J.T. McIntosh
NIE¦MIERTELNO¦Ć DLA WYBRANYCH
Tłumaczył: Wiktor Bukato
HTML : SASIC
Znowu uciekał. Tym razem w ucieczce nie było rado¶ci, a jedynie posępne
oczekiwanie na porażkę. Nie można było wiecznie chować się przed ludĽmi - w¶ród
ludzi.
Zawsze najbardziej korzystał z tego, że policja, prze¶wiadczona o tym, że nie
może istnieć żadne przestępstwo, o którym by nie wiedziała i natychmiast nie
wyja¶niła, zwlekała z badaniem spraw, o których zadecydowała, że jej nie
dotycz±.
Inna korzy¶ć wynikała z tego, że dot±d był sam. Tym razem jednak stało się
inaczej. Siedz±c na plaży w promieniach pal±cego słońca Florydy co jaki¶ czas
machał do dziewczyny w srebrzystym kostiumie, która k±pała się na mieliĽnie.
Je¶li policja jeszcze go nie szukała, nadal był bezpieczny. Ale tym razem
szukaj± go na pewno, a to oznaczało, że w każdej chwili mógł spodziewać się
ciężkiej dłoni na ramieniu, co będzie jednoznaczne z końcem jego wolno¶ci i
życia.
Sięgaj±c my¶lami wstecz nie mógł znaleĽć błędu, który by popełnił czy którego
mógł unikn±ć. Oczywi¶cie, gdyby wtedy nie poszedł do nocnego klubu "Blue Moon",
wszystko wygl±dałoby inaczej. Skoro jednak nie posiadał daru jasnowidzenia, jak
mógł to przewidzieć? Sprawy może wygl±dałyby lepiej, gdyby przedstawił się
Maricie fałszywym nazwiskiem. Ale to mogłoby okazać się jeszcze groĽniejsze. Nie
udałoby się zapobiec spotkaniu ludzi, którzy znali cię pod jednym nazwiskiem, z
tymi, którzy znali cię pod innym.
Do wody wbiegł opalony młody Adonis kieruj±c się prosto ku dziewczynie w
srebrzystym kostiumie. Nie zwracaj±c na niego uwagi dziewczyna posłała pocałunek
w stronę plaży i pewno¶ć siebie młodziana ulotniła się: Przepłyn±ł obok niej.
Człowiek na plaży pomachał jej w odpowiedzi. Dziewczyna była w nim z pewno¶ci±
zakochana. Zastanawiał się, czy wie, że on jej nie kocha - i czy może to jej
sprawić ból?
Zaledwie kilka metrów od niego w powietrzu rozległ się trzask. Co¶ takiego
zdarzało się czasem, gdy kto¶ podgl±dał cię za pomoc± telewizji beznadajnikowej.
Poczuł impuls zmuszaj±cy go do zerwania się na nogi i do ucieczki, ale zwalczył
go. Je¶li to rzeczywi¶cie była telewizja beznadajnikowa, im mniej się ni±
przejmie, tym lepiej. Zawsze trzeba było pamiętać o tym, że gdy co¶ koło ciebie
pstryka, to tak jakby¶ zobaczył gliniarza. A je¶li za każdym zobaczeniem
gliniarza będziesz brał nogi za pas, wkrótce wpadniesz w tarapaty.
Trzask w powietrzu oznaczał tylko, że kto¶ mu się przygl±dał. Mógł to być koniec
całej sprawy, mógł być i pocz±tek albo też nieudany, nieważny epizod z akcji
policyjnej w zupełnie innej sprawie.
Minęły go dwie kobiety id±ce plaż±. Żadna z nich nie powinna była wkładać na
siebie stroju plażowego, ale obie je miały. Jedna z nich powiedziała:
- Widzisz tę dziewczynę w srebrnym kostiumie? O takim typie my¶lałam.
- Jakim typie? - spytała druga.
- Zbyt naiwna, by było to prawdziwe. Niewinne, niebieskie oczęta. Figura, z
jakiej rzekomo nie zdaje sobie sprawy. Założę się, że ona zd±żyła już zapomnieć
więcej o mężczyznach, niż ja czy ty wiedziały¶my kiedykolwiek...
Osobliwa rzecz, pomy¶lał mężczyzna na plaży, jak kobiety potrafi± być
przenikliwe w sprawach dotycz±cych innych kobiet. Ta oto powiedziała co¶, co
zabrzmiało, jakby wyszło z ust Susan Sonnenburg.
Susan Sonnenburg... w pewnym sensie to jej wina, że znowu musiał uciekać. Choć
przestała istnieć ponad tydzień temu, nie¶wiadomie zapocz±tkowała łańcuch
wydarzeń, który doprowadził do obecnej sytuacji: Czemu nie pilnowała własnego
nosa?
- Pod główne wej¶cie, proszę - powiedziała stanowczo Susan Sonnenburg, kiedy
aerotaksówka podeszła do l±dowania o cał± przecznicę dalej od budynku
Musicosmosu.
- Bardzo pani± przepraszam, ale nie mam zezwolenia - odparł pilot taksówki. -
Je¶li si±dę przed frontem Musicosmosu, powietrze zrobi się niebieskie od
gliniarzy, zanim zd±ży pani otworzyć drzwi.
- Nie zrobi się. Mam kartę. - Dobrze, proszę pokazać.
- Nie mam zamiaru grzebać pół godziny w torebce. Uprzejmie proszę uwierzyć mi na
słowo.
- Nie będę ryzykować, kochana. Może pani st±d doj¶ć.
- W żadnym wypadku nie mogę stad doj¶ć i nie zamierzam próbować. W moim wieku ma
się wystarczaj±co dużo wysiłku, gdy się podejmuje decyzje.
Pilot u¶miechn±ł się, - Wie pani co? Je¶li wydali pani kartę, to pewnie o pani
słyszałem. jak się pani nazywa?
- Powiedziałam, że mam kartę o¶wiadczyła Susan. - A pan w grubiański sposób
w±tpi w moje słowo. Dlaczego więc teraz miałby pan mi uwierzyć, je¶li powiem, że
nazywam się Marsha Washington
Pilot nagle pomy¶lał o czym¶. i spojrzał na jej dłonie. Specjalnie, z przekory,
schowała je za sob±.
Ale jego twarz rozja¶niła się. - Susan Sonnenburg, pianistka - powiedział. - Mam
w pani wykonaniu sonatę Chopina, tę w d-moll.
- B-moll - rzekła Susan.
- Niech pani będzie. Pięć bemoli w każdym razie. Za szybko gra pani marsza
żałobnego. Ale jasne, ma pani kartę. Zaraz wyl±duję pod gmachem.
Aerotaksówka przeleciała wzdłuż ulicy ku budynkowi Musicosmosu i łagodnie
osiadła na parkingu strzeżonym.
- Nie gram za szybko - odparowała Susan. - To pan słucha za wolno. - A
poprzedzaj±c± go czę¶ć - kontynuował pilot - tę z wzrastaj±cymi akordami
chromatycznymi, gra pani tak, jakby to wła¶nie był marsz żałobny. A kiedy zbliża
się ten kawałek, co ma być szybszy, to pani gra w tym samym tempie.
- Powinien pan posłuchać mojego nagrania menueta G-dur - rzekła zjadliwie Susan.
- Czasem zdarza mi się dobrze go zagrać.
Pilot nacisn±ł guzik otwieraj±cy drzwi. Kiedy Susan otworzyła portmonetkę,
potrz±sn±ł głowa. - To na mój koszt, pani Sonnenburg. Kiedy mówiłem, że gra pani
druga czę¶ć za wolno, a trzecia za szybko, to nie znaczyło, że mi się nie
podoba.
- No, nie ma potrzeby, żeby się pan zachłystywał entuzjazmem na temat mojej gry
niczym jaki¶ poeta stwierdziła ironicznie Susan i ruszyła do wnętrza wspieraj±c
się na lasce.
Gmach Musicosmosu strzelał w niebo niczym hymn pochwalny. Muzyka w tych dniach
oznaczała pieni±dze nawet muzyka poważna. Niektórzy twierdzili, że zmiana
przyszła wtedy, gdy szkoły zaczęły uczyć dzieci nie bać się my¶lenia, nie
krępować się być innym, a nawet nie wstydzić się skrytych marzeń o dobrym smaku
i kulturze. Inni utrzymywali, że w czasach, gdy policja i wymiar sprawiedliwo¶ci
nie tylko dotrzymywały kroku zbrodni, ale nawet wyprzedzały j±, nie pozostawało
nic innego, jak oddawanie się najzupełniej legalnej miło¶ci, lekturze ksi±żek,
ogl±daniu telewizji i nawet słuchaniu Beethovena i Brahmsa. Trzecia grupa -
skrajni optymi¶ci - mówiła: Kto wie, może rodzaj ludzki nareszcie zacz±ł
m±drzeć?
Sze¶ćdziesi±t lat po ¶mierci Borodina jego muzykę przerobiono na ogromnie
popularny musical składaj±cy się głównie z blondynek, brunetek i rudych
piękno¶ci o obfitych kształtach odzianych jedynie w prze¶wituj±ce majteczki i
biżuterię. Dwie¶cie lat -po ¶mierci Borodina jego II Symfonia już w wersji
oryginalnej, nie przerobionej, weszła na szczyt listy przebojów. To wszystko
czego¶ dowodziło.
Stary Benny dotkn±ł czapki pozdrawiaj±c Susan wchodz±c± do gmachu. Był jeszcze
starszy od niej; nikt nie wiedział, ile ma lat.
- Czekaj± na pani± w studiu siódmym - mrukn±ł, potrz±sn±ł nie wiedzieć czemu
głowa i podał jej rękę. Susan przyjęła to z wdzięczno¶ci±.
Osiem miesięcy temu fatalnie się przewróciła i choć poskładanie złamanych ko¶ci
nie przysporzyło wiele trudu, od tamtego czasu nie była już w pełni sprawna.
Dziwna rzecz; o nauka ułatwiła życie przeciętnemu człowiekowi, o tyle osobom
dotkniętym choćby niewielkim kalectwem żyło się znacznie trudniej. W XIX wieku
człowiek stary i niedołężny - także bogaty - mógł otoczyć się służb±, która mu
pomagała, ubierała, a nawet nosiła, je¶li było to konieczne. Teraz za¶ w całych
Stanach Zjednoczonych nie pozostał ani jeden służ±cy, a trzeba było chodzić
coraz dalej (z powodu kłopotów z parkowaniem), wspinać się na coraz wyższe
schody (bowiem przechodniów usunięto z ulic przeznaczonych tylko dla ruchu
kołowego) i wdrapywać się na coraz więcej wysokich stopni (taksówki, autobusy,
schody ruchome), niż trafiało się to starszej pani z XIX wieku.
Dlatego wła¶nie Susan zawsze była wdzięczna za niezbyt zgrabn± choć delikatn±
usłużno¶ć Benny'ego. Ponieważ ostatni raz miała jej potrzebować, zatrzymała się
nagle, nie chc±c przepu¶cić okazji, by wyrazić wdzięczno¶ć.
- Benny - odezwała się. - Jestem kobiet± stara, kapry¶n± i oschł±. Dlaczego
zawsze byłe¶ dla mnie taki miły?
To nagłe pytanie było dla niego zbyt trudne. Na jego apatycznej, miłej twarzy
odbiło się zdumienie i wysiłek my¶lowy. Czego¶ od niego ż±dano, ale nie wiedział
czego.
- To bez znaczenia - rzekła Susan z niespotykana łagodno¶ci±. - Chcę ci
powiedzie, że i tak zawsze byłam ci wdzięczna za twoja dobroć.
- Dobroć? - spytał Benny wci±ż zdezorientowany.
- Tak jak teraz. Jak wzywanie dla mnie taksówek i załatwianie, by piloci
podlatywali pod główna bramę. Jak znalezienie dla mnie pokoju tamtego dnia, gdy
poczułam się Ľle. Jak obcięcie kawałka mojej laski, kiedy skarżyłam się, że jest
za długa. Jak przynoszenie mi kanapek w czasie długiej próby. Jak...
- To do, mnie należy, proszę pani rzekł Benny zażenowany. - Ja tu jestem
dozorc±, człowiekiem do wszystkiego. Przez większo¶ć dnia nie ma nic do roboty.
Więc...
- Więc pomagasz wszystkim, którzy potrzebuj± pomocy. Wiem o tym. Sadzę, że
jeszcze przez wiele lat mogłabym uważać tę pomoc za co¶ naturalnego, Benny,
tylko że dzisiaj z jakiego¶ powodu u¶wiadomiłam sobie, ile dla mnie zrobiłe¶
dzięki tylu drobnym uczynkom.
Zawahała się; to, co teraz chciała mu powiedzieć, mogło wypa¶ć jak wyznanie
głodnemu człowiekowi, że wła¶nie zjadła suty obiad, a teraz udaje się na
bankiet. Ale nie mogła znikn±ć ot, tak sobie, bez słowa, bez pożegnania. Benny
był stary, małomówny, niezbyt bystry i zręczny, nie lubiła go jednak.
- Dzi¶ jestem tu po raz ostatni. Benny - odezwała się cicho, bez swego zwykłego
sarkazmu. - Dzi¶ mmm swoje ostatnie nagranie, a potem udaję się po Drugie Życie.
Nagły błysk w jego oczach zaskoczył j±. Jednak powiedział tylko: - Tak, pani
Sonnenburg.
- Raz już obraziłam cię proponuj±c ci napiwek - rzekła. - Nie chciałabym zrobić
tego po raz drugi. Wiem, że nie oczekujesz żadnej nagrody za to, co robisz. Ale
czy słyszałe¶ kiedy o honorarium?
- Ororarian?
- Czasami, kiedy kto¶ zrobi co¶ wykraczaj±cego poza jego zwykłe obowi±zki,
wymagania czy zobowi±zania, ludzie chc± mu jako¶ wyrazić swa wdzięczno¶ć. Daj±
mu więc co¶ i nazywa j± to "honorarium". To nie jest tak, jak z napiwkiem. Każdy
może przyj±ć honorarium.
- A jak ten.., ororarian wygl±da? - Mogę ci dać tylko pieni±dze. Ale ty możesz
je przyj±ć i kupić, co ci się tylko spodoba, a to, co kupisz, będzie ci
przypominało o mnie. Dziękuję ci, Benny... i żegnaj.
Zostawiła go pod drzwiami studia nr 7 wciskaj±c mu w dłoń trzy zmięte banknoty.
Wygładził je pieczołowicie. Dwie¶cie pięćdziesi±t dolarów.
Okazało się, że wcale tu jeszcze na ni± nie czekali. Collini, dyrygent, nie
skończył dopieszczać wszystkich tutti.
Od czasu wprowadzenia techniki pasowania fal większo¶ć sesji nagraniowych
przypominała układanie łamigłówki. Choć niektórzy konserwatywni dyrygenci i
wykonawcy wci±ż trwali przy dawnej metodzie prób i błędów, obecnie jednak
najczę¶ciej przygotowywano wzorzec, projekt danego wykonania, rodzaj obrazu o
poż±danym orkiestrowym brzmieniu. Wzorzec optyczny łatwo można było
przekształcić bezpo¶rednio w dĽwięk, ale w takim przypadku interesowałby on
wył±cznie muzykologów. Zwykłych melomanów znudziłby jako zbyt mechaniczny.
Kiedy wzorzec był ukończony; orkiestra nagrywała muzykę, po czym następował
automatyczny proces porównywania. Maszyny nie zwracały uwagi na odcienie
ekspresji i frazowania, których nie rozumiały; koncentrowały się jedynie na
faktycznych, wymiernych błędach w wykonaniu - że druga tr±bka zagrała E zamiast
Es, że drugie skrzypce zagłuszały pierwsze, że jaki¶ instrument dęty popiskiwał
w czasie pauzy. Inżynierowie, dyrygent, solista, je¶li było trzeba, oraz reżyser
nagrania dokładnie studiowali owe błędy, decydowali, które z nich nie maj±
znaczenia, które wypadły nawet lepiej niż we wzorcu, a które trzeba poprawić.
System ten nie dawał muzyki o jakiej¶ wielkiej warto¶ci artystycznej; pozwalał
po prostu otrzymać o wiele więcej doskonałej muzyki w znacznie krótszym czasie.
Collini nie skończył jeszcze swego wzorca orkiestrowego, więc Susan wycofała się
na razie do pokoju wypoczynkowego obok studia. Z niesmakiem stwierdziło, że
Weygand wszedł za ni±.
- Tak więc marny oto ostatnie nagranie Susan Sonnenburg - westchnienie Weyganda
zabrzmiało jak sentencja.
- Kiedy wypowiada pan takie zdanie, panie Weygand - odezwała się Susan - trudno
się z panem nie zgodzić.
Weygand był to zabiegany, stereotypowy człowieczek, którego rola polegała na
tym, by być stereotypowym. Piastował stanowisko jednego z dyrektorów Musicosmosu
i to, co mu się podobało, przypadało do gustu prawie wszystkim.
- Koncert G-dur Mozarta, numer 453 u Kochla - zadumał się. - Można by żałować,
że ostatni utwór, który pani nagrywa, nie jest wspanialszym dziełem,
szlachetniejszym, jak na przykład Koncert nr 5 Beethovena. No, ale nagrała go
już pani dla nas czterna¶cie lat temu.
- Skoro pan tak mówi.
- Czy nie jest pani trochę smutno... trochę żal? - spytał Weygand. W końcu
najprawdopodobniej pianistka już pani nie będzie. Może nawet w ogóle nie będzie
pani grać. Sława też może pani± omin±ć.
Je¶li go zaszokuje, to może pójdzie sobie. - Z drugiej strony, nie będę musiała
sypiać samotnie.
Weygand przyjmował wszystko dosłownie. - Owszem, będzie pani musiała, jeszcze
przez kilka lat. Przynajmniej przez cztery.
Susan z rezygnacja dała się wci±gn±ć w rozmowę. Je¶li miała zachować postawę
uczciw± wobec siebie samej - a zwykle tak było - musiała przyznać, że jedynym
istotnym powodem jej niechęci do Weyganda była owa pogarda, która arty¶ci muzycy
żywi± do teoretyków, oraz to, że zawsze wiedziała, co on powie, nim jeszcze
otworzył usta.
- Zrobiłam prawie wszystko, co może zrobić pianista w muzyce - powiedziała. -
Nie chciałabym tego powtarzać.
- Naprawdę? - w głosie Weyganda słychać było zadumę.
- Może tym , razem zostanę trębaczem jazzowym czy pie¶niarka bluesow±.
Weygand prychn±ł. - To nie byłoby w porz±dku. Jest pani wielka artystka, pani
- Otrzymałam dobr± ocenę za sprawno¶ć mechaniczn±. Może czeka mnie kariera
fizyka czy lekarza.
- Uczonego! - zawołał...
PanavPaul