Legendy - Suwałki i okolice-Wyspy wingryny.docx

(22 KB) Pobierz

Legendy - Suwałki i okolice

Wyspy wingryny

To było dawno, dawno temu. Na półwyspie wrzynającym się w jezioro Wigry - nie opodal klasztoru, którego okazała sylwetka wznosi się na wzgórzu - pasała swoją krówkę piękna córka starego osacznika. Miała na imię Wingryna. Pewnego razu, siedząc na brzegu jeziora, dostrzegła w oddali płynącą w stronę klasztornego półwyspu łódź. Spojrzała na niebo. Nadciągała wiosenna burza. Czarne, kłębiące się nad jeziorem chmury co raz to przecinała błyskawica, a chwilę potem głuchy grzmot piorunów przetaczał się przez puszczę.
Nagle zakołysały się wierzchołki drzew, a przelatujący po nich wiatr zmącił jednocześnie spokojną dotąd toń jeziora. Ledwie pół zdrowaśki wystraszona Wingryna zmówiła, a już burza rozszalał się na dobre. Dziewczyna z niepokojem wpatrywał się w niewielką skorupę łodzi miotanej wzburzonymi falami. Czy wiosłujący w niej człowiek zdąży wpłynąć w zaciszną zatokę zanim jakaś większa fala nie przewróci jego lodzi? Nim ucichł kolejny grzmot, już stało się to najgorsze. Na oczach Wingryny nadpłynęła wysoka fala i przewróciła łódź. Widziała, jak wypadł z niej człowiek. Rozpoznała po białym habicie, iż jest to zakonnik z wigierskiego klasztoru. Początkowo dość raźnie płynął on ku brzegowi, lecz im był bliżej, tym siły jego słabły. Nasiąknięty wodą habit ciągną go na dno.
- Co czynić, co czynić, jak pomóc biedakowi? - szeptała przerażona dziewczyna. W pewnej chwili przeleciała nad nią biała mewa. Spojrzała za nią Wingryna i w tejże sekundzie przypomniał sobie, że w pobliskiej zatoczce ojciec tego ranka zostawił łódź rybacką. Przebiegła łączkę, odnalazła łódź, wskoczyła do niej i ujęła wiosła w dłonie. A że była zręczną wioślarką i umiała pokonywać wzburzone fale, wnet wydostała się na otwartą przestrzeń wodnej kipieli. Im bliżej była zakonnika, tym wyraźniej widziała, że walczy on o życie resztkami sił... Dotarła doń w ostatniej chwili, kiedy jego ręce w rozpaczliwym geście unosiły się ponad wodę. Chwyciła te ręce i z największym trudem wciągnęła półprzytomnego kamedułę do łodzi.
Był to brat Fabian, najmłodszy z zakonników, zapalony - o czym kiedyś napomknął jej ojciec - zbieracz leśnych ziół.
Kiedy dobili do brzegu, zakonnik wrócił już do sił, tak że bez pomocy Wingryny wyszedł z łodzi. Nie śmiąc spojrzeć w oczy dziewczynie, wyszeptał tylko słowa podzięki za uratowanie życia. Po paru krokach zatrzymał się jednak, bo nie mógł opanować pokusy, żeby nie spojrzeć na swą wybawicielkę. Spotkały się ich oczy, źrenice rozszerzyły, serca mocniej zabiły. I chociaż nie odezwali się do siebie ani słowem, przez owo spojrzenie zrodziło się w nich nie znane im dotąd uczucie.
Mijały dnie i tygodnie. Młody zakonnik częściej myślał o pięknej Wingrynie niż o Bogu i o zbawieniu duszy. Również Wingryna nie mogła zapomnieć młodzieńca. Każdego popołudnia podpływała łodzią w miejsce, gdzie Czarna Hańcza wypływa z jeziora Wigry i patrzył na klasztorne mury. I każdego popołudnia stał tam jej ukochany, śląc ku niej tęskne spojrzenia.
Te niewinne spotkania młodych wypatrzyli starsi zakonnicy i powiadomili o nich przeora - starca pobożnego, lecz nader surowego. Gdy się o spotkaniach dowiedział rozkazał młodego kamedułę zamknąć w kościelnej wieży.

Tam w zimnicy i ciemnicy, bez widoku na jezioro i bez możności widywania Wingryny, usychał z tęsknoty, aż pewnej jesiennej nocy oddał duszę Bogu. Ulatująca do raju dusza potrąciła kościelny dzwon. Posłyszawszy jego żałosny ton, Wingryna domyśliła się nieszczęścia. Popadła w tak wielką rozpacz, że nie minęło dni wiele, a i ona odeszła z tego świata, pogrążając w rozpaczy starego osacznika.
Czas, jak to się powiada, leczy rany. I pewnie ludzie z nadwigierskiej okolicy zapomnieliby o historii nieszczęśliwych kochanków, gdyby nie dziwne zjawiska, jakie po ich śmierci dziać się zaczęły...
Szeptali między sobą zakonnicy, że w dniu, kiedy umarł młody kameduła i rozległ się głos żałosny dzwonu, woda w Wigrach od strony Zatoki Hańczańskiej straszliwie się wzburzyła i buchnęła w górę wysoką fontanną. A kiedy opadła, ujrzeli wyspę której w tym miejscu nigdy przedtem nie było. Widzieli teżto zjawisko pasterze pasący krowy na zboczach stromego brzegu Wysokiego Rogu. Z kolei następnego ranka po śmierci Wingryny, na odległość strzały wystrzelonej z łuku, wyłoniła się z wody nieco mniejsza wysepka. Na obu wnet wyrosły smukłe brzozy, dlatego rybacy wysepki te nazwali Brzozowymi. Ci jednak, którzy znają legendę o miłości córki osacznika i kameduły, nazywają je Wysepkami Wingryny.
Otóż w księżycowe, sierpniowe noce - kiedy gwiazdy spadają z nieba - niesie się po jeziornej toni tęskne wołanie kochanków. Zakochani wynurzają się z głębiny, wchodzą na brzeg wysepek i wyciągają do siebie ramiona. Wtedy obie wyspy podpływają do siebie jak łodzie, a młodzi biegną ku sobie. I już, już, kiedy mają się objąć czułym uściskiem, rozdziela ich przekleństwo przeora. W tym momencie zrywa się gwałtowny wicher i oddala od siebie obie wysepki. Mrok rozświetla błyskawica, grom przetacza się przez puszczę a młodzi znikają we wzburzonych falach.
Gminna wieść powiada, że dziać się tak będzie dotąd, dopóki nad Wigrami nie zjawi się chłopiec i dziewczyna, których miłość będzie jeszcze silniejsza aniżeli uczucie Wingryny i kameduły. Legenda nic już nie mówi o tym, co się wówczas stanie z obiema wyspami. Może połączą się w jedną a Wingryna i jej ukochany uwolnią się od przekleństwa przeora?


Powstanie Suwałk

Było to dawno, dawno, może trzysta, może czterysta, a może i więcej lat temu . Przez bagnisty gąszcz Puszczy Sudowskiej przedzierała się garstka nikomu nie znanych ludzi. Dniem polowali na zwierza lub zapuszczali sieci w jeziora i potoki w pogoni za żywnością, nocą na suchym wzniesieniu rozpalali ognisko, sporządzali pieczyste i czekali do rana, drzemiąc i czuwając na przemian . Może jako przestępcy przeciwko litewskiej władzy książęcej nadsłuchiwali przezornie, czy ucho ich nie usłyszy dalekich głosów pogoni? Może skazani na banicję ciągnęli bliżej puszcz mazowieckich, o których tyle słyszeli od giedymiowskich, może witoldowych rycerzy?
Dajmy wszakże spokój domysłom . Dość, że gromadka znużonych wędrowców, włóczęgów - zwanych po litewsku suwiłkaj - doszła do Czarnej Hańczy, zbadała okolicę i tu postanowiła zatrzymać się na zawsze. Kto wie, może nie milknące echo trojdenowskiego gana cze przykuło ich do miejsca, którym dobroduszny, a posępny drwal litewski umiał się zachwycić. Z hukiem padły pierwsze pnie drzewa budulcowego. Krzykiem sygnalizującym niebezpieczeństwo odpowiadało ptactwo błotne i lądowe. A ludzie rąbali zapamiętale. Wkrótce pierwsze prymitywne domki na kształt szałasów wynurzyły się jakby spod ziem i nad łagodnym brzegiem Czarnej Hańczy. W ten sposób suwiłkaj dali początek nowej osadzie, która od litewskiego brzmienia włóczęgów otrzymała nazwę Suwałk.
Po kilku wiekach , gdy już na wyspie wigierskiej mocno usadowili się kameduli, gdy zbudowali erem i doszli do wielkiej zamożności, postanowili założyć w swych odległych dobrach miasto. Ich wybór padł na niewielką wieś Suwałki. I tak stosownym dokumentem z 1715 roku, podpisanym przez przeora ojca Ildefonsa, z dotychczasowej wioski uczyniono miasto, nadając mu ziemię przywileje, prawa i obowiązki.


Święte miejsce

Dwa kilometry na lewo od drogi ze Szczerby do Raczek, nad jeziorem Jałowe i rzeką Rospudą, znajduje się niezwykle uroczy, a przy tym bardzo tajemniczy zakątek, zwany Świętym Miejscem. Jest to niewielka polana, okolona wzgórkami, porośniętymi sosnowo-świerkowym, wysokopiennym lasem. Z pobliskiego wzgórza wypływa źródło, którego zimna i smaczna woda ma podobno cudowną moc. Ludzie wierzą, że po obmyciu się i napiciu leczy ona różne dolegliwości, tak zewnętrzne, jak i wewnętrzne. Szczególną wagę zwracają stojące na tle majestatycznych świerków krzyże drewniane i kamienne. Jeden z nich zbity jest z bali drewnianych, w kilku miejscach nadpalony, z drobnymi monetami wetkniętymi w spękania.
Dziwna rzecz, że nikt nigdy tego miejsca nie poświęcał ani nie nadawał mu odpustów kościelnych, a mimo to jest ono święte tak z nazwy, jak i związanych z nim tradycji, zwyczajów i obrzędów, sięgających jeszcze czasów pogańskich. Zwłaszcza na świętego Jana odbywał się tu dorocznie wielki odpust z udziałem licznej rzeszy pątników, przybywających nieraz z bardzo odległych stron. W płynącym obok krzyżów strumyku obmywali się cierpiący na rozmaite choroby, pili wodę i zabierali do butelek. Kąpały się w nim także zdrowe dzieci, które zostawiały potem koszule w rzece, ażeby w przyszłości choroba ich ominęła, żeby już teraz odpłynęła z wodą. A cierpiący na bóle gardła i głowy obwiązywali chustkami krzyże w ich dolnej części; "zostawiali" - jak mówią starsi ludzie - w ten sposób chorobę.
Pod krzyżami składano ofiary w postaci darów naturalnych, a więc płótno, len, świece, wosk, miód, chleb, jaja, ser itp.; a pieniądze rzucano do skarbonki. Wszystko to zabierała później służba kościelna z pobliskiej Janówki.


Dawno, dawno, bardzo dawno temu, a może jeszcze wcześniej, tak że najstarsi nawet ludzie tego nie pamiętają, pasła jakaś staruszka krowy w pobliżu polany. Słynęła z pobożności, życzliwego dla wszystkich serca i ogromnej pracowitości. Któregoś dnia, jak zwykle, przyprowadziła krowy na swoje miejsce. Krowy się pasły, a ona zajęła się zbieraniem ziół w lesie.
Nagle spostrzegła, że wokół dzieje się coś dziwnego. Cała polana zalana został wielką niesamowitą oślepiającą jasnością, która ogarnęła bór, rzekę, łączkę i rosnący nie opodal dąb. I wówczas to objawił się staruszce święty Jan.
Wystraszona, czym prędzej przypędziła krowy do domu. O wszystkim opowiedziała swoim najbliższym. Ci zaraz udali się do miejscowego proboszcza, aby powiedzieć mu o niecodziennym zjawisku . Razem z księdzem poszli na łączkę, gdzie znaleźli figurkę świętego Jana. Uznano to za cud, a polankę nazwano Świętym Miejscem . Ze starego, pamiętającego jeszcze czasy pogańskie, obalonego podczas owej Światłości dębu zrobiono krzyż, który potem czczony był najwięcej.
Wiele lat temu, jeszcze za panowania carskiego, mieszkał w pobliskich Kuriankach leśniczy Rosjanin, któremu nie podobały się stojące na polanie krzyże. Wezwał więc swoich parobków i nakazał im, aby je pościnali i wrzucili do płynącej obok Rospudy. Gdy słudzy spełnili jego polecenie i spuścili krzyż do wody, stało się coś dziwnego. Nie popłynęły one z prądem rzeki, lecz trzymały się mocno brzegu. Wówczas rozwścieczony leśniczy rozkazał siłą odepchnąć je od brzegu. Nadaremnie jednak, bo krzyże nadal trzymały się Świętego Miejsca. Rosjanin dał za wygraną, a miejscowa ludność ustawiła krzyże na dawnych miejscach.


Jak powstał Augustów

Przed kilkoma wiekami, w miejscach gdzie dzisiaj tętnią życiem miasta, rozciągała się ogromna puszcza pełna zwierzyny. Niejeden możny pan ze swoją świtą wyruszał na łowy i cicha wówczas puszcza napełniała się życiem, zgiełkiem i gwarem ludzkich głosów.
Dnia pewnego przybył na polowanie król Zygmunt August ze swoją świtą a ponieważ był zapalonym myśliwym, pogonił za zranionym zwierzęciem i zabłądził w puszczy.
Zapadał zmrok. Koń i jeździec byli już u kresu sił. Wtem zupełnie niespodziewanie natknęli się na malutką chałupkę, w której mieszkał ubogi chłop ze swoją rodziną. Króla przyjęto z iście staropolską gościnnością. Długo tej nocy płonęło łuczywo w ubogiej chacie. Gorąca strawa i mocny miód usposobił chłopa do zwierzeń, skarżył się więc na swoją niedolę i niedostatek, w jakim żyje. Król słuchał go w smutnej zadumie, a wczesnym rankiem, żegnając gościnnego człowieka, obiecał że jeszcze wróci w te strony i ulży jego niedoli.
Nie upłynęła godzina od wyjazdu możnego pana, kiedy dał się słyszeć tętent koni. Zląkł się chłop, a wybiegłszy przed chatę ujrzał jeźdźców na koniach. Na zapytanie, czy nie widział czasem zbłąkanego myśliwego, odpowiedział:
- A był tu jakiś, ino już se pojechał.
- A czy wiesz, chłopie, kogo gościłeś u siebie? Samego króla!
Chłop ze wzruszenia i strachu padł na kolana i zaczął się żegnać. Jeźdźcy tymczasem spytali o kierunek, w którym udał się król, wspięli konie i odjechali.
Długo nie mógł ochłonąć z wrażenia ubogi chłop, ale z czasem zapomniał o owym zdarzeniu. Jakież było jego zdumienie, kiedy któregoś dnia zapukano do jego skromnego mieszkania, po czym w drzwiach staną ów myśliwy, którego nazywano królem.
Od tego czasu stał się on częstym gościem ubogiej chatki, a w kilka lat później wyrosły w okolicy pierwsze domy. Tak narodziło się nowe miasto, które nazwał swoim imieniem - Augustów.


Historia sanktuarium w studzienniczej

Działo się to ponad dwa wieki temu, niedaleko Augustowa, w dawnej Puszczy Perstuńskiej, w miejscu połączenia się dwóch jezior: Białego i Studzienicznego. Na bezludnej wyspie, odwiedzanej chyba tylko przez przypadkowych myśliwych i rybaków, osiedlił się Wincenty Morawski, był pułkownik wojsk polskich, zasłużony na wielu polach bitew. Tu, w głuchej puszczy, szukał spokoju po burzach życiowych. Postanowił zamienić oręż na różaniec i usunąć się w cień. Zamieszkał w pustelni, by resztę swych dni poświęcić modlitwie.
Zrazu wiódł życie samotne, bogobojne, ciche, w kontakcie z przyrodą i Bogiem. Brodząc po puszczy, poznawał różne zioła i ich właściwości; nauczył się odróżniać rośliny trujące od kojących ból i leczących choroby. Często wypróbowywał je na sobie.
Mimo oddalenia od świata, jego pobożność zaczęła interesować mieszkających w okolicy ludzi. Tym bardziej że pustelnik miał dobre i czułe na niedolę bliźnich serce i nie skąpił potrzebującym rady, pomocy czy leków. Jeden czy drugi, wyleczony, rozgłaszał z wdzięczności sławę lekarza pustelnika. Zaczęli odwiedzać go mieszkańcy coraz dalszych okolic, a starzec nie odmawiał nikomu. W zamian ludzie znosili na jego ręce różne ofiary Bogu.
Pustelnik zawiesił na dębie przyniesiony z Rzymu obraz Matki Boskiej, który wkrótce zasłyną cudami. Obok dębu wykopał studzienkę. Woda z niej miała właściwości lecznicze; pomagała w rozmaitych cierpieniach, zwłaszcza w chorobach oczu. Od niej to jezioro nosi nazwę Studzieniczne, a założoną później wieś- Studzieniczna.
Po jakimś czasie postanowił Morawski uczynić to miejsce bardziej godnym. Z zebranych ofiar wystawiła wyspie mniejszej - jak lud mówi: na grądziku - kaplicę poświęconą Matce Boskiej. A w kilkanaście lat później dziedzic Solistówki, Stanisław Karwowski, zakupił za sto tynfów stary kościółek w Augustowie i przy pomocy wiernych przeniósł go na wyspę większą. Odtąd ludzie z całej okolicy, a nawet z dalszych stron, gromadzili się w dni świąteczne w obu świątyniach.
Pustelnika po śmierci pochowano pod wielkim ołtarzem w kościele. Za ołtarzem umieszczono jego portret. Stary dąb został ścięty przez Rosjan, a obraz przeniesiony do kaplicy. Obraz Matki Boskiej Studzienicznej nosili na swoim sztandarze powstańcy Wawra-Ramotowskiego.
Tamtych świątyń dziś już nie ma. Obecne pochodzą z lat późniejszych. Ale tradycje odpustowe - głównie w Zielone Święta - oraz wiara w cudowny obraz Matki Boskiej i leczniczą moc wody ze studzienki pozostały.


Legenda o Netcie

Bardzo dawno temu, gdy nie było na świecie ani nas, ani naszych rodziców, dzisiejsze wschodnie obszary Polski porastał bór niezmierzony. Szybkoskrzydłe orły i sokoły, szybujące wysoko na niebie, widział z góry tylko szeroko rozlane morze świerków, sosen zielonych i małe polanki zalane słońcem. Barwa drzew była tak ciemna, że prawie czarna. Nad lasem wisiało niebo, raz świetliste jak pióra kraski, innym razem zaś nachmurzone straszył swą burością.
Po niedługim jednak czasie człowiek, jako że jest to istota lubiąca tajemnice i trudności na swojej drodze spotykać zaczął powoli zakłócać spokój dziewiczej głuszy. Na polanach budowano drewniane chatynki, zakładano leśne osady, karczowano lasy.
W jednej z takich osad, zamieszkałej przez potomków pierwszych karczowników, pośród innych ludzi mieszkała stara wdowa z córką Nettą, która nie więcej niż szesnaście wiosen liczyć sobie mogła. Młódka lubił ponad wszystko zwierzęta i ptaki. Wychowała nawet małego jelonka, który za sprawą rysia przez matkę osierocony został i błąkał się bezbronny po lesie. Z biegiem czasu jelonek wyrósł i wypiękniał. Często przybiegał do leśnej chaty lub też oprowadzał młodziutką Nettę po zielonym królestwie spokoju.

Dziewczyna krasą swą i dobrym sercem cieszyła starą wdowę która zawsze mogła liczyć na pomoc córki. To właśnie ona zaopatrywała matkę i samotne kobiety w żywność. Strzelać bowiem z łuku i jeździć konno umiał tak, że z każdym młodzianem konkurować mogła.
Nauczył ją tego ojciec, który upragnionym synem przez matkę obdarzony nie został a umierając na zakaźną chorobę zabrał ze sobą do grobu trzy starsze córki. Najmłodsza jednak nie zawiodła jego nadziei.
Lasy otaczające chatę kryły w sobie wiele tajemnic. Nocą słychać było ciężkie posapywanie majestatycznych żubrów, ciche kroki łosi przeprowadzających przez bagna swoje małe. Czasem krzyknął puszczyk, przebiegło stado saren lub ciężko stąpał zaspany bury niedźwiedź. Na ową zwierzynę, wielce cenioną przez bogatych mężów, wyruszały całe hordy myśliwych z różnych stron kraju.
Pewnego razu w strony te zawitał król Zygmunt August ze swoją świtą. I chociaż król trofeów przeróżnych miał po wielu polowaniach niezmiernie dużo, w czasie wyprawy tej postanowił zdobyć niedźwiedzie chrapy. Zapędził się więc za niedźwiedziem. Strzał i groty włóczni miękko wbijały się w ciało osaczonego przez myśliwych drapieżnika. Rozjuszony niedźwiedź z furią zaatakował króla. Królewski koń, wystraszony nagłym natarciem, skoczył zrzucają swego jeźdźca na wydeptaną trawę. Nagle strzał wbił się boleśnie w ziejące czerwonością oko drapieżcy. Ten nie wiedząc, kto zadał mu ranę, z furią ruszył na młodego chłopaka, wychodzącego zza drzew. Młodzik włócznią zamierzył się na niedźwiedzia. Cios ten zakończył życie leśnego rozbójnika.

Córka wdowy, bo ona to, przebrana za chłopca, uratowała dwór z opresji, zaprowadziła króla do swego domostwa, gdzie troskliwa matka opatrzyła ziołami jego potłuczenia. Zainteresowany życiem w puszczy król oglądał leśne gospodarstwa. Dowiedział się wówczas o dziewczęcej dobroci, odwadze, zręczności, a widząc niezwyczajną urodę Netty, zapragnął sprowadzić ją do swego zamku. Dziewczyna chciał jednak pozostać ze starą, chorą matką.
Aby odwdzięczyć się za oddane zasługi, król nazwał maleńką osadę Zygmuntowem. Rzeka płynąca niedaleko leśnej chatki została nazwana imieniem córki wdowy. Netta zaś jak dawniej biegał po lesie za srebrnorogim jeleniem. Widywała ją tam często siedząca na gałązce wilga, gdy złote słońce malowało swoimi promykami jej puszyste pióra.
Dziś - choć od dawna nie żyje ani wdowa, ani jej córka, ani żaden mieszkaniec leśnej osady - rzeka Netta płynie spokojnie przez piękną krainę i jak dawniej cieszy delikatnym pluskiem błękitnych fal uszy tych, którzy kochają przyrodę i zawarte w niej piękno.

Zaś legenda, chociaż minęły wieki, została i żyć będzie tak długo, jak długo będą szumieć potężne świerki w Puszczy Augustowskiej.

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin