Erik. - Chciałbym wam coś zaproponować, tylko potraktujcie mój pomysł serio. Przede wszystkim musimy przyrzec sobie wierność i solidarność. Odtąd nikt z nas nie może się wyłamać, nawet jeśli coś pójdzie nie tak.

Pomrukiwanie wyrażające aprobatę upewniło Erika, że nie mamy co do tego zastrzeżeń.

- No tak, i jeszcze musimy wymyślić dla siebie jakąś odpowiednią nazwę - zauważył rezolutnie Terje.

- Proponuję „Ligę dręczycieli panny Bakkelund” - rzuciłam bez namysłu.

Świeczka dopaliła się zupełnie i została zastąpiona nową. Dwie ostatnie ukryliśmy w zakamarku pod ścianą.

Na kocu, nie wiadomo skąd, pojawiła się paczka papierosów.

- Częstujcie się z czystym sumieniem. To jej buchnęłam te fajki.

Sięgnęłam po papierosa i odwróciłam się do siedzącego przy drzwiach Grima.

- Chcesz? - spytałam.

Uśmiechnął się lekko i kiwnął głową z zadowoleniem. Grim był z nami wyłącznie dzięki moim staraniom, ale wciąż jeszcze czuł się wśród nas nieswojo. Choć jakiś czas temu ukończył osiemnaście lat i przed kilkoma miesiącami został naszym najbliższym sąsiadem, nadal trzymał się na uboczu. Było mi go szkoda, bo nikogo w okolicy przecież nie znał, a nawiązywanie nowych znajomości nie przychodziło mu łatwo.

Grim robił wprawdzie duże wrażenie dzięki postawnej sylwetce i muskularnej budowie, lecz urody Pan Bóg wyraźnie mu poskąpił. Gdy spotkałam go pierwszy raz, z przerażenia odwróciłam wzrok. Grim miał wyjątkowo jasną karnację, a jego skóra nie tolerowała promieni słonecznych. Tymczasem pracował zwykle na świeżym powietrzu, co zdecydowanie nie służyło jego wrażliwej cerze. Oba policzki oraz część szyi wiecznie pokrywały różowawe pęcherze, które albo zaklejał plastrem, albo też smarował białą maścią. Twarz chłopca była przeważnie opuchnięta i przez to zdeformowana. Żadna ze stosowanych kuracji nie przynosiła wyraźnej poprawy. Mogłam się tylko domyślać, jak bardzo cierpi przez chorobę, a także z powodu swego wyglądu. Dlatego zdecydowałam się namówić przyjaciół, żeby zgodzili się przyjąć go do paczki. Grim okazał się świetnym kumplem. Największą jego zaletą był zdrowy rozsądek, którego nam na ogół brakowało.

Nie potrafię powiedzieć, jak oceniał nas Grim, jak odbierał nasze zwariowane, dziecinne pomysły. Nigdy jednak nie opuszczał wspólnych spotkań i bez sprzeciwu wyręczał nas we wszystkich cięższych czynnościach. Podziwialiśmy jego siłę, a jemu wyraźnie sprawiało to przyjemność.

W szałasie co chwila ktoś podsuwał kolejną groźnie brzmiącą propozycję nazwy dla naszej grupy. Jakoś szybko mnie to znudziło. Wygramoliłam się na zewnątrz i siadłam obok Grima. Przez chwilę milczeliśmy, wpatrując się w ponury las. Powoli zapadał zmrok.

- Przeraża mnie ten las - powiedziałam. - Za nic nie dałabym się namówić na spacer w pojedynkę.

- A wiesz, że ja też nie lubię lasu. Zaraz się w nim gubię i tracę orientację. Czasami aż serce podchodzi mi do gardła i mam ochotę krzyczeć ze strachu. Tam, skąd pochodzę, okolica wygląda zupełnie inaczej. Uwielbiam bezkresne przestrzenie, ciągnące się kilometrami. Powinnaś wybrać się kiedyś ze mną do Finmarku. Tamtejsza przyroda na pewno zrobiłaby na tobie wrażenie.

- Do Finmarku... - powtórzyłam w rozmarzeniu. - To mogłoby być ciekawe. Tęsknisz za rodzinnymi stronami?

- I tak, i nie. Jasne, że trochę mi brak tamtego domu, ale za to tutaj zyskałem przyjaciół.

Ostatnie zdanie wypowiedział przyciszonym głosem. Przedtem nigdy nie przyznawał się do samotności. Byłam szczęśliwa, że obdarzył mnie takim zaufaniem. Zresztą z wzajemnością.

Nigdy bym się nie zdecydowała przesiadywać godzinami na tym pustkowiu do późna w noc gdyby nie Grim. To jego obecność wszystko zmieniała: był dla mnie podporą, przy nim nie bałam się niczego. Gdy znajdował się w pobliżu, czułam się bezpieczna i spokojna. Lubiłam go, mieliśmy podobne zainteresowania i zbliżone poglądy na wiele spraw.

Teraz jednak wciąż powracała troska o los przyjaciół. Co będzie z nami wszystkimi, gdy w domu kapitana pojawi się znienawidzona macocha? Wiedziałam, że to właśnie Grim bardziej niż inni odczuł nieprzychylność i kąśliwy język Lilly Bakkelund. Erik opowiadał nam, jak kiedyś w ich domu zjawił się Grim, przynosząc świeże warzywa. Chłopca przysłał jego ojciec, który dzierżawił ziemię kapitana Moe. W tym czasie panna Bakkelund przygotowywała w kuchni posiłek. Gdy dostrzegła Grima, gwałtownie wyrwała mu paczkę z rąk i syknęła z wściekłością: „Powiedz swojemu ojcu, żeby na przyszłość przysyłał do nas kogoś innego! Jak ty wyglądasz! Kto to widział, żeby tak się ludziom pokazywać na oczy!”

Od tej pory Grim ani myślał przekraczać progu domu kapitana.

- Ty też jej nie lubisz, co? - zapytałam ostrożnie.

Od razu wiedział, kogo mam na myśli.

- Jasne, że nie lubię!

- A co według ciebie powinniśmy zrobić?

- Nic. To zupełnie nie ma sensu. Takie osoby zawsze będą górą, zawsze sobie poradzą.

Westchnęłam zmartwiona, po czym wróciłam do wnętrza szałasu.

- Już się zdecydowaliśmy - powiedział Erik.

- Tak szybko? I co wymyśliliście?

- „Mściciele”.

Pozostali z aprobatą pokiwali głowami.

Arnstein wyciągnął z kieszeni notatnik, po czym przetarł okulary.

- A teraz cisza! - rzekł z powagą. - Słucham waszych propozycji. Na początek Terje!

- Wrzućmy ją do wrzącego oleju - zaproponował zaskoczony nagłym pytaniem chłopiec.

- Nie wygłupiaj się! Następny. Erik, co ty o tym sądzisz?

- Najchętniej zakneblowałbym ją i zakopał po szyję w piachu - odparł w zamyśleniu zapytany. - Zasypywałbym babę powolutku, aż po sam czubek głowy.

Arnstein notował skrupulatnie. Teraz przyszła kolej na mnie.

- Nie jestem aż tak żądna krwi, jak wy. Uważam, że należy jej się coś kompromitującego. Gdyby na przykład na oczach ludzi przed niedzielną mszą zsunęła jej się spódnica?

- Brawo, Kari! To mi się podoba! - krzyknęła rozbawiona Inger.

- A ty, Arnstein, co byś zrobił? - zapytałam pewnie, dumna z pochwały koleżanki.

Arnstein odczekał chwilę.

- Trucizna! - odparł zdecydowanie. - Trucizna o wydłużonym czasie działania, wywołująca męczarnie. Myślę, że to świetny pomysł. Niech ma za swoje!

- Chłopaki, chyba całkiem postradaliście rozum! - rzuciła z dezaprobatą Inger. - Wszyscy wiedzą, że źle jej życzycie, ale żeby coś podobnego chodziło wam po głowach? Takiej jędzy można chyba inaczej utrzeć nosa!

- Jak na przykład? - zapytał dotknięty do żywego Arnstein.

Inger wyprostowała się.

- Wiemy, że ma chrapkę na pieniądze kapitana. Proponuję, żeby ją uprzedzić.

- Zwariowałaś? Jak to zrobisz? - wykrzyknął Erik.

- Nie sądzisz, że mnie by się powiodło? Przecież wiem dobrze, jak twój ojciec mnie lubi.

- No... no tak, ale ty masz dopiero piętnaście lat!

Inger wciąż się uśmiechała, zerkając kokieteryjnie spod półprzymkniętych powiek.

- Już prawie szesnaście. A poza tym mogę poczekać.

- Ale ja nie mogę! Muszę szybko coś z nią zrobić! - upierał się Erik.

Nagle Terje uderzył pięścią w wątłą ścianę. Za moim kołnierzem wylądowała kępka suchego igliwia.

- Mam! - wykrzyknął uradowany. - Że też wcześniej na to nie wpadłem! Alrauna! Zdobędziemy alraunę i z jej pomocą rzucimy na pannę Bakkelund zły urok!

Arnstein wzruszył pogardliwie ramionami.

- To może nam jeszcze powiesz, gdzie znaleźć owo czarodziejskie ziele? - zapytał.

Terje pochylił się do przodu w obawie, że może go usłyszeć ktoś niepowołany.

- Na Wzgórzu Szubienic - wyszeptał z rozpalonymi z emocji policzkami. - W czwartkową noc, przy pełni księżyca. Wyobraźcie sobie, że alrauna podobno krzyczy, gdy wyrywa się ją z ziemi!

- Tak, na pewno - westchnął Arnstein. - Zapiszę ten pomysł przy twoim imieniu, bo niczego mądrzejszego się od ciebie nie spodziewam. Grim, a ty?

- Moja propozycja jest niestety nie do zrealizowania - odparł osiemnastolatek. - Ale w końcu mogę się z wami podzielić pomysłem. W każdym razie życzyłbym jej tego z całego serca. Chciałbym, żeby cierpiała - powiedział. - Przywiązałbym ją do drzewa albo do skały, jak Prometeusza. Niech słońce pali jej skórę dotąd, aż nikt nie rozpozna już dawnych rysów.

W chatce zapadła grobowa cisza. Byliśmy poruszeni do żywego. Dopiero teraz pojęliśmy, jak wielką nienawiść Grim żywił do panny Bakkelund.

Wreszcie Grethe przerwała milczenie.

- Mam powyżej uszu waszych dziecinnych pomysłów. Ja wolałabym stąd uciec. Gdyby tak zapaść się pod ziemię...

- Wygląda na to, że mogę już zamknąć listę. Teraz przystępujemy do głosowania - powiedział rezolutnie Arnstein, nie zwracając uwagi na kiepski nastrój panujący wśród zebranych.

Nagle Grim podniósł się ze swojego miejsca i zniknął w ciemności. Po chwili zza ściany dał się słyszeć jego rozzłoszczony głos: „A, tu cię mam, łobuzie”, po czym we wnętrzu szałasu pojawił się wepchnięty do środka zaskoczony Oskar.

- Ach, więc tutaj zbierają się przedszkolaki! Przypuszczam, że znowu omawialiście problem mojej ukochanej cioteczki?

Rozsiadł się wygodnie na podłodze i przyglądał się nam z wyższością.

- Jak długo podsłuchiwałeś? - zapytał ostro Erik.

- Hm... powiedzmy, że słyszałem... - Oskar zerknął w stronę Arnsteina ze złośliwym uśmieszkiem na ustach - o pewnej liście. Daj popatrzeć!

I błyskawicznie sięgnął po notatnik, który zaskoczony Arnstein wciąż trzymał w dłoni.

Jednak jeszcze szybszy okazał się Terje. W ostatniej chwili udało mu się wyrwać z notatnika kartkę z makabrycznymi propozycjami unicestwienia panny Lilly. Jak przystało na prawdziwego miłośnika kryminałów, w okamgnieniu wepchnął zwitek do ust i, choć nie bez trudności, połknął go. Zapanowało ponure milczenie. Odnosiliśmy wrażenie, że wróg z obozu przeciwnika ograbił nas z głęboko skrywanej tajemnicy.

Nigdy nie lubiłam Oskara. Miał siedemnaście lat, był niezwykle przystojny i potrafił to znakomicie wykorzystać. Drwił z nas na każdym kroku. Chyba tylko Inger imponowała jego nonszalancja i wyniosły sposób bycia, ale nie dawała tego po sobie poznać. Jedynie od czasu do czasu, ukradkiem, rzucała chłopakowi kokieteryjne spojrzenia.

Oskar wybuchnął gromkim śmiechem.

- Ale was zatkało! No, czas na mnie. Żegnajcie, małolaty, spływam. Niedobry Oskar zaraz wszystko wypapla znienawidzonej przez was ciotuni!

Oddalił się bez słowa pożegnania z naszej strony. W końcu Erik podniósł się z trudem, zesztywniały po długim siedzeniu w tej samej pozycji, po czym rzucił krótko:

- Zemsta!

- Zemsta - powtórzyliśmy jak jeden mąż.

Arnstein bez trudu odtworzył wszystkie dotychczasowe propozycje, po czym podał kolejną zapisaną kartkę każdemu z nas do przejrzenia.

Wszystkie propozycje przyprawiały mnie o ciarki na plecach.

1. Związać, zakopać po szyję w piachu i powolutku całkiem zasypać (Erik).

2. Wystawić na pośmiewisko na oczach mieszkańców (Kari).

3. Podać truciznę, która wywołuje długie cierpienie (Arnstein).

4. Poderwać kapitana Moe (Inger).

5. Rzucić urok - alrauna (Terje. Kompletny idiotyzm!).

6. Wystawić na długotrwałe działanie słońca (Grim).

7. Dać sobie spokój i zapaść się pod ziemię (Grethe).

Propozycja Grethe zamykała listę.

- Następnym razem jeszcze nad tym popracujemy - podsumował Arnstein. - Teraz chyba czas wracać, bo w domu jeszcze gotowi zgłosić nasze zaginięcie na policję. Zrobiło się bardzo późno.

Ukrył listę w kącie, głęboko w ziemi, przysypał igliwiem i prz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin