Sudeckie legendy.docx

(24 KB) Pobierz

Sudeckie legendy




O złotym drzewie z Jagniątkowa

Przez wiele wieków opowiadano w Karkonoszach o wielkim, złotym drzewie rosnącym gdzieś wysoko w górach. Poszukiwało go wielu śmiałków, nikomu jednak nie udało się znaleźć. Pewnego razu w drzewo to uderzył piorun i rozbił je w drobny pyl, który osiadł w karkonoskich potokach. W skalach natomiast pozostał pień, od którego rozchodziły sie złote korzenie.

Kiedy mieszkańcy Karkonoszy zorientowali się, ze tutejsze rzeki i potoki zawieraja zloty piasek, zajeli sie jego wypłukiwaniem, zaprzestając poszukiwania legendarnego drzewa. Płukali tak intensywnie, ze w końcu wypłukali cale złoto.

Mieszkał jednak w górach biedny chłop, który nigdy nie przestal poszukiwać zlotego drzewa. Jego trud został nagrodzony, odkopał w Kotle Jagniatkowskim jeden ze złotych korzeni, tak gruby jak wal kola młyńskiego. Radość chłopa była wielka, ale krótka, ponieważ sam nie był w stanie wydobyć całej żyły złota. Zgodnie z prawem wszystko, co było pod ziemia, należało do właściciela ziemi, czyli hrabiego Schaffgotscha z Sobieszowa. Udał się wiec chłop do niego. Dziedzica, który akurat narobił długów karcianych, ucieszyła opowiesz poddanego. Przystał wiec na jego propozycje, ze wskażę, gdzie znalazł złoto, ale pod warunkiem powierzenia mu kierownictwa robót i zapewnienia odpowiedniego udziału w zyskach.

Kiedy przybyli na miejsce i oczom wszystkich ukazał się wielki pien złotego drzewa, dziedzicowi aż dech zaparło. Pomyślał, ze będzie najbogatszym człowiekiem w państwie, a z chłopem nie miał zamiaru sie dzielić. Swoim sługom kazał go nawet pobić i wypędzić. Wykopanie złota powierzył pan swemu zaufanemu słodzę, a sam wrócił do pałacu. Kiedy rano postanowił wybrać się z robotnikami na miejsce odkrycia, aby odkopać korzeń, nie mogli go odnaleźć. Przez tydzień bezskutecznie krążyli po lesie, gubili ścieżki, ale niczego nie znaleźli - korzeń zniknął.

Zniknął za sprawa oszukanego chłopa, który zaklął i zaczarował miejsce, w którym znajdował się zloty korzeń. Byc może dlatego nikt już później nie mógł go odnaleźć. Do dziś wiec w Czarnym Kotle zloty korzeń czeka na swojego odkrywce.


O krześle księżniczki w Sokolich Górach

Na jednym ze szczytów Sokolich Gór, w okolicach wsi Karpniki, stal w średniowieczu zamek, o którym krążyło wiele fantastycznych opowieści. Jedna z nich mówi o tym, ze pewien młodzieniec pasał swoje owce zawsze w tym samym miejscu nad Bobrem, właśnie u podnóża Sokolich Gór. Pewnego dnia szukał zagubionej wśród drzew owcy, gdy nagle zauważył siedzącą na skalnym występie młodą, prześliczną dziewczynę o długich złocistych włosach, która z niezmąconym spokojem oddawała sie przędzeniu. Zachwycony jej uroda młodzian stanął oniemiały. Nagle dzwon na wieży karnickiego kościoła wybił południe i w tej samej chwili dziewczęca postać znikła
Młody pasterz powracał przez kolejne dni w to samo miejsce, by oglądać cudowna zjawę. A ona wciaz milczała. 24 czerwca, w dzień sw. Jana, gdy o zwykłej porze pasterz przyszedł w ulubione od jakiegos czasu miejsce, dziewczyna znienacka odezwala sie:
- Posłuchaj, młodzieńcze, mojej historii. Dawno temu byłam panią pobliskiego zamku, nazywanego Sokola Skala. Wielu rycerzy obiegało sie o moje względy, ale ponieważ w moich żyłach płynęła królewska krew Piastów, postanowiłam oddać rękę jedynie równemu mi księciu. Pewnego razu usłyszał o mnie dumny kniaź ze wschodu i przybył tu, aby pojąc mnie za zonę. Jednak moja duma odrzuciła i jego miłość. Zostałam za to okrutnie ukarana. Odtrącony zalotnik wszedł w konszachty z czarnoksiężnikami, którzy zniszczyli mój piękny zamek, a mnie uwieźli w jego przepastnych lochach. Jedynie wiosna mogę wyjść na świat. Możesz uwolnić mnie od okrutnej kary. Wejdź tylko bez bojaźni w ciemna furtę, do której prowadzi ta wąska ścieżyną, a moja miłość i wielkie bogactwa będą twoja nagroda.

Pasterz bez namysłu rzucił się we wskazanym kierunku, gdy wtem cos błysnęło mu pod stopami. Byl to przepysznej roboty sztylet. Podniósł go i śmiało przekroczył ciemna furtę. W tej samej chwili jakby sie pieklo otwarło. Ziemia zadrżała pod stopami młodzieńca, sklepienie lochów zdało się walić na jego głowę, a ze wszystkich stron drogę tarasowały mu straszne paszcze potworów o kłach ociekających krwią. Na ten widok zamarło serce młodego pasterza i opuściła go odwaga.
- Nie mogę cie uratować, księżniczko! - zawołał ze straszliwym smutkiem w glosie.
W tej samej chwili znikły wszystkie straszydla i potwory, natomiast ukazała eis księżniczka, po której twarzy spływała wielka lza.
- Moja ty dolo nieszczęsna... - rzekła z wielkim żalem w glosie - nie ujrzysz mnie ty już nigdy, ani nikt ze śmiertelnych.
Wszystko nagle znikło, a smutny pasterz wrócił do wsi. Odtąd uśmiech nigdy już nie zagościł na jego twarzy. Rok później, w dzień św. Jana, znaleziono go martwego u stóp góry, pod która ukazywała mu sie złotowłosa księżniczka.


O krwawych godach weselnych

Na zamku Podskale koło Lwówka Sl. mieszkał niegdyś okrutny rycerz Bernard von Talkenberg. W zamkowych lochach pełno było ofiar jego okrucieństw. Talkenberg napadał nie tylko na kupców podążających pobliskim traktem handlowym. Mieszkańcy pobliskiej wsi Rzasiny narażeni byli na grabieże, pożary i mordy ze strony rycerza. Nadzieja dla nich była wróżbą, głosząca, ze "ogień, pełnią księżyca i dzwon na jutrznie beda zwiastunami zagłady zamku Podskale"
Wiosna 1476 r. kowal Adam Wiecha z Rzasin pojął za zonę piękna i posażna pannę z Gradówka, Dorotę Stelmach. Po ślubie młoda para z weselnym orszakiem udała się na ucztę do Rzasin. Droga wiodła leśnym wąwozem, w którym rozlegały sie beztroskie rozmowy i śmiechy weselników, nie spodziewających się przecież niczego złego. Nagle, wydajać dzikie okrzyki, wypadła zza kępy drzew grupa uzbrojonych mężczyzn z Talkenbergiem na czele. Obrabowano gości, a próbujących się bronic zabito. Piękną Dorote zawleczono na zamek Podskale, spodziewając sie otrzymać od jej rodziny bogaty okup. Pan młody uszedł z życiem i zwrócił się ze skarga na okrutnego pana do króla Macieja Korwina, panującego wówczas na Slasku. Król przyjął skarge i rozkazał zorganizować wyprawę, zdobyc zamek, zrównać go z ziemia, a rozbójnika wziąć żywcem.
Nadszedł wieczór 1 maja 1476 r. Słońce już zaszło, a na niebie błyszczał księżyc w pełni. Nagle zapłonęły żołnierskie pochodnie i królewska wyprawa, wzmocniona lwóweckimi mieszczanami i kowarskimi górnikami, rozpoczęła szturm na zamek. Pierwsze uderzenie zostało odparte. Nagle w ciszy poranka rozległ się dźwięk dzwonu na jutrznie, co było sygnałem do kolejnego ataku. Kiedy i ten okazal sie nieskuteczny, nagle powietrzem wstrząsnął olbrzymi huk, a ziemia zadrżała. To górnicy z Kowar wysadzili w powietrze wieżę bramna z częścią murów. Zbójecka warownia została zdobyta, a piękna Dorota uratowana przez jej męża. Zapanowała wielka radość, a z przepastnej piwniczki wytoczono beczki ze smakowitymi trunkami. Zdobywcy bawili się, jedli i pili do późnego wieczora, a okrutny Talkenberg wylądował w lochu. Wkrótce za popełnione zbrodnie został ścięty. A kowal Adam z piękna Dorota żyli oczywiście długo i szczęśliwie.
Na pamiątkę zdobycia zamku pierwszego maja każdego roku, wcześnie rano na jutrznie, z wieży kościoła w Rzasinach dobiegał mieszkańców okolicy radosny dźwięk dzwonów.

Wyścig z diabłem

Dawno, dawno temu mieszkał w Slupcu czlowiek nazwiskiem Zenker. Byl biedny, bo źle mu się wiodło, ale sąsiedzi mówili, ze to kara za bezbożność. Zyl samotnie, aż w końcu miał dość swojego losu i wybrał się na Wilcza Górę, gdzie zaczął przywoływać diabla. Kiedy bies się zjawił, Zenker mu się poskarżył:
- Żle mi się wiedzie, ale ani ludzie, ani dobry Bóg nie chcą mi pomóc. Przyszedłem wiec do ciebie z propozycja. Jeśli dasz mi tysiąc dukatów i zapewnisz piec lat dostatniego życia, zapisze ci swoja dusze.
- Zgoda - odrzekł czart - spełnię twoje życzenie. A kiedy przyjdę za piec lat, będziesz miał godzinę na przebycie drogi ze Słupca do kościoła w Wambierzycach. Jeśli nie uda ci się, dusza będzie moja.
Diabeł szyderczo się uśmiechnął, a następnie skaleczył lewe ramie Zenkera, umoczył we krwi gęsie pióro i wskazał mu miejsce na złożenie podpisu pod cyrografem. Wkrótce Zenker znalazł obiecany tysiąc dukatów i zaczął używać życia, co przychodziło mu niezwykle łatwo. Nadszedł jednak dzień, w którym musiał walczyć o swoja dusze. Diabeł zjawił się punktualnie, a Zenkera nagle ogarnął strach, kolana się pod nim ugięły i poczuł, ze próbie nie podoła. Przypomniał sobie wtedy o rzeźbie Matki Boskiej, słynącej laskami, stojącej w szklanej skrzynce na ołtarzu wambierzyckiego kościoła. Przysiągł teraz, ze jeśli szczęśliwie i w umówionym czasie dotrze do celu, poprawi się, a z pozostałych pieniędzy pięknie wystroi wnętrze świątyni. Nagle cudowna figura uniosła się w powietrzu, a Zenker, odzyskawszy siły, puścił się pędem do Wambierzyc. W ostatnich sekundach mijającej godziny wstępował właśnie po schodach wambierzyckiej świątyni, a wtedy juz diabelska władza nie mogla dosięgnąć Zenkera. Jeszcze tylko czart z bezsilności rzucił pod jego nogi porwany na strzępy cyrograf.
Od tego czasu Zenker stal się pobożnym człowiekiem, żył długo i uczynił wiele dobrego dla ludzi i Kościoła.


O żonie burmistrza Bolkowa

Młoda zona burmistrza Schülera wkrótce po połogu wybrała sie do siostry we Wrocławiu. Ta nieopatrzna decyzja sprawiła, iz burmistrzowa zachorowała, aż w końcu ogarnęła ja pozorna smierc. Zrozpaczony burmistrz, nie chcąc się tak szybko rozstawać z ukochana, przetrzymywał jej ciało w ciepłym pokoju, wreszcie jednak włożono ja do trumny. Służba ubrała niewiastę w najładniejszą suknie, a dłonie i szyje ozdobiła naszyjnikiem, kolczykami i bransoleta.
Pogrzeb odbył się 18 marca 1533 r., ale gdy po raz ostatni przed złożeniem do grobu ciało zony burmistrza pokazano orszakowi pogrzebowemu, grabarz Phillipp Benedix obmyślił haniebny plan. Postanowił w nocy zrabować wszystkie kosztowności. Udał się wiec o północy na cmentarz, odkopał trumnę i zszedł do dołu. Rzucił się chciwie na klejnoty i bez kłopotów zdjął kolczyki i naszyjnik. Kiedy jednak chciał odpiąć bransoletę, musiał gwałtowniej szarpnąć ciałem burmistrzowej. W tym momencie kobieta zbudziła się z letargu i chwyciła grabarza-złodzieja za rękę. Ten, przerażony, umknął do domu, pozostawiając w grobie łopatę i drabinę, dzięki którym kobieta wydostała się na zewnątrz i udała się prosto do swojego domu w Rynku. Stanęła pod drzwiami i zaczęła w nie pukać, wołając po imieniu swoja kucharkę. Ta poznała po glosie swoja panią, ale przerażona pobiegła po pana, który otworzył drzwi i zdumiony ujrzał stojąca przed nim "zmarłą" żonę. Po tym wydarzeniu żyła ona jeszcze kilka lat, ale cały czas miała już blada cerę. Za uratowanie zony burmistrz nie wymierzył kary grabarzowi, który jednak zmuszony był opuścić miasto i udać się na wygnanie.


O Czarnej Prababce

Właściciele zamku Grodziec mieli w zamku swojego rodzinnego ducha nazywanego Czarna Prababka - stara damę, ubrana w czarne szaty, z błyszczącym, srebrnym krzyżem na piersiach. Gdy duch spotkał zlego człowieka, srebrzysty krzyż matowiał i tracił swój blask.
Widmo wiele razy służyło członkom rodu pomocą, ale o jednej szczególnej przysłodzę oddanej przez owego dobrego ducha pamiec przetrwala przez wiele stuleci.
Jeden z panów zamku miał zamiar wydać swoja piękną córkę za moznego rycerza. Nie wiedział jednak, ze jego przyszły zięć nie wzbogacił się w sposób uczciwy, ale był zwyczajnym rozbójnikiem, który grabił spokojnych ludzi. Wyznaczono już dzień wesela, nie bacząc na smutek dziewczyny, która od dawna kochała innego młodzieńca. Takie to były czasy...
Wtedy jednak w sprawę wmieszała się Czarna Prababka, która ostrzegla dziewczynę. W dzień wesela panna młoda uciekła z rodzinnego domu i potajemnie poślubiła swojego ukochanego. Długo jeszcze ludność pokazywała wyłom w cmentarnym murze, który Czarna Prababka wskazała dziewczynie jako drogę ucieczki. Na pamiątkę wydarzenia miejsce to nazywano Dziewczęcym Skokiem.
Wkrótce za sprawa Czarnej Prababki rycerz-rozbójnik zostal zdemaskowany. Okoliczni rycerze urządzili przeciw niemu wyprawę i zabili go w walce. Pan na Grodzcu przebaczył, oczywiście, córce ucieczkę, która uratowała ja od poślubienia rozbójnika. Od tego czasu wraz z ukochanym małżonkiem żyła na zamku długo i szczęśliwie, a Czarna Prababka podarowała młodej parze swój srebrzysty krzyż, dzięki któremu zawsze mogli poznać, z jakim człowiekiem maja do czynienia: z dobrym czy zlym. Krzyż ten byl w posiadaniu rodziny przez wiele pokoleń i zaginał dopiero podczas wojny trzydziestoletniej.

O ślubnej obrączce i myszce

Pewnego pięknego, słonecznego dnia 1656 r. Christoph Leopold hr. von Schaffgotsch zaprosił swoja młoda i oczywiście piękną żonę na jedno ze wzgórz we wsi Proszówka kolo Gryfowa Sl. Z wierzchołka roztaczał się przepiękny widok na Karkonosze i Góry Izerskie, było wspaniale, wiec zabawili tu nieco dłużej... Gdy młoda para postanowiła wrócić do pobliskiego zamku Gryf, hr. Christoph zauważył, ze nie ma swojej ślubnej obrączki. Nie udało się jej odnaleźć. Szczególnie młoda hrabina była zasmucona strata tak ważnego dla niej symbolu małżeństwa. Zmartwienie to pogłębiła pózniej wiejska wróżbitka Joanna, która przepowiedziała, ze jeśli obrączka się nie znajdzie, ród Schaffgotschów wkrótce wymrze.
Minal rok. Młoda para ponownie bawiła na górze, tym razem w licznym towarzystwie. Na trawie rozłożono wielki dywan, na którym zasiedli goscie, aby uraczyć sie jadłem i napitkiem. W pewnym momencie na dywanie zjawiła sie małą myszka i popatrzyła na towarzystwo swoimi świdrującymi oczkami. Jeden ze służących złapał myszkę i już chciał ja zabić, gdy mloda hrabina powiedziała mu:
- Nie zabijaj jej. Pozwól jej odejść, a kto wie, czy nie przyniesie nam szczęścia.
Wypuszczona przez sługę myszka natychmiast znikła wśród wysokich traw. Zanim rozbawione towarzystwo skończyło biesiadę, myszka zjawila sie ponownie. I nie przyszla z pustymi rekami, a raczej z pustym pyszczkiem. Trzymała w nim bowiem zgubiona przed rokiem obrączkę, która polozyla przed zdumiona hrabina. Myszka czmychnęła w trawę, a młodzi Schaffgotschowie stali jeszcze długą chwile zdumieni, ale szczęśliwi, ze nie spelni sie tragiczna przepowiednia Joanny.
Na pamiątkę tego wydarzenia i z wdzięczności hr. Christoph wybudował na tym miejscu w 1657 r. kaplice, która poświecił swojemu patronowi, sw. Leopoldowi.

Skarby zamku Homole

Zamek Homole, lezący między Lewinem Kłodzkim a Dusznikami, zamieszkiwał niegdyś możny pan nad wyraz miłujący swoja małżonkę. Ta jednak zakochana w młodym i pięknym rycerzu rozbójniku Hradyszu postanowiła pozbyć się męża. Gdy pewnego dnia pan zamku utrudzony przysnął w swojej zbrojowni, zona wbila mu w serce sztylet. Jeszcze nie umilkła pieśń żałobną, a już odbył się huczny ślub. Hradysz nie palal jednak wielka miłością do małżonki, poślubił ja tylko przez chciwość. Ponieważ miał dziewczynę, która kochał naprawdę i z nią chciał się związać na cale życie, szybko zamordował żonę. Jej ciało pochowano obok pierwszego meza. Szybko rozeszła się wśród ludu wieść, ze nie zaznała ona spokoju i jej zjawa bladzi po okolicznych wzgórzach i lasach, przybrana w białą szatę, z pękiem kluczy i sztyletem w rekach.
Po stu latach od tych tragicznych wydarzeń spotkał zjawę pewien młody drwal. Zjawa zaczęła go błagać, aby ulitował sie nad jej losem i zdjął z niej czary. Tylko bowiem raz na sto lat przez siedem dni można było to zrobić, a termin upływał za dwa dni.
- Przyjdź jutro w to samo miejsce - powiedziała zjawa - a pojawię się tu jeszcze raz, ale w postaci ohydnej żmii z pękiem kluczy w pysku. Zabij wtedy gada i odbierz klucze, a będę wyzwolona.
Drwal następnego dnia przestraszył się jednak gada i uciekł. Dopiero sto lat później znalazł się śmiałek, który zabił żmije i wyrwał jej klucze z pyska. Ciało gada rozsypalo sie w proch, z którego ulecial w niebo śnieżnobiały golab, czyli dusza nieszczęśliwej pokutnicy. Klucze otworzyły śmiałkowi drzwi do podziemi homolskiego zamku, gdzie odnalazł niezmierzone skarby. Do torby wrzucił tylko tyle, ile sie zmieściło, a po resztę postanowił wrócić pózniej. Zgubił jednak klucze i nigdy juz nie odnalazł tego miejsca. Skarby czekają wiec na swojego odkrywce w podziemiach zamku Homole.

Szwedzki generał z Gór Sowich

Pewien szwedzki generał, który poległ podczas wojny trzydziestoletniej, został pochowany na Wielkiej Sowie. Ponieważ jednak za zycia dopuścił się wielu zbrodniczych czynów, nie zaznał po śmierci spokoju. Za kare przez dwieście lat włóczyć sie musial po leśnych bezdrozach Gór Sowich.
Kto ducha spotkał, zwracał uwagę na buty. Kiedy bowiem miał na nogach buty czarne, nie zważał na przechodnia i można było minąć starego Szweda bez żadnych konsekwencji. Gorzej, gdy mial buty szklane. Oznaczalo to, ze jest zly, ma fatalny humor i może napotkanego wieśniaka mocno poturbować.
Mieszkańcy Gór Sowich opowiadali sobie, ze olbrzymie skarby ukryte sa w grobowcu generala. On sam chodzi w mundurze zdobnym w zlocone naszywki, wstegi i szczerozłote guziki, a u pasa nosi szczerozłota szpade wysadzana diamentami i rubinami. Pewnego razu kilku górników z Nowej Rudy wybrało się na szczyt Wielkiej Sowy w poszukiwaniu skarbów generała. Bez trudu znaleźli grobowiec i już-już zabierali sie do kopania, kiedy nagle z głębi ziemi dal sie słyszeć przerażający, głuchy grzmot. Grobowiec powoli się otworzył, a z czeluści powstał generał ze szpada w dłoni. Poszukiwacze skarbów uciekli w popłochu. Szczęśliwie dotarli do swoich domów, ale od tej pory nikt juz nie próbował poszukiwać skarbów na Wielkiej Sowie i niepokoić generała.

O założeniu Złotnik Lubańskich

Działo się to w połowie XVII w., wkrótce po zakonczeniu wojny trzydziestoletniej. Pewnego dnia Christoph von Nostitz, właściciel zamku Czocha, zatrzymał sie na nocleg w malej miejscowości polozonej na wysokim, lewym brzegu Kwisy. Kiedy rano sie obudził, przypomniał mu się sen, w którym po jego lewej ręce znajdowała sie bryla czystego zlota. Nakazał wiec kopać w miejscu, w którym spal. Znaleziono zloto, a miejscowość otrzymala prawa miasta górniczego. Na pamiatke proroczego snu miejsce to nazwano Goldentraum, czyli Zloty Sen, a dzis sa to Zlotniki Lubanskie.

O powstaniu kopalni węgla

Pewnego razu wyruszył w góry mały pastuszek. Jego rodzice mieszkali w Wałbrzychu w ubogiej chałupce, a on, pomagając im, codziennie wychodził z niewielkim stadkiem owiec, aby je paść na porośniętych soczysta trawa górskich zboczach. Podczas gdy owce spokojnie skubaly trawę, chłopiec myszkował po zaroślach, śledząc ptactwo i zwierzęta. Pewnego dnia, gdy uspokojony tym, ze owce sie nie rozbiegają i spokojnie skubią trawę, ruszył znów na wędrówkę po okolicy. I znalazł coś, czego na co dzien sie nie znajduje - lisia norę. W jej wnętrzu i wokół niej leżało pelno dziwnych czarnych kamieni, dość lekkich, błyszczących i brodzących rece. Chłopiec postanowił zabrać kilka do domu i pokazać rodzicom. Ale oni, utrudzeni codzienna robota, nie okazali żadnego zainteresowania znaleziskiem.
- Wyrzuć te kamienie, bo mi izbę zaśmiecisz - burknęła na odczepnego matka.
Pastuszkowi nie chciało się wychodzić z izby, wiec wrzucił je do ognia. Jakież było jego zdziwienie, gdy po chwili zauważył, ze "kamienie" zaczęły płonąc.
Wieść o węglu, bo nim właśnie były owe kamienie, rozeszła się po okolicy szybko. Wielu ludzi nawet z dalszych stron wyruszyło po nie do lisiej jamy. Wkrótce na jej miejscu powstała pierwsza w tych stronach kopalnia wegla, długo jeszcze nazywana "Lisia Sztolnia".

Zgłoś jeśli naruszono regulamin