Adornetto Alexandra - Blask.docx

(505 KB) Pobierz

1

Blask

Alexandra Adornetto

Przełożyła

Beata Góralska-Glumna

(M)Bukowy Las

2

O! mów, mów dalej, uroczy aniele;

Bo ty mi w noc tę tak wspaniale świecisz

]ak lotny goniec niebios rozwartemu

Od podziwienia oku śmiertelników,

Które się wlepia w niego, aby patrzeć,

Jak on po ciężkich chmurach się przesuwa

I po powietrznej żegluje przestrzeni.1

William Szekspir

Aureoli twojej blaskiem

Do snu się otulać chcę

Beyonce, Aureola

1 William Szekspir, Romeo i Julia, przel. Józef Paszkowski, [w:] William Szekspir, Tragedie, PIW Warszawa 1974.

3

Frau Hale

z wdzięcznością za nauczenie mnie tego, co naprawdę ważne

4

Zejście

Nie obyło się bez drobnych komplikacji. Pamiętam, że gdy wylądowaliśmy, słońce dopiero zaczynało wschodzić, ponieważ na

ulicach wciąż paliły się latarnie. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się uniknąć zbędnego zwracania na siebie uwagi - co miało wszelkie

szanse powodzenia, gdyby nie pewien trzynastoletni rozwoziciel gazet, odbywający swą poranną rundę.

Jechał rowerem, trzymając przed sobą gazety zwinięte w ciasne rulony i upchnięte w foliowej torbie. W powietrzu unosiła się

jeszcze mgła, więc miał na sobie bluzę z naciągniętym na głowę kapturem. Pochłonięty był osobliwą grą, polegającą na ocenianiu

celności każdego rzutu. Gazety z cichym plaśnięciem lądowały jedna po drugiej na podjazdach i werandach, a chłopiec uśmiechał się

do siebie z zadowoleniem, ilekroć udało mu się wcelować w upatrzone miejsce. W pewnej chwili za jedną z bram rozszczekał się mały

jack russell terrier i chłopiec odruchowo podniósł wzrok.

Spojrzał w górę akurat w momencie, gdy snop białego światła znikał w chmurach, pozostawiając na środku drogi troje przybyszów

nie z tego świata. Pomimo iż otrzymaliśmy ludzkie ciała, coś w naszym wyglądzie wyraźnie go zaniepokoiło. Być może przyczyną była

nasza świetlista, lśniąca księżycową poświatą skóra, być może zaś nasze białe szaty podróżne,

całe w strzępach po burzliwym przejściu. Mogło też chodzić o bezradność, z jaką spoglądaliśmy na własne ręce i nogi - jakbyśmy nie

mieli pojęcia, do czego właściwie służą - lub o parę, nadal unoszącą się z naszych włosów. Tak czy inaczej, chłopiec stracił

równowagę, skręcił gwałtownie kierownicę i wpadł do rowu. Wygramoliwszy się zeń, stał przez kilka sekund jak zaczarowany,

rozdarty między obawą a zaciekawieniem. Wszyscy troje wyciągnęliśmy do niego ręce w nadziei, że wykonujemy przyjazny,

uspokajający gest. Niestety, żadne z nas nie pamiętało, by się przy tym uśmiechnąć. Co gorsza, zbyt późno zdaliśmy sobie z tego

sprawę. Gdy w pośpiechu wykrzywialiśmy usta, starając się zrobić to jak należy, chłopiec obrócił się na pięcie i uciekł w popłochu.

Nasza cielesność wciąż była dla nas czymś nowym, obcym - niczym skomplikowana maszyneria, w której tak wiele różnych części

musi działać równocześnie. Mięśniom mojej twarzy i ciała brakowało elastyczności, nogi drżały jak u dziecka stawiającego pierwsze

kroki, oczy nie przywykły jeszcze do ziemskiego półmroku. Przybyliśmy z miejsca rozjarzonego światłem, miejsca, które nie zna

cienia.

Rower leżał w rowie, przednie koło nadal się obracało. Gabriel podszedł, wyciągnął go i oparł o najbliższy płot. Wiedział, że

chłopiec po niego wróci.

Nietrudno było odgadnąć dalszy ciąg tej historii: chłopiec wpada do domu jak burza i relacjonuje całe zdarzenie zaskoczonym

rodzicom. Matka odgarnia mu włosy z czoła, sprawdzając, czy ma gorączkę. Zaspany ojciec dorzuca uwagę na temat wybujałej

wyobraźni, nad którą trzeba nauczyć się panować.

Odnalazłszy Byron Street, wędrowaliśmy nierównym chodnikiem w poszukiwaniu numeru piętnastego. Nasze nieszczęsne zmysły

z trudem nadążały za bombardującą je rzeczywistością. Tak dużo było tu kolorów, i to tak różnych! Ze świata najczystszej bieli

zostaliśmy przeniesieni do miejsca, które mieni się barwami niczym paleta malarza impresjonisty. Jakby tego było mało, każda rzecz

5

miała odmienny kształt i strukturę. Muskający czubki moich palców wiatr sprawiał wrażenie tak żywego, że zastanawiałam się, czy

wyciągnąć rękę i spróbować go pochwycić. W otwartych ustach czułam rześkie, chłodne powietrze. Do nozdrzy wdzierał mi się

zapach benzyny i przypalonych tostów, pomieszany z aromatem sosen i słoną wonią oceanu. Jednak największy problem stanowił

hałas. Wydawało się, że wiatr zanosi się wyciem, a łoskot uderzających o skały fal odbija się w mojej głowie dudniącym echem.

Docierał do mnie każdy dźwięk z ulicy - odgłos uruchamianego samochodu, trzaśniecie kuchennych drzwi, płacz dziecka, skrzypienie

starej, poruszanej przez wiatr ogrodowej huśtawki.

- Z czasem nauczysz się wyłączać - odezwał się Gabriel. Zaskoczył mnie. Tam, skąd przybyliśmy, komunikowaliśmy

się bez słów. Tutaj okazało się, że w swojej ludzkiej postaci Gabriel ma niski, ciepły głos.

- Kiedy? - Przeraźliwy krzyk przelatującej nad nami mewy sprawił, że gwałtownie zacisnęłam powieki. Mój własny głos brzmiał

tak melodyjnie.

- Niedługo. Będzie łatwiej, gdy się temu poddasz.

Byron Street biegła przez wzgórze, wznosząc się stopniowo, by potem znów opaść, na samym zaś szczycie znajdował się nasz

nowy dom. Ivy natychmiast wpadła w zachwyt.

- Spójrzcie tylko! - wykrzyknęła. - Ma nawet nazwę! Dom zawdzięczał ją ulicy, przy której stał. Na miedzianej

tabliczce wygrawerowano eleganckim pismem napis „Byron". Nieco później odkryliśmy, że pozostałe ulice w sąsiedztwie nazwano na

cześć innych angielskich poetów romantycznych: Keats Grove, Coleridge Street, Błake Avenue. „Byron" miał nam zapewnić dach nad

głową i jedyne schronienie podczas pobytu na ziemi. Zbudowany z piaskowca, porośnięty bluszczem, z oknami po obu stronach

centralnie umieszczonych drzwi, stał w głębi, z dala od ulicy, ukryty za płotem z kutego żelaza i dwuskrzydłową bramą. Uroku

dodawała mu staromodna fasada w stylu georgiańskim. Do sfatygowanych frontowych drzwi prowadziła żwirowa ścieżka. W ogrodzie

przed domem królował majestatyczny okazały wiąz, otoczony

plątaniną najrozmaitszych dzikich kwiatów. Przy płocie pyszniła się cała masa hortensji. Ich pastelowe główki drżały od porannego

zimna. Spodobało mi się to miejsce - wyglądało, jakby stworzono je z myślą o tym, by wytrzymało wszelkie przeciwności losu.

- Bethany, podaj mi klucz - poprosił Gabriel.

Jedynym zadaniem, jakie mi powierzono, była opieka nad tym kluczem. Zaczęłam przetrząsać kieszenie.

- Musi gdzieś tu być - zapewniłam.

- Powiedz, proszę, że nie zdążyłaś go zgubić.

- Przypominam ci, że spadliśmy z nieba - odparłam urażona. - W takiej sytuacji nietrudno stracić orientację.

Ivy parsknęła śmiechem.

- Masz go na szyi.

Westchnęłam z ulgą, zdejmując z szyi łańcuszek i wręczając go Gabrielowi. Weszliśmy do holu i ujrzeliśmy wnętrze przygotowane

na nasze przybycie. Przydzieleni do tego zadania błękitni posłańcy dopilnowali każdego detalu z niezwykłą skrupulatnością, nie

szczędząc przy tym kosztów.

6

Dom dosłownie wypełniono światłem. Wysokie, jasne pomieszczenia zaaranżowano z myślą o zapewnieniu jak największej

przestrzeni. Na lewo od głównego holu znajdował się pokój muzyczny, na prawo bawialnią. Idąc prosto, trafiało się do pracowni,

przez którą można było przejść na wyłożone kostką podwórko. Tył domu stanowiła nowoczesna dobudówka. Ze zdominowanej

przez marmur i stal nierdzewną ekskluzywnej kuchni wchodziło się do okazałego salonu z puszystymi dywanami, na których

ustawiono wyściełane miękkimi poduchami sofy. Z każdej strony otwierało się wyjście na rozległy, wyłożony drewnem taras. Na

piętrze mieściły się sypialnie i łazienka, a w niej jeszcze więcej marmuru i wpuszczona w podłogę wanna. Drewniane podłogi

skrzypiały zachęcająco przy każdym kroku, sprawiając wrażenie, jakby dom witał nas w swoich progach. Zaczął padać lekki, ciepły

deszcz. Dźwięk uderzających o dach kropli przypominał melodię wygrywaną palcami pianisty.

Pierwsze tygodnie upłynęły nam na oswajaniu się z otoczeniem. Rzadko wychodziliśmy z domu. Skupiliśmy się na rejestrowaniu

doznań, czekając cierpliwie, aż nasze ciała przestaną być dla nas jedną wielką niewiadomą. Rzuciliśmy się w wir codziennych drobnych

rytuałów. Tyle musieliśmy się jeszcze nauczyć! I wcale nie było to łatwe. Z początku zaskoczenie wywoływał nawet fakt, że pod

stopami mamy stały grunt. Wiedzieliśmy, że wszystko na ziemi ulepione zostało z maleńkich cząsteczek materii, tworzących rozmaite

elementy: powietrze, skały, drzewa, zwierzęta. Lecz doświadczanie tego osobiście było zupełnie inną sprawą. Otaczały nas

najprzeróżniejsze fizyczne bariery. Należało wypracować metody omijania ich, starając się przy tym unikać wszechogarniającego

uczucia klaustrofobii. Niemal za każdym razem, gdy brałam do ręki jakiś przedmiot, czekała mnie niespodzianka. Ludzkie życie

codzienne okazało się niezwykle skomplikowane: istniały specjalne urządzenia do gotowania wody, dziwaczne gniazda w ścianach,

służące do przesyłania prądu, a także rozmaite utensylia kuchenne oraz łazienkowe, zaprojektowane po to, by oszczędzać czas i

zapewniać komfort. Każda rzecz miała inną strukturę, inny smak -istna kolejka górska dla zmysłów. Widziałam, że Ivy i Gabriel

najchętniej wyłączyliby się całkowicie, uciekając w błogosławioną ciszę, ale ja rozkoszowałam się każdą chwilą, nawet jeśli czułam się

tym wszystkim nieco przytłoczona.

Niekiedy wieczorami odwiedzał nas biało odziany, pozbawiony twarzy opiekun. Pojawiał się po prostu na jednym z foteli w

salonie. Nigdy nie wyjawiono nam jego tożsamości, lecz wiedzieliśmy, że pełni funkcję łącznika pomiędzy przebywającymi na ziemi

aniołami a niebem. Zaczynał zwykle od przeprowadzenia czegoś w rodzaju odprawy, w czasie której mogliśmy omówić wyzwania

związane z egzystencją w ludzkim ciele, a także zadawać pytania.

-Właściciel domu prosił o dokumenty z miejsca, gdzie mieszkaliśmy poprzednio - oznajmiła Ivy podczas pierwszego spotkania.

-Przepraszamy za to przeoczenie. Proszę się tym więcej nie martwić - odparł opiekun. Jego twarz pozostawała niewidoczna, lecz

gdy mówił, spod kaptura wydobywały się obłoczki pary.

- Ile czasu powinno upłynąć, zanim opanujemy nasze ciała? - chciał wiedzieć Gabriel. Tak naprawdę miał na myśli mnie.

- To zależy - odrzekł opiekun. — Nie powinno to zająć więcej niż kilka tygodni, chyba że będziecie się opierali.

- Jak radzą sobie pozostali emisariusze? — Ivy bardzo przejmowała się sytuacją.

- Część, tak jak wy, przystosowuje się do życia wśród ludzi, innych rzucono wprost na pole walki. Niektóre zakątki ziemi aż roją się

od wysłanników ciemności.

7

- Dlaczego od pasty do zębów boli mnie głowa? - To pytanie zadałam ja. Moje rodzeństwo rzuciło mi karcące spojrzenia, lecz

opiekun wydawał się niewzruszony.

- Pasta do zębów zawiera związki chemiczne, których zadaniem jest zabijać bakterie - wyjaśnił. - Po około tygodniu bóle głowy

powinny ustąpić.

Po zakończonych konsultacjach Gabriel i Ivy zawsze zostawali nieco dłużej, omawiając coś w cztery oczy, podczas gdy ja

zastanawiałam się, co takiego mają do powiedzenia, czego nie mogłabym usłyszeć.

Jedno z największych wyzwań stanowiło opiekowanie się naszymi ciałami. Były takie delikatne. Należało o nie dbać, odżywiać je,

chronić przed chłodem czy deszczem. Moje wymagało nawet więcej starań niż ciała mojego rodzeństwa, ponieważ byłam młoda, po

raz pierwszy odwiedziłam ziemię i nie miałam, kiedy zdobyć choćby podstawowej odporności. Gabriel był wojownikiem od zarania

dziejów, Ivy została pobłogosławiona darem leczenia. Ze mną sprawa wyglądała nieco inaczej. Gdy w pierwszych dniach wybrałam

się na spacer, zmuszona byłam zawrócić, drżąc z zimna, nim zdałam sobie sprawę, że to wina źle dobranego stroju. Gabriel ani Ivy

nie czuli zimna, lecz nawet ich ciała wymagały pewnych zabiegów. Przez dłuższy czas nie mogliśmy pojąć, dlaczego już koło

południa czujemy się słabi i zmęczeni, zanim zrozumieliśmy, że musimy regularnie jadać posiłki. Przygotowywanie ich było tak

nudnym zajęciem, że w końcu Gabriel litościwie zaproponował, że przejmie związane z tym obowiązki. Domowa biblioteczka

zawierała pokaźną kolekcję książek kucharskich i odtąd często wieczorami można go było zastać pogrążonego w lekturze jednej z

nich.

Kontakty z ludźmi ograniczaliśmy do minimum. Na zakupy jeździliśmy do sąsiedniego, większego miasteczka o nazwie Kingston,

wybierając pory, w których sklepy były przeważnie puste. Nie otwieraliśmy drzwi ani nie odbieraliśmy telefonów. Na spacery

wychodziliśmy wtedy, gdy ludzie byli zajęci w swoich domach. Od czasu do czasu wybieraliśmy się do centrum miasta, by usiąść w

którymś z kawiarnianych ogródków i obserwować przechodniów. Udawaliśmy wówczas zajętych sobą, aby nie przyciągać

niepotrzebnie uwagi. Jedyną osobą, przed którą się ujawniliśmy, był ojciec Mel, ksiądz w kościele pw. Świętego Marka - małym,

mieszczącym się nad samym morzem kościółku z szarego piaskowca.

- Wielkie nieba - rzekł na nasz widok. - A więc nareszcie jesteście.

Lubiliśmy ojca Mela, ponieważ nie zadawał żadnych pytań ani niczego od nas nie żądał - po prostu łączył się z nami w modlitwie.

Mieliśmy nadzieję, że z czasem nasz subtelny wpływ na mieszkańców miasteczka ujawni się w tym, że zainteresują się własną

duchowością. Nie liczyliśmy na to, że nagle zaczną przestrzegać skrupulatnie wszystkich przykazań i co niedziela pojawiać się na mszy,

ale pragnęliśmy przywrócić im wiarę, nauczyć znów wierzyć w cuda. Nawet jeśli ich wizyty w kościele miałyby ograniczyć się do

zapalenia świeczki w drodze do supermarketu, bylibyśmy szczęśliwi.

Venus Cove było sennym nadmorskim miasteczkiem, takim, w którym nigdy nic się nie dzieje. Podobał nam się ten spokój i często

chodziliśmy na spacery brzegiem morza, zwłaszcza w porze obiadowej, kiedy plaża niemal pustoszała. Któregoś wieczoru dotarliśmy

aż na przystań, chcąc obejrzeć zacumowane tam łodzie. Pomalowane na wesołe kolory, wyglądały jak wycięte z pocztówki. Gdy

dotarliśmy do końca pomostu, spostrzegliśmy siedzącego tam chłopca. Mógł mieć nie więcej niż siedemnaście lat, lecz już dało się w

nim dostrzec mężczyznę, jakim pewnego dnia się stanie. Ubrany był w postrzępione, sięgające do kolan dżinsowe spodenki i biały

8

podkoszulek. Opalone, umięśnione nogi zwiesił z pomostu. Łowił ryby - obok niego leżał gruby płócienny worek pełen przynęty i

kilka różnych kołowrotków. Na jego widok stanęliśmy jak wryci, zamierzając natychmiast zawrócić, ale on zdążył nas zauważyć.

- Cześć - powiedział, uśmiechając się jakby ironicznie. - Ładny wieczór na spacer.

Mój brat i siostra skinęli tylko głowami, nie ruszając się z miejsca. Uznałam, że to niegrzecznie nie odwzajemnić tak miłego

powitania, i wyszłam przed nich.

- Rzeczywiście - odparłam. Była to chyba pierwsza oznaka mojej słabości - ludzka ciekawość brała górę nad rozsądkiem. Mieliśmy

za zadanie przebywać wśród ludzi, oddziaływać na nich, lecz nie zaprzyjaźniać się z nimi lub wprowadzać ich do naszego życia. Ja zaś

właśnie zlekceważyłam jedną z podstawowych reguł tej misji. Wiedziałam, że powinnam zamilknąć i odejść, lecz zamiast tego

wskazałam leżące obok chłopca akcesoria wędkarskie.

- Jak połów?

- Robię to dla zabawy. - Przechylił wiadro, by pokazać mi, że jest puste. - Jeśli nawet cokolwiek złowię, i tak wrzucam to do wody.

Zrobiłam jeszcze jeden krok, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Miał jasnobrązowe włosy w ciepłym orzechowym kolorze. Opadały mu

miękko na twarz, połyskując w zachodzącym słońcu. Jego oczy miały kształt migdałów i niesamowity, niemal turkusowy odcień

błękitu. Ale to sposób, w jaki się uśmiechał, tak mnie zafascynował. A więc tak się to robi - pomyślałam — bez wysiłku,

instynktownie i do głębi po ludzku. Patrząc na niego, czułam zadziwiające, niemal magnetyczne przyciąganie. Ignorując ostrzegawcze

spojrzenie Ivy, zrobiłam kolejny krok do przodu.

- Chcesz spróbować? - zapytał, wyczuwając moje zaciekawienie i wyciągając w moim kierunku wędkę, którą trzymał w ręku.

Podczas gdy ja starałam się sklecić jakąś sensowną odpowiedź, Gabriel uczynił to za mnie:

- Chodź już, proszę, Bethany. Musimy wracać. Zauważyłam, jak bardzo oficjalny ton Gabriela różnił się

od sposobu mówienia chłopca. Słowa Gabriela brzmiały jak wyćwiczone kwestie, wypowiadane podczas sztuki odgrywanej w teatrze.

I tak się zapewne czuł. Kojarzył mi się z postacią z któregoś ze starych hollywoodzkich filmów, oglądanych przez nas w ramach

przygotowań do pobytu tutaj.

- Może następnym razem — odparł chłopiec, wyczuwając napięcie w głosie Gabriela. Kiedy się uśmiechał, w kącikach jego oczu

pojawiały się malutkie zmarszczki. Coś w wyrazie jego twarzy kazało mi podejrzewać, że doskonale się bawi. Odsunęłam się

niechętnie.

- Jak mogłeś być tak nieuprzejmy? - powiedziałam do brata, gdy tylko odeszliśmy na tyle daleko, żeby nie było nas słychać. Sama

siebie zaskoczyłam tym pytaniem. Od kiedy to anioły uważają powściągliwe zachowanie za coś niewłaściwego? Od kiedy zaczęłam

uznawać rezerwę Gabriela za brak ogłady? Tak został stworzony - nie należy do ludzkiej rasy, nie rozumie jej. Mimo to ganiłam go za

brak cech przynależnych ludziom.

- Musimy zachować ostrożność, Bethany - przemawiał do mnie jak do zbłąkanego dziecka.

- Gabriel ma rację - dodała Ivy, jak zawsze lojalna wobec brata. - Nie jesteśmy jeszcze gotowi na kontakty z ludźmi.

- Ja chyba jestem - odparłam.

Odwróciłam się, by po raz ostatni spojrzeć na chłopca. Wciąż na nas patrzył i wciąż się uśmiechał.

9

W ludzkim ciele

O poranku zbudziło mnie słońce wpadające przez wysokie okna. Złociste światło rozlewało się, tworząc plamy na sosnowych

deskach podłogi. W jego promieniach drobinki kurzu wirowały w nieprzerwanym tańcu. Wdychałam napływający z powietrzem słony

zapach morza. Słyszałam krzyki mew i wzburzone, spienione fale, rozbijające się o skały wybrzeża. Otaczały mnie znajome

przedmioty - nauczyłam się nazywać ten pokój swoim. Ktokolwiek był odpowiedzialny za urządzenie go, musiał wiedzieć to i owo na

temat jego przyszłej właścicielki. Nie brakowało mu dziewczęcego uroku, głównie za sprawą śnieżnobiałych mebli, żelaznego łóżka z

baldachimem i tapety w różyczki. Szuflady toaletki zdobił wesoły kwiatowy wzorek, w kącie stał wiklinowy bujany fotel. Przy ścianie

obok łóżka umieszczono zgrabne biureczko na rzeźbionych nóżkach.

Przeciągnęłam się, czując na skórze każdą fałdkę prześcieradła, każde zagniecenie pościeli - nadal nie przyzwyczaiłam się do jej

dotyku. W miejscu, z którego przybyliśmy, nie było żadnych przedmiotów. Nie potrzebowaliśmy do życia nic o fizycznej strukturze,

więc nic takiego się tam nie znajdowało.

Niełatwo opisać niebo. Niektórym ludziom zdarza się czasem ujrzeć w przelocie jego skrawek, ukryty w najgłębszych zakamarkach

ich podświadomości - zastanawiają się później, co też takiego to mogło być. Spróbujcie wyobrazić sobie bezkresną przestrzeń

wypełnioną bielą, niewidzialne miasto, w którym, jak okiem sięgnąć, nie widać niczego materialnego - a mimo to jego piękno nie ma

sobie równych. Niebo jak z płynnego złota, skrzące się różowym kryształem; uczucie lekkości, zwiewności, pozorna pustka, mająca w

sobie więcej przepychu niż najwspanialszy ziemski pałac. Lepiej nie zdołam opisać czegoś tak niewysłowionego, jak miejsce, w

którym do niedawna mieszkałam. Ludzki język mnie nie zachwycił - wydaje się wręcz absurdalnie ograniczony. Tak wielu rzeczy nie

sposób wyrazić słowami. To chyba w ludziach najsmutniejsze - ich najważniejsze myśli i uczucia często umykają niewypowiedziane i

mało kto umie właściwie je odczytać.

Jednym z najbardziej niezrozumiałych dla mnie ludzkich określeń było słowo „miłość". Tak wiele znaczeń związanych z tym

jednym słówkiem! Wszyscy szafowali nim beztrosko, opisując za jego pomocą swoje przywiązanie do ulubionych rzeczy, zwierząt,

miejsc czy potraw, po czym w następnym zdaniu potrafili użyć go w odniesieniu do najważniejszej dla siebie osoby. Czy to właściwe?

Czy dla wyrażania najgłębszych emocji nie powinno istnieć inne, osobne pojęcie? Ludzie wydawali się bardzo zaabsorbowani miłością.

Każdy marzył o tym, by stworzyć uczuciową więź z kimś, kogo będzie mógł nazywać swoją „drugą połówką". Z tego, co czytałam na

ten temat, wynikało, że bycie zakochanym oznacza jedno: zastąpienie obiektowi swoich uczuć całego świata. Reszta mogłaby dla

kochanków nie istnieć. Rozdzieleni wpadali w melancholię, połączeni na nowo - zaczynali żyć. Tylko będąc razem, byli w stanie

10

dostrzegać barwy otaczającej ich rzeczywistości. W oddaleniu od siebie tracili je z oczu, aż wszystko zaczynało zlewać się w wyblakłą

szarość.

Leżałam w łóżku, rozmyślając o sile tego rodzaju uniesień, tak irracjonalnych i jednocześnie tak niezaprzeczalnie ludzkich. Jak to

jest, gdy czyjaś twarz staje nam się tak droga, że już zawsze trwa wyryta w naszej pamięci? Jakie to uczucie, cenić czyjś zapach lub

dotyk wyżej niż własne życie? Oczywiście nie wiedziałam nic o ludzkiej miłości, lecz samo pojęcie zawsze mnie intrygowało. Istoty

niebieskie nigdy nie starały się zrozumieć intensywności łączących ludzi związków, dla mnie jednak było coś fascynującego w

łatwości, z jaką pozwalali oni innym bez reszty opanowywać swoje serca i umysły. Ileż ironii zawierało się w sposobie, w jaki miłość z

jednej strony otwierała im oczy na wspaniałości tego świata, a z drugiej ograniczała całą ich uwagę do siebie nawzajem.

Dochodzące z dołu odgłosy krzątającego się w kuchni rodzeństwa przerwały moje rozmyślania i wyciągnęły mnie z łóżka. Zresztą,

jakież znaczenie mogą mieć podobne dywagacje, skoro zakochanie to stan dla aniołów nieosiągalny?

Otuliwszy się szczelnie ciepłą kaszmirową chustą, podreptałam boso na dół. W kuchni powitała mnie apetyczna woń gorących

tostów i kawy. Z przyjemnością zwróciłam uwagę na fakt, że zaczynam się powoli adaptować - jeszcze kilka tygodni temu tego

rodzaju zapachy mogłyby wywołać ból głowy lub falę mdłości. Tego dnia jednak były przede wszystkim zachęcające. Pod stopami

czułam miłą, gładką fakturę drewna. Nawet gdy, wciąż jeszcze na wpół śpiąca, stanęłam tak niezdarnie, że zahaczyłam o lodówkę,

uderzając się w duży palec, nie straciłam dobrego humoru. Przeszywający ból przypomniał mi tylko, że żyję, oddycham i czuję.

-Dobry wieczór, Bethany — zażartował mój brat, wręczając mi kubek gorącej herbaty. Przed odstawieniem na stół przytrzymałam

go w dłoniach odrobinę za długo i poparzyłam sobie palce. Gabriel zauważył, że drgnęłam z bólu, i ledwo dostrzegalnie ściągnął

brwi. Znowu zapomniałam, że - w odróżnieniu od mojego rodzeństwa - nie jestem odporna na tego typu doznania.

Moja fizyczna forma była tak samo podatna na zranienia, jak ludzkie ciało, chociaż mogłam samodzielnie zaleczyć drobne

obrażenia, takie jak rozcięcie czy złamana kość. Był to jeden z głównych powodów, dla których Gabriel miał wątpliwości odnośnie

do mojego wyboru. Uważał, że jestem niemal bezbronna, przez co jego zdaniem cała misja mogła okazać się dla mnie zbyt

niebezpieczna. Zostałam do niej wybrana ze względu na to, że lepiej niż inne anioły potrafiłam wczuć się w ludzką naturę -

opiekowałam się ludźmi, współczułam im, próbowałam ich zrozumieć. Wierzyłam w nich i płakałam nad ich losem. Być może działo

się tak dlatego, że byłam jeszcze bardzo młoda. Stworzono mnie zaledwie siedemnaście ziemskich lat wcześniej, co liczone w latach

niebieskich równało się niemowlęctwu. Zarówno Gabriel, jak i Ivy istnieli od stuleci. Walczyli w niejednej bitwie i widzieli ludzkie

okrucieństwo przekraczające granice mojej wyobraźni. Mieli całą wieczność na zdobycie siły i wytrzymałości potrzebnych do

zapewnienia sobie ochrony. Oboje odwiedzali ziemię przy okazji rozlicznych misji, zdążyli się więc przystosować do panujących tu

warunków. Zdawali sobie sprawę z tutejszych zagrożeń i pułapek. Ja zaś byłam aniołem w najczystszej, najbardziej wrażliwej postaci -

naiwna, ufna, delikatna i krucha. Odczuwałam ból, ponieważ nie chroniły mnie przed nim lata mądrości i doświadczenia. Z tej

właśnie przyczyny Gabriel wolałby, żeby mnie nie wybrano, i ta sama przyczyna stanowiła powód, dla którego wybrana zostałam

właśnie ja.

Ale ostateczna decyzja nie należała do niego. Należała do kogoś zupełnie innego, kogoś tak potężnego, że nawet Gabriel nie śmiał

mu się sprzeciwiać. Zmuszony był pogodzić się z faktem, że za moim wyborem stała racja, której nawet on nie był zdolny pojąć.

11

Upiłam na próbę łyczek herbaty i uśmiechnęłam się do brata. Rozchmurzył się, sięgając po pudełko płatków i studiując wnikliwie

etykietę.

- Co wolisz: tost czy coś pod nazwą „zbożowe kółeczka z miodem"?

- Poproszę tost - odpowiedziałam, krzywiąc się na płatki. Ivy siedziała za stołem, smarując swoją kromkę masłem.

Próbowała rozwinąć w sobie upodobanie do jedzenia. Obserwowałam, jak kroi chleb na równiutkie kwadraciki, miesza je na talerzu, a

następnie układa niczym puzzle. Podeszłam i usiadłam obok, wdychając upojny zapach frezji, który zawsze jej towarzyszył.

- Blado wyglądasz - zauważyła ze zwykłym dla niej spokojem, odgarniając wpadający do oczu kosmyk jasnoblond włosów. Ivy od

jakiegoś czasu upierała się, by matkować naszej małej rodzinie.

-To nic takiego - odparłam od niechcenia, po czym po chwili wahania dodałam: - Po prostu miałam zły sen.

Wymienili zatroskane spojrzenia. Widziałam, że oboje przejęli się tą informacją.

- Nie powiedziałabym,' że to nic takiego - rzekła Ivy.

- Wiesz dobrze, że my nie miewamy snów.

Gabriel odwrócił się od okna i podszedł, by spojrzeć na mnie z bliska. Końcem palca uniósł mi podbródek. Na jego czole znów

rysowały się zmarszczki, zaburzając nieskazitelną symetrię pięknej twarzy.

- Bądź ostrożna, Bethany - przestrzegł dobrze mi już znanym tonem starszego brata. - Staraj się nie przywiązywać zanadto do

doświadczeń fizycznych. Choć mogą ci się wydać ekscytujące, pamiętaj, że jesteśmy tu tylko gośćmi. Wszystko to jest tymczasowe i

prędzej czy później będziemy musieli wrócić...

- Urwał, widząc rozpacz malującą się na mojej twarzy. Kiedy podjął myśl, starał się mówić weselszym głosem: - Zresztą, zostało

jeszcze mnóstwo czasu, zanim to nastąpi. Możemy wrócić do tej rozmowy kiedy indziej.

Towarzystwo Ivy i Gabriela bywa pod pewnymi względami dość specyficzne. Gdziekolwiek się pojawialiśmy, prawie wszyscy się za

nimi oglądali. Gabriel w swoim ziemskim wcieleniu bardziej niż cokolwiek innego przypomina antyczną rzeźbę. Jego ciało ma idealne

proporcje, a każdy mięsień wygląda, jakby został wykuty w marmurze. Długie do ramion włosy w jasnym piaskowym kolorze nosi

najczęściej związane z tyłu w luźny kucyk. Ma wspaniale sklepione czoło i idealnie prosi y nos. Wyblakłe, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin