Hitchcock Alfred - Duch Malcolma Fostera.rtf

(204 KB) Pobierz

ALFRED HITCHCOCK

 

 

 

DUCH MALCOLMA FOSTERA

 

 

NOWE PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW

 

(Przełożyła: KRYSTYNA BOGLAR)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

SIEDMIORÓG 1999


KILKA SŁÓW OD ALFREDA HITCHCOCKA

 

 

Czy pamiętacie moich młodych przyjaciół, których sam, niebacznie, nazwałem Trzema Detektywami? Oto oni:

Jupiter Jones - szef operacyjny. Główny mózg w zespole. Doskonały obserwator potrafiący też wyciągać właściwe wnioski. Mieszka w Rocky Beach, małym miasteczku na Zachodnim Wybrzeżu. Uczy się i dorabia, pomagając ciotce Matyldzie i wujowi Tytusowi w prowadzeniu składu złomu.

Pete Crenshaw - biega, pływa i gra w koszykówkę, jako najlepszy sportowiec z całej trójki dostaje najtrudniejsze sprawy do załatwienia. Umie przeskoczyć mur, zadać cios karate i dogonić zbiega. Ukończył nawet kurs dla płetwonurków. Wszyscy go lubią. Dzięki ojcu, który jest jednym z najlepszych specjalistów od efektów specjalnych w produkcji filmów, Pete ma łatwy dostęp do studia Metro-Goldwyn-Mayer.

Bob Andrews - najlepszy z dokumentalistów. Dorabia, pomagając ojcu wynajdywać materiały do reportaży. Papa Andrews jest dziennikarzem Sun-Press w Santa Barbara. Bob od najmłodszych lat spędzał czas w bibliotece w Rocky Beach. Wie prawie wszystko o historii hrabstwa. I nie tylko.

Chłopcy znani są z tego, że rozwikłali wiele spraw, trudnych nawet dla miejscowej policji. Toteż Mat Wilson, sierżant posterunku w Rocky Beach, nigdy nie lekceważy ich opinii. Nawet, gdy dotyczą spraw, niematerialnych, To znaczy DUCHA. A w tym wypadku wyjątkowo wrednego ducha. I namolnego. W sprawę, której początek sięgał zamierzchłej przeszłości, chłopcy włożyli wiele pomysłowości i wysiłku. Bo cóż może łączyć galerię obrazów, zimną Szkocję z... polami naftowymi i budową portów w San Pedro i Long Beach!

A jednak może!


ROZDZIAŁ 1

PROŚBA MATA WILSONA

 

 

- Słuchaj, Pete - Jupiter Jones kichnął jak z procy - przepraszam, mam katar. Czy możesz pojechać ze mną na posterunek policji?

Po drugiej stronie słuchawki zapadła chwilowa cisza.

- Czy dobrze słyszałem o... policji?

- Dobrze - Jupe wydmuchał nos. Był wielki, czerwony i bardzo bolący. - Mat Wilson chce z nami mówić.

Znów zapadła cisza.

- Mówisz o sierżancie Wilsonie?

Naprzód dało się słyszeć pięć solidnych kichnięć, a potem znudzony głos Jupe'a:

- Oczywiście. Dotarło?

- Dotarło - westchnął Pete. Zastanawiał się, skąd wziął się u Jupitera taki familiarny stosunek do, bądź co bądź, szefa tutejszego posterunku. - A co z Bobem?

Przez jakiś czas słychać było tylko wycieranie nosa.

- Rozmawiałem z nim. Będzie wieczorem w Kwaterze Głównej. Na razie żegluje po internecie. W bibliotece. Musi znaleźć dla ojca jakieś dane o uprawie ryżu w dolinie Sacramento. Czy wiesz, że ryż rozsiewa się tam za pomocą... samolotu?

Pete zachichotał.

- Nie. Nie wiedziałem. Zawsze sądziłem, że sprowadzamy go z Chin.

- Podjechać pod twój dom?

- Dobrze. Co prawda tata kazał ml naprawia odpływ od zlewozmywaka, ale zrobię to wieczorem.

Pół godziny później Jupiter Jones zaparkował swego siedmioletniego forda tuż obok dwóch wozów policyjnych. Sierżant Mat Wilson ocierał potężny kark wielką chustką w kratę.

- Ale upał! - wysapał na powitanie.

Jupiter kichnął parę razy. Jego nos przybierał coraz ciekawszy kolor. Dojrzewał niczym dorodny pomidor.

- A ja bab katar.

Pete wzruszył ramionami.

- Proszę wybaczyć. Jupe chciał powiedzieć, że ma katar. W czym możemy pomóc?

Sierżant zdjął nogi z biurka. Jego ogromne stopy oparły się o brudną podłogę. Widać na niej było ślady rozdeptanych petów.

- Są sprawy... których żaden policjant nie jest w stanie zrozumieć - wymruczał. Pocił się obficie. Niebieska koszula miała na plecach ciemne plamy. -W każdym razie policjant myślący racjonalnie.

Jupe siedział z otwartymi ustami. Po raz pierwszy w życiu usłyszał takie słowa od stróża prawa. A poza tym, lepiej mu się oddychało.

- Co pan przez to rozumie?

Mat Wilson miał szeroką twarz, wagę boksera i nieprzepartą namiętność do piwa. Parę pustych puszek po tym napoju walało się w okolicach kosza na śmieci. Zmrużył oczy, otarł chustką kark i westchnął.

- Zjawy.

- Co? - wrzasnęli chłopcy, pochylając się do przodu.

Mat Wilson rozłożył ręce.

- Mówiłem, że tego nie można zrozumieć. A co dopiero wytłumaczyć.

- O jakie zjawy chodzi? - Jupe szeroko otworzył oczy. - Takie... o północy? Dzwoniące łańcuchami? jak w wesołym miasteczku?

- Może o... kościotrupy? - Pete nieraz miał z tym do czynienia.

W każdej szanującej się wytwórni filmowej dekoratorzy mają na pęczki sztuczne szkielety, którymi straszą co ładniejsze dziewczyny z obsługi bufetów.

Mat uderzył dłonią w biurko, aż podskoczyła ciężka rzeźba przedstawiająca rybaka z siecią. Dostał ją od poławiaczy tuńczyków za złapanie złodziei ryb.

- Nie, to nie są żarty. Żadnych kościotrupów ani dzwoniących łańcuchów.

- Więc co? - zdenerwował się Jupe.

Wilson uspokoił się. Jeszcze raz otarł kark, poszukując równocześnie w szufladzie nowej puszki piwa. Ale nie znalazł.

- George! - rozdarł się na cały posterunek.

George Lawson, podwładny Mata, zjawił się w sekundę.

- Co, szefie?

- Piwo!

Twarz chłopca zszarzała. Miał niewiele ponad dwadzieścia lat, jasne oczy, zbyt długi nos i niewielką pensję.

- Nie dadzą. Grace powiedziała, żebym bez forsy nie przychodził. Nie da na kreskę. Nie da, i już.

Czoło Mata Wilsona zmarszczyło się.

- Jak im odbiorę koncesję na sprzedaż alkoholu... - zaczął, ale się powstrzymał. - Dobra, George, wracaj do swojej roboty. Słuchajcie, chłopcy - głos sierżanta brzmiał teraz łagodnie - znacie knajpkę “Pod Zielonym Psem”?

- Tak - kiwnął głową Pete. - Na rogu Barker Street?

- Właśnie. Pracuje tam niejaka Rosalyn Conors. Kucharka.

- I ona widzi zjawy? - szepnął Jupiter z niedowierzającym uśmieszkiem. Ten uśmiech zdenerwował Wilsona.

- Nie przerywaj! - wrzasnął, aż się zatrzęsła szafa na akta. - Słuchaj uważnie, bo nie mam zwyczaju powtarzać!

Obaj chłopcy wtulili głowy w ramiona.

- W porządku, szefie - Jupe kichnął. - Nie chciałem...

- I co? Ta kucharka? - Pete udał, że sprawa go niezwykle interesuje, choć tak naprawdę myślał o meczu koszykówki Dodgersów.

- Rosalyn to starsza kobieta. Matka pięciorga dzieci. Nie jest histeryczką. Z niejednego pieca chleb jadła. Została sama, gdy najmłodsze miało rok. Mówię o tym dlatego, żebyście wyrobili sobie właściwe zdanie. Gotuje od dwunastu lat. Knajpa należy do jej szwagra. Otóż... - Mat Wilson zawiesił głos - owa Rosalyn przyszła wczoraj na mój posterunek ze skargą. Kiedy zmywała naczynia, a robi to, gdy już knajpa jest zamknięta...

- To znaczy... o północy? - odważył się trącić Jupe.

- Tak jest. O północy. Wtedy właśnie pojawiają się za oknem zjawy. Czy też duchy. Codziennie. Od tygodnia.

Pete ze świstem wypuścił powietrze.

- Tak... regularnie?

- Właśnie.

- Oczywiście sprawdził pan to, co mówiła Rosalyn? - Jupe zmienił papierową chusteczkę. Katar narastał.

- Oczywiście. Postawiłem tam wóz patrolowy z Lawsonem w środku.

- I co? - wykrzyknęli prawie jednocześnie.

Mat rozłożył dłonie.

- Były tam. Zjawy. Albo raczej jedna.

Jupiter Jones przygryzł wargi. Wielki Mat Wilson, postrach złodziei i bandziorów, uwierzył w duchy?

- A pan? Gdzie pan był wtedy?

- Ja? - Wilson otarł kark. Przyjrzał się własnej, mokrej chustce. Nadawała się do wyżęcia. - W barze. Wewnątrz.

- Aha - mruknął Pete. - I też pan coś widział?

Oczy sierżanta zabłysły niczym stal.

- Widziałem. Coś białego. Dużego. Z otworami na oczy.

- Kaptury Ku-Klux-Klanu? - Jupe obserwował zachowanie policjanta.

- Nie całkiem. Głowę ten duch miał okrągłą. Niczym dynia podczas święta Halloween!

Chłopcy spojrzeli po sobie.

- Nie czas teraz na święto duchów. Czy George próbował to coś gonić?

Mat znów położył buciory na biurku. Lewy obcas nadawał się do wymiany.

- Tak. Wołał: “Policja, stój, bo strzelam!” Oddał nawet trzy strzały w powietrze. Znaczy... ostrzegawcze. Ale nic. Toto się rozpłynęło w krzakach.

- Tam jest skwer. Faktycznie. Z dość gęstą zielenią. Chce pan, sierżancie, żebyśmy się tym zajęli?

Mat Wilson klasnął w wielkie dłonie.

- Sami rozumiecie, chłopcy, że to nie jest sprawa dla policji. jeśli po Rocky Beach rozniesie się wieść, że po nocach gonimy duchy, wszystkie rzezimieszki dostaną ataku śmiechu. I mój, tak ciężko wypracowany, autorytet legnie w gruzach. A Rosalyn nie da nam spokoju. Jest potwornie wyszczekaną babą. Ostatnio ciężko przestraszoną. Rozumiecie, w czym rzecz?

Jupe skinął głową. Z powodu kataru ciężko myślał, ale nie aż tak, by nie zainteresować się duchem.

- Dobrze. Zajmiemy się tym. Ale proszę uprzedzić Rosalyn Conors. Bo jeśli nas przegoni...

- Zrobi się. A ja się wam zrewanżuję. Jak przyjdzie pora. - Powieki Mata Wilsona opadły. Widać było, że marzy mu się drzemka.

Chłopcy cicho wyszli. Tuż za drzwiami czekał George Lawson. Jego długi nos czujnie węszył.

- Dał wam tę robotę?

- Tak. Powiedz, George, co takiego właściwie widziałeś?

Młody chłopak obciągnął policyjny pas. Zabrzęczała para osobistych kajdanków.

- Trudno powiedzieć...

- Musisz to z siebie wydusić - Jupe pociągnął nosem - inaczej nie weźmiemy sprawy, a Mat...

- Już dobrze! - Lawson skrzywił się, jakby go zmuszano do zjedzenia cytryny. - Siedziałem w wozie zaparkowanym przy krawężniku...

- Naprzeciw knajpy?

- Tak. Regulaminowo. O północy, a spojrzałem na zegarek, coś białawego pojawiło się na wysokości okna.

- Którego? - Jupe uznał to za ważny szczegół.

George Lawson zdziwił się.

- Czy to ważne? No dobrze, to było okno z prawej strony.

- I co dalej? - Crenshaw słuchał z zainteresowaniem. Wychowany na hollywoodzkiej produkcji, pamiętał te wszystkie opowieści o strachach i duchach. Kiedy był dzieckiem, naprawdę się bał. Później, gdy dzięki ojcu przyjrzał się trikom technicznym, strach minął.

- To coś płynęło górą... - Lawson zająknął się. - Chcę powiedzieć, że nie szło na nogach. Było jak duch: niematerialne. Łeb baniasty, z otworami na oczy. Usta - czarna dziura, jakby miało zamiar wrzeszczeć. Tułów wydęty, zwężający się ku dołowi.

Jupiter Jones roześmiał się szczerze. Ten opis do złudzenia przypominał mu kreskówkę Disneya o dobrym duszku.

- Dzięki, George. Bardzo to dokładnie opisałeś. Ale co się stało potem?

- Kiedy wysiadłem z wozu i strzeliłem na postrach?

- Właśnie.

Lawson wzruszył ramionami.

- Nic. Rozpłynęło się.


ROZDZIAŁ 2

CO WIDZIAŁA ROSALYN CONORS?

 

 

Wieczorem spotkali się wszyscy w Kwaterze Głównej. Była to obszerna część dawnego magazynu rybackiego. Od dwóch lat cały teren nad zatoką był opuszczony. Poławiacze tuńczyków przenieśli się bliżej portu w San Pedro, a zabudowania miały zostać rozebrane. Lecz spółka, która wydzierżawiła teren, zbankrutowała. Z pomysłu stworzenia tu nowoczesnego portu jachtowego zrezygnowano. Władze stanowe wydzierżawiły teraz resztki przeróżnym przedsiębiorcom, którzy magazynowali tu Bóg wie co. Dzięki dobrym układom z Radą Miejską - Trzej Detektywi wprowadzili się do obszernego pomieszczenia, dotąd pustego. Byle jakie meble dała im ciotka Matylda ze swojego składu złomu. Tak więc oprócz wiecznie psującej się lodówki, stołu i krzeseł oraz wielkiego biurka, pamiętającego czasy, gdy Kalifornię przyłączono do Stanów Zjednoczonych, w Kwaterze Głównej pojawiły się: telewizor, komputer i telefon. To było królestwo Boba. Tylko on, bez najmniejszych trudności, włamywał się do różnych sieci, jeśli musiał znaleźć potrzebne informacje.

- Co proponujesz, Jupe?

- Porozmawiam z Rosalyn Conors. Sami wiecie, że nie wierzę w duchy. Jeśli się pokazują - to znaczy jedno: ktoś ma w tym jakiś cel.

- Żeby straszyć kucharkę? Matkę pięciorga dzieci? - Crenshaw łaził od ściany do ściany, denerwując tym Boba.

- Co mają do tego dzieci?! - zirytował się. - Usiądź, Pete, bo czuję, że mi głowa jeździ niczym na łożyskach kulkowych!

Ale Crenshaw musiał być stale w ruchu. Taką miał konstrukcję psychofizyczną.

- Dobrze. Pogadamy z Rosalyn. Trzeba przed knajpą zrobić zasadzkę. O północy.

Jupiter Jones skinął głową.

- O.K. Pojedziemy moim gruchotem. Zaparkuję dokładnie w tym samym miejscu, gdzie stał radiowóz. Zostaniecie w środku. Bob weźmie starą kapitańską lunetę. Widać przez nią każdą drobinę kurzu.

- A ty? - Pete nie był zachwycony perspektywą siedzenia bez ruchu w aucie.

- Ja w tym czasie poflirtuję z Rosalyn. Może któreś z jej dzieci wygłupia się, by nastraszyć matkę?

 

Ale gdy o jedenastej dwadzieścia Jupiter Jones wszedł na zaplecze baru “Pod Zielonym Psem”, zorientował się natychmiast, że aby przestraszyć kucharkę, należałoby co najmniej podłożyć pod zlewozmywakiem bombę atomową.

- Czego tu?! - wrzasnęła, dostrzegłszy chłopca. - Do kuchni wstęp wzbroniony! A tak w ogóle, to niczego już nie podajemy.

Jupe przywołał na wargi uśmiech numer dziewięć: był najbardziej niewinny. Można rzec - dziecinny. Nabierały się nań wszystkie kobiety od sześciu do dziewięćdziesięciu lat.

- Jestem detektywem. Jednym z trzech. Dwaj pozostali patrolują teren na zewnątrz. Przysłał nas Mat Wilson. Sierżant Wilson.

Gruba Murzynka o szerokim nosie i małych, czarnych ślepkach zamarła ze ścierką w dłoni.

- Wiem, kto to Mat. Ale pierwsze słyszę, żeby dzieciaki pracowały jako de... te...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin