Antynikotynowi fanatycy.odt

(42 KB) Pobierz

07.01.08 | brak komentarzy

 

W swojej pracy Palenie, klasa i legitymizacja władzy Sean Gabb zastanawia się, dlaczego w wielu krajach wprowadzono zakaz reklamowania papierosów. Jak to jest, że dozwolone są reklamy typu „Głosuj na Partię Dobrobytu i Wolności!”, zaś reklamy typu „Pal Camele!” – zakazane? Przecież głosowanie na Partię Dobrobytu i Wolności może być w skutkach o wiele gorsze dla wolności i dobrobytu niż palenie Cameli. Ten, kto dzisiaj zakazuje reklamowania papierosów – przeciwko czemu duże firmy tytoniowe nie protestowały, bo zakaz leży w interesie tych, którzy od dawna są obecni na rynku – jutro zakaże reklamowania opinii i idei. To jest najzwyczajniejsza w świecie cenzura prewencyjna, na którą nie wolno się godzić. Gabb zwraca uwagę na aspekt klasowy antytytoniowego ustawodawstwa – uderza ono bowiem przede wszystkim w klasę robotniczą, w ludzi o niższych dochodach, dla których palenie jest prostą, dostępną przyjemnością. Filip Palda, profesor ekonomii na École Nationale d’Administration Publique w Montrealu podaje, że w Kanadzie w grupie ludzi o najniższych dochodach pali 41,8%, zaś w grupie o najwyższych dochodach – 20,3%. Organizatorem antytytoniowej krucjaty jest „awangarda” inteligentów-postępowców rekrutujących się z klasy wyższej, pragnących przymusowo „oświecać” ludowy „ciemnogród” i narzucać mu „prawidłowy” styl życia i myślenia. Ciągłe ataki w mediach, że swoim dymem „zabijają innych” mają ich zawstydzić, wywołać poczucie winy, tak aby klasa rządząca mogła z nich ściągać ciężkie miliardy w postaci akcyzy i VAT-u, aby bez protestu godzili się na to, że za paczkę papierosów płacą dwa razy więcej niż powinni. Palacze, których większość stanowią ludzie o niższym statusie społecznym, niższym wykształceniu i niższych zarobkach, słabo się bronią i pozwalają się wyzyskiwać, wykorzystując jedyną dostępną im formę oporu wobec opresywnego systemu, jaką jest kupowanie tańszych papierosów ze szmuglu. Należy stanowczo zdementować propagandowy fałsz, pisze Palda, że palacze są obciążeniem dla państwowej służby zdrowia; otóż płacą oni znacznie więcej w podatkach, jakimi obłożone są papierosy, niż wynosi koszt leczenia chorób związanych z paleniem tytoniu (część tych chorób jest zresztą związana z paleniem tylko w komputerach medycznej biurokracji). Palda wylicza, że w Kanadzie palacze (w zależności od tego, w którym stanie mieszkają) płacą od 10 do 20 razy więcej, niż kosztują oni państwową służbę zdrowia. Nie tylko, że nie są obciążeniem dla niej, ale wręcz ją utrzymują! Jak zwykle więc, pod osłoną różnych szlachetnie brzmiących haseł dokonuje się transferu środków od biedniejszych do bogatszych. I pomyśleć, że są tacy, którzy uważają, że palacze nie powinni mieć prawa do korzystania z publicznej opieki zdrowotnej! Problem pojawiłby się dopiero wtedy, gdyby wszyscy palacze jednego dnia rzucili palenie i do budżetów przestałyby wpływać pieniądze z horrendalnie wysokich podatków, jakimi obłożone są wyroby tytoniowe. Stąd jedyna nadzieja palaczy w tym, że rządy tych pieniędzy bardzo potrzebują, więc pełna prohibicja, jakiej chcieliby najbardziej fanatyczni antytytoniowcy, nie przejdzie – zresztą nikt nie zamierza delegalizować produkcji papierosów, mimo iż „zabijają”.

Mike Rogers, obliczywszy, jak wysoki płaci podatek rządowi USA kupując paczkę papierosów, ogłosił w tekście „Palacze wszystkich krajów łączcie się!”, że rzucił palenie: „nie będę płacił dobrowolnie podatku, żeby sfinansować wojnę panu Bushowi, który chce dzięki niej trafić do podręczników historii”. Ciekawe, zastanawia się Rogers, dlaczego antytytoniowe lobby, nie rzuca hasła: „Nie chcesz płacić podatku na rząd, rzuć palenie”? Kto wie, może byłoby bardziej skuteczne.

Dodajmy tu na marginesie, że zakazy palenia cieszą się poparciem właścicieli firm i korporacji z tych samych powodów, dla jakich walczą oni z „molestowaniem seksualnym” w pracy. „Molestowanie seksualne” – szeroko traktowane – oznacza przede wszystkim flirtowanie, żarty i rozmowy etc., a to jest przecież sprzeczne z racjonalnym, czyli maksymalnym wykorzystaniem czasu pracy. Podobnie „przerwa na papierosa”, jaką sobie robią pracownicy, jest, z punktu widzenia kapitalisty, wymierną stratą.

Wprowadzanie coraz to nowych zakazów palenia odbywa się przede wszystkim w imię uchronienia niepalących przed skutkami „biernego palenia”. Pierre Lemieux upatruje przyczyny lansowania tego sloganu w tym, że propagandowa retoryka opierająca się na schemacie „palenie szkodzi zdrowiu palacza”, okazała się nieskuteczna, gdyż poczucie indywidualnej odpowiedzialności za swoje życie i zdrowie nie zostało w zachodnich społeczeństwach do końca wytrzebione. Konieczne było zatem skonstruowanie „zagrożenia”: „toksyczne, papierosowe wyziewy zatruwają niepalących” – to dopiero dało moralny pretekst do podjęcia szeroko zakrojonych działań administracyjnych. Politycy i biurokraci mogli wreszcie wyruszyć na heroiczną akcję ratowania niepalących przed niechybną śmiercią z ręki palaczy. Michael Fumento, autor kultowej w kręgach amerykańskiej konserwatywnej prawicy książki Mit heteroseksualnego AIDS uważa, że badania nad „biernym paleniem” to typowy przykład „junk science”, posługującej się zmanipulowanymi statystykami, zaniżonymi standardami badawczymi, procedurami dziurawymi jak ser szwajcarski i anegdotycznym materiałem. Zmienia się kryteria tak, że to, co kiedyś było uznawane za statystycznie nieznaczące, okazuje się nagle bardzo znaczące. Zgodnie ze starą, wypróbowaną taktyką przestawia się bramkę tam, dokąd leci piłka, więc wynik musi być taki, jaki został z góry ustalony. Zawsze ten sam, do znudzenia powtarzalny schemat: naukowcy zatrudnieni zwykle w jakiejś rządowej agencji coś tam napiszą, potem na czołówkach gazet walą po oczach mrożące krew w żyłach nagłówki „Bierne palenie zabije dziesiątki tysięcy ludzi”, na komputerowych monitorach krzywe ofiar wzlatują w stratosferę, panika narasta, strach zabija racjonalne myślenie, dżihad przeciw „biernemu paleniu” rozkręca się, niedługo się dowiemy, że „bierne palenie” jest odpowiedzialne nawet za hemoroidy.

Jedyne rzetelne badania, twierdzi Fumento, zostało przeprowadzone przez profesora Jamesa Enstroma z Uniwersytetu Kalifornijskiego oraz profesora Geoffreya Kabata ze stanowego uniwersytetu Nowego Jorku. Ich wyniki zaprezentował na swoich łamach „British Medical Journal” w 2003 roku. Przez trzydzieści kilka lat badano grupę 35 tys. mieszkańców Kalifornii i nie stwierdzono zależności przyczynowo-skutkowej pomiędzy „biernym paleniem” a śmiertelnością związaną z używaniem tytoniu, aczkolwiek „niewielkiego efektu nie można wykluczyć”. Ten „niewielki efekt” to, rzecz jasna, czysto taktyczne zastrzeżenie – profesorowie znają reguły gry.

Na Wojnie z Tytoniem, jak pokazuje Gabb, stosuje się taktykę salami: najpierw są ogólne nawoływania do edukacji społeczeństwa, potem zakaz reklam i coraz wyższa akcyza, potem zakaz palenia w miejscach publicznych, potem zakaz w miejscach prywatnych uznanych za „publiczne”, jak restauracje, bary, kluby, firmy itd. „Chrońmy dzieciaki” – pod tym pretekstem rozszerza się zakres ingerencji w rodzinną prywatność. Palenie w domu zacznie oznaczać „molestowanie dzieci”, zakaz będzie obowiązywać we wszystkich miejscach, gdzie przebywają lub mogą przebywać dzieci, w prywatnych samochodach i w końcu w prywatnych mieszkaniach. Kiedy zwalczanie palenia uznane zostanie za uzasadnioną podstawę daleko posuniętej ingerencji w sferę prywatną i w życie rodzinne, to potem taką ingerencję będzie można – pod kolejnymi pretekstami – rozszerzać w nieskończoność. Musimy odeprzeć atak na te wolności, o które nasi przodkowie w Anglii walczyli przed wiekami, apeluje do rodaków Gabb.

Dave Hitt przypomina, że wszystko zaczęło się dawno temu od całkiem rozsądnego żądania pasażerów, aby właściciele linii lotniczych wprowadzili w samolotach oddzielne pomieszczenia dla palących i niepalących. Dzisiaj mamy bezustanną propagandę strachu, mnożące się jak króliki „horrible dangers”, którym władza musi przeciwdziałać, policyjne zakazy, łamanie prawa własności na wielką skalę, przymus państwowy, odbieranie dzieci palaczom, wyrzucanie ich z pracy albo z mieszkania. Smoker is the nigger of this world, z pewnym patosem stwierdza Hitt. Rasista mówił kiedyś: „śmierdzisz czarnuchu”, antytytoniowiec mówi dzisiaj: „śmierdzisz palaczu”; do restauracji czarnuchom wstęp wzbroniony, do restauracji palaczom wstęp wzbroniony, czarnuchu przejdź na tył autobusu, palaczu nie wejdziesz do tego autobusu, czarnuchy są niebezpieczne, palacze są niebezpieczni, czarnuchów sobie nie życzymy, palaczy sobie nie życzymy, czarnuch jest głupi, palacz jest głupi – dokładnie ten sam mechanizm, taka sama, przymusowa, wprowadzona siłą państwa segregacja – był rasizm, jest „smokeryzm”. Żyjemy w kraju tyrańskich nianiek, diagnozuje Hitt, dzisiaj zajmują się palaczami, jutro zajmą się kimś innym. Nie pytaj, na kogo kiwają palcem niańki, one kiwają na ciebie. Możesz jeszcze poprosić o azyl na Kubie: tam pod dyktatorskimi rządami Fidela Castro wolno palić wszędzie, w każdym miejscu, o każdej porze dnia i nocy. Zapewne do czasu zwycięstwa demokracji.

Wojnę z Tytoniem rozpoczęli już w XVII wieku monarchowie w Rosji, w Anglii, w Świętym Cesarstwie Rzymskim Narodu Niemieckiego (władcy Bawarii i Saksonii zarządzili pełną prohibicję) i w innych krajach, gnębiąc poddanych konfiskatami, grzywnami, więzieniem. Do 1691 roku w Lüneburgu za palenie groziła kara śmierci! Ciekawe, czy by się to podobało profesorowi Katońskiemu?

Autokratyczni władcy – wśród których ustanowieniem krwawej antytytoniowej tyranii wyróżnił się sułtan Murad IV – podobnie jak dzisiejsi władcy demokratyczni potrzebowali ideologicznych uzasadnień dla swoich działań. Gabb zwraca uwagę na fakt, że w Świętym Cesarstwie Rzymskim propagandowa Wojna z Tytoniem zaczęła się w kilka lat po zakończeniu wojny trzydziestoletniej, co może świadczyć o tym, że chwilowo bezrobotni religijni wojownicy znaleźli sobie nowe zajęcie; pióra wcześniej walczące przeciw Predestynacji albo przeciw Rzeczywistej Obecności, z taką samą religijną żarliwością skierowały się przeciw tytoniowi i jego zwolennikom. Czyż palacze wypuszczający z ust kłęby dymu nie kojarzyli się z diabłem? Przyrównywano ich do opętanych, którzy potrzebują egzorcysty (współczesna antytytoniowa retoryka niewiele się pod tym względem różni). Kalwiniści w Szwajcarii powołali w 1675 roku Izbę Tytoniową, wzorowaną na Świętej Inkwizycji, która miała tropić i karać tytoniowych dysydentów. W Genewie uzupełniono nawet 10 przykazań o „Nie pal!”. Nie ulega wątpliwości, że prohibicjoniści to neopurytanie, ludzie, o których Thomas Maculay pisał, że zwalczają „szczucie psów na uwiązanego niedźwiedzia nie dlatego, że niedźwiedź cierpi, ale dlatego, że sprawia to przyjemność widzom”. Chodzi ewidentnie o grupę światopoglądową, a tymczasem państwa deklarujące się jako „neutralne światopoglądowo” finansują tę kryptoreligię ukrytą pod maską troski o „zdrowie publiczne”. Kiedy się to wszystko obedrze z frazesów, to widać, że chcą po prostu rządzić cudzym, prywatnym życiem. Jest rzeczą charakterystyczną, zauważa Peter Brimelow, że lekarze czasami zalecają kieliszek wina, mimo iż to alkohol szkodliwy dla zdrowia, ale nigdy, przenigdy nie powiedzą – „niech pan sobie od czasu do czasu zapali”. Zdumiewa wręcz ta absolutystyczna moralna zaciekłość antynikotynowej kampanii; wytępienie palenia stało się – jak wiele innych akcji władzy skierowanych przeciw własnym obywatelom – „moralnym ekwiwalentem wojny”. Zwykle prawica ma swoje ulubione zakazy, a lewica swoje, tutaj ponad ideologicznymi frontami działa jednolity front antytytoniowych zelotów. W przypadku alkoholu zaleca się słabsze alkohole, umiarkowane picie itp., a tutaj nic, ani słabsze papierosy, ani fajka, ani umiarkowane palenie, tu jest albo-albo, wszystko albo nic. Grozi nam, ostrzega Brimelow, prawdziwa epidemia – nie epidemia palenia, ale epidemia chciwych władzy purytańskich bigotów. Zapewne jest wśród nich wielu ludzi o szlachetnych intencjach, które tylko przypadkiem, jak twierdzi Lemieux, kierują się akurat tam, gdzie są pieniądze. Według Petera Bergera, ruch antytytoniowy to dzisiaj nie jakaś grupka samotnych zapaleńców, ale rozbudowana sieć organizacji, fundacji i instytucji zapewniająca posady i wyższy status sporej liczbie ludzi z wyższej klasy średniej, czyli segment Nowej Klasy. Walczą oni z reklamą papierosów, tak jakby czymkolwiek się różnili od copywritera, który wymyśla hasło „Marlboro to wolność” czy coś w tym rodzaju. Oni też biorą pieniądze za wymyślanie propagandowych sloganów i organizowanie marketingowych akcji. Filip Palda i Thomas Di Lorenzo do antytytoniowego lobby zaliczają – oprócz polityków żyjących z walki z zagrożeniami, państwowej biurokracji, antytytoniowych aktywistów będących na rządowych posadach albo działających w subsydiowanych przez rząd organizacjach – również prawników z prywatnych firm, którzy szukają lukratywnych spraw o odszkodowania, oraz ich kolegów prawników z legislatur uchwalających najrozmaitsze regulacje. Demonizacja tytoniu, demonizacja przemysłu tytoniowego, demonizacja palaczy to zwykłe propagandowe przygotowanie do ściągnięcia haraczu i z firm (odszkodowania), i z palaczy (podatki). Wszyscy zainteresowani działają ręka w rękę zgodnie z zasadą: wybierz jakąś branżę, wprowadź regulacje, opodatkuj mocniej, podaj do sądu o odszkodowania, kiedy źródło szmalu zacznie wysychać, przejdź do punktu pierwszego i powtórz operację z inną branżą, np. z fast foodami. Ale istnieje i działa jeszcze inna potężna grupa interesów, która zyskuje na antytytoniowej krucjacie. Wielu ludzi, zauważa Brimelow, pali, aby zaspokoić swoje psychologiczne potrzeby: mają oni skłonność do depresji albo odwrotnie – są nadpobudliwi. Jedni palą, bo ich to uspokaja (ci zaciągają się długo i powoli), drudzy, bo ich pobudza (szybkie, gwałtowne „machy”). Kiedy odbierze im się papierosy jako środki pobudzające albo uspokajające, będą musieli sięgnąć po… tabletki i inne pigułki, które ktoś produkuje i sprzedaje. Lemieux podejrzewa, iż to nie przypadek, że farmaceutyczne giganty finansują odpowiednie „badania naukowe” i opłacają antytytoniowych aktywistów na całym świecie, aby wzniecali histerię i masową nienawiść do palaczy. Zastraszeni, przeganiani z miejsca na miejsce palacze mają zacząć rzucać palenie, a ponieważ są „uzależnieni” (wszak nikotyna „uzależnia”) i „chorzy” – palenie tytoniu to zaburzenie, które można i trzeba leczyć! – więc muszą zacząć od terapii i zakupu pigułek. I tak Big Pharma wchodzi do gry. Za pomocą publicznych pieniędzy i państwowych regulacji napędza się klientów framaceutycznym koncernom. Wanda Hamilton pisze, że antytytoniowi aktywiści przedstawiają się jako Dawid walczący z Goliatem, czyli przemysłem tytoniowym. To zręczny manewr, mający przysłonić fakt, że po ich stronie są media, medyczna biurokracja, rządy, które im dają miliony i zapewniają wiarygodność, ale także farmaceutyczne koncerny jak Glaxo Smith Kline, Johnson & Johnson, Pfizer, Novartis, Hoechst, Pharmacia & Upjohn i inne, które bezpośrednio i pośrednio finansują ruch antytytoniowy. Na przykład Glaxo jest członkiem-założycielem Koalicji na rzecz Światowego Dnia bez Papierosa i partnerem WHO w programie globalnej kontroli tytoniu. Antytytoniowa, histeryczna propaganda na rzecz delegalizacji naturalnego tytoniu jest równocześnie kampanią marketingową na rzecz „czystych” (bezdymnych) produktów nikotynowych, mających być jedynym legalnym sposobem przyjmowania nikotyny – nikotynowych tabletek możesz łykać i ssać, ile chcesz, bo nie narażasz nikogo na „bierne palenie”. W rzuceniu palenia mają palaczom pomóc: nicoderm, nicorette, nicotrol, inhalatory nikotynowe, zyban, nicobate, plastry, tabletki, gumy, pastylki, preparaty. Przy czym mają oni nie tyle rzucić palenie, co je rzucać, kręcąc się w wiecznym cyklu – rzucają palenie, biorą pigułki, wracają do palenia, rzucają palenie, biorą pigułki, wracają do palenia, rzucają palenie, biorą pigułki. Big Pharma zadowolona i Big Tobbacco też nie ma powodu do narzekań.

W styczniu 2006 roku gubernator New Jersey zakazał palenia w całym stanie w miejscach „publicznych”, z wyjątkiem kasyn. Zaprotestowali pracownicy kasyn, narzekając w mediach, że nabawili się astmy i innych chorób. Możemy im współczuć, pisze Ninos Malek, ale przecież nikt ich nie zmuszał do pracy w kasynie, dobrowolnie się zatrudnili i mogą w każdej chwili odejść. Od kiedy to prywatne kasyna, restauracje, kawiarnie, bary, kluby i firmy stały się „własnością publiczną”? Kiedy prohibicjoniści zdążyli je upaństwowić? W tym kontekście, dodajmy, dziwić muszą narzekania, że zanika przestrzeń publiczna; dzieje się dokładnie na odwrót – wszystko staje się przestrzenią publiczną kontrolowaną przez władzę – prywatne restauracje, bary, kluby, a w końcu mieszkania. Malek podkreśla, że spór nie toczy się tak naprawdę pomiędzy palaczami a wrogami palenia, spór toczy się o to, czy chronione jest prawo własności, bez którego wolność jest fikcją. Prowadzona przez państwo, wymuszana prawnie i policyjnie walka z paleniem niesie z sobą gwałcenie na masową skalę praw własności właścicieli kasyn, knajp, barów, klubów, samolotów, firm, autobusów etc. Tylko oni mają prawo decydować o tym, czy na ich terenie pali się, czy też nie. Można być pewnym, że zdecydują tak, jak sobie zażyczą ich – palący albo niepalący – klienci, gdyż tylko spełnianie życzeń klientów zapewnia im zysk. Jeśli życzeń tych spełniać nie będą, to poniosą straty, do czego też mają prawo. Lemieux pisze, że są przecież restauracje koszerne, restauracje dla gejów, dla wegetarian, dla otyłych, i dobrze, że tak jest, nikt tego odgórnie dekretować nie musiał. Niech właściciel knajpy da wywieszkę „Tylko dla palaczy i amatorów biernego palenia” – jego święte prawo, bo to jego knajpa; drugi niech da „Tylko dla niepalących” – to jego święte prawo, bo to jego knajpa. Klienci sami wybiorą, do której pójdą, a jak nie znajdą dla siebie odpowiedniej, to albo otworzą swoją własną, albo napiją się piwa w domu. Wszyscy jesteśmy „Pro-Choice”, czyż nie? Chyba jednak nie wszyscy: nasi, uprawiający socjalną inżynierię, prohibicjoniści chcą pod pretekstem „ochrony zdrowia publicznego” (może oni sami stanowią prawdziwy „problem zdrowia publicznego”, zastanawia się Lemieux) wykorzenić siłą zachowania i style życia, które im się nie podobają i metodami administracyjnymi narzucić innym ludziom swoje własne gusta i preferencje. Deklarują, że chcą dla nas „zdrowego życia” i zgotują nam nudne i szare życie w policyjnym Państwie Terapeutycznym, którego funkcjonowanie tak wnikliwie opisał Thomas Szasz.

Amerykański pisarz L. Neil Smith, autor wydanej również w Polsce trylogii Lando Carlissian i Myśloharfa Sharów, Lando Carlissian i Ogniowicher Oseona, Lando Carlissian i Gwiazdogrota ThonBoka w manifeście „Kiedy przyszli po palaczy” oznajmia, że choć sam nie pali, to w obliczu coraz większego ograniczania wolności w ramach Wojny z Tytoniem postanowił zostać „palaczem politycznym”, gdyż palacze pozbawiani są dzisiaj praw ludzkich, ich godność depczą ci, którzy „zawsze czynią Dobro”, którzy, jak pisał Henry Louis Mencken, budzą się w środku nocy, zlani zimnym potem, drżąc ze śmiertelnego strachu, że ktoś gdzieś może być szczęśliwy. Odziedziczyłem po ojcu fajkę, wyznaje Smith, ładnie pachnie, czasami nawet potrzymam między zębami, choć nabijać jej nie zamierzam. Dzisiaj ta fajeczka traktowana jest jak sprzęt heroinistów, dlatego będę ją wszędzie ze sobą zabierał, żeby kłuć nią w oczy antytytoniowych fanatyków i prowokować ich; niech poczują niepokój, niech  poirytują się, nie dajmy się nabrać na ich gadkę o „biernym paleniu”, po prostu ich zwichrowane umysły nie znoszą tego, że ktoś może z rozkoszą pykać sobie fajeczkę, nienawidzą zwykłych ludzkich przyjemności, nie są religijni, ale ciągle pragną tej oszalałej purytańskiej ekstazy, „nie wolno ci”, wrzeszczą, a jak nie posłuchasz, to przyjdą do ciebie z nagą siłą rządowego edyktu. Zostańcie politycznymi palaczami, nawołuje Smith niepalących, idźcie do najbliższego sklepu, kupcie tanią fajkę, pokazujcie ją ostentacyjnie w ulubionej restauracji, w autobusie, w kinie, w przedszkolu. Niech ta nie nabita fajka będzie znakiem naszej solidarności z prześladowanymi palaczami, aby nie dali sobie wmówić mediom i rządowi, że są sami; niechaj stanowi ona dla prohibicjonistów ostrzeżenie, że ich rządy terroru, prędzej czy później, spotka zasłużony koniec i zwycięży konstytucyjne prawo każdego Amerykanina, niezbywalne prawo każdego człowieka: pójść do piekła drogą, jaką sam sobie wybierze. Wanda Hamilton pokazuje kilka postaci, które z tego prawa skorzystały. Na przykład w lutym 2003 roku zmarł John McMorran z Lakeland (Floryda). Urodził się w 1889 roku, palił cygara przez całe życie, niestety, palenie spowodowało, że pod koniec życia źle słyszał i niedowidział. Levi Celerio, najbardziej popularny filipiński kompozytor i autor tekstów, zmarł w wieku 92 lat, zostawił trzecią żonę i 12 dzieci, które spłodził mimo impotencji spowodowanej nałogowym paleniem; matka królowej Elżbiety II, uwielbiała wyścigi konne, dobre trunki i, niestety, także papierosy, to one stały się gwoździem do trumny – Królowa-Matka zmarła przedwcześnie w wieku 101 lat; reżyser Billy Wilder palił jak smok przez całe życie, a ponieważ, jak wiadomo, papierosy skracają życie palaczom o co najmniej 10 lat, to gdyby nie palił, dożyłby 105 lat; gwiazdor telewizyjny Milton Berle zapalił pierwsze cygaro jako dwunastolatek, jego twórcze życie zostało przerwane przez nadmierne palenie, kiedy miał zaledwie 93 lata; Kubańczyk Gregorio Fuentes, na którym Hemingway wzorował po części postać rybaka z opowiadania Stary człowiek i morze, palił cygara przez całe życie i zmarł na raka (płuc?) w wieku 104 lat – jest żywym, a raczej martwym, dowodem na to, że „palenie zabija”.

Tomasz Gabiś

(Pierwodruk: „Nowe Państwo”, 2007, nr 2)



Komentowanie tego artykułu jest wyłączone.


« MIT MASADY?
»
CARL SCHMITT
 




Zgłoś jeśli naruszono regulamin