Samuel Podhajecki, Wspomnienia z Berezy.docx

(54 KB) Pobierz

Samuel Podhajecki

Wspomnienia z Berezy

 

 Tekst pochodzi z książki "Kartki z Dziejów KPP" rozdział "Wspomnienia z Berezy" strony 413-461 wyd. Książka i Wiedza 1958 Łódź. Dziękujemy towarzyszowi Helmundowi za pomoc. Tekst jest bardzo dobry i należy go rozpowszechniać, gdzie tylko się da, by pokazać prawdziwe oblicze II RP.

 

Niedziela 19 kwietnia 1936 r. Wieczór.. Światła we lwowskim więzieniu "Brygidki" zgasły... Więźniowie układają się do snu. W naszej celi nr 79, w której normalnie siedziało 14-18 więźniów, przebywa obecnie kilkadziesiąt osób. Panuje zaduch nie do zniesienia, nie możemy zasnąć. Półgłosem rozmawiamy o walkach ulicznych w dniu 16 kwietnia we Lwowie, które pochłonęły wiele ofiar. Zastanawiamy się, jak zareagują masy na krwawą rzeź we Lwowie.

Nagle słychać jakieś odgłosy z korytarza... Stąpanie kroków, głuche uderzenia, stłumione okrzyki... Z hałasem otwierają się drzwi naszej celi. Wpada grupa dozorców z aspirantem Koniecznym na czele. Cuchnie od nich wódka. Wywołują nazwiska: "Zbierać się".

Nim zdążyliśmy zerwać się z łóżka, dopadają do nas, ściągają na podłogę, biją, tratują i wloką na korytarz. To samo dzieje się i w innych celach. Z korytarza pędzą nas na wartownię, której okna wychodzą na ulicę Kazimierzowską.

"Pożegnajcie się na zawsze ze Lwowem!" - krzyczy do nas Konieczny.

Na dany przez niego znak rzucają się na nas dozorcy więzienni. Pod groźbą skierowanych luf rewolwerowych musimy rozebrać się do naga. Pojedynczo wciągają nas do łazienki, biją gumowymi patkami i rękojeściami od rewolwerów

W bestialski sposób zostali pobici: Nawioka, dr Litwak, Schafel, Press, Jolles, Sperber, Fischer i inni. Specjalnym okrucieństwem odznaczali się: Konieczny, Sobota i Huk, którzy kopali nas, gdzie popadło. i We lwowskich ,,Brygidkach" dają nam odczuć przedsmak Berezy.

Po zmasakrowaniu nas w łazience pozwalają się ubrać, ale przez dwie godziny musimy stać na baczność, twarzą do ściany.

O godzinie 11 w nocy zaczyna się "strzyżenie" włosów.

Każdy musi klęknąć, a oprawcy więzienni dosłownie wyrywają nam maszynką elektryczną włosy, zostawiając dla zeszpecenia "pejsy". Krzyki i jęki rozdzierają ciszą nocną, przedostają się na zewnątrz. Ulice są puste... we Lwowie panuje stan wojenny.

O północy otwiera się brama więzienna Uzbrojony od stóp do głów wkracza oddział policji. Zakuwają nas w kajdany i wrzucają do stojących przed wiezieniem aut ciężarowych. Asystuje przy tyra oficer armii. Otoczeni wieńcem motocykli, pod eskortą policjantów uzbrojonych w ręczne karabiny maszynowe jedziemy na Dworzec Główny,

Tu dołączają grupę złodziei, zesłanych do Berezy wraz z nami, kilkudziesięcioma anty faszystami, aby pokazać opinii publicznej, że sprawcami lwowskich zajść są nie tylko "komuniści", ale także szumowiny miejskie.

Delegat Wojewódzkiego Wydziału Bezpieczeństwa wygłasza krótkie przemówienie, ostrzegając, byśmy się zachowywali spokojnie, gdyż w przeciwnym razie policja zrobi użytek z broni.

Pociąg rusza... Myśli krążą wokół bliskich, pozostawionych we Lwowie. Czy naprawdę żegnamy się na zawsze ze Lwowem? Jak odbędzie się poniedziałkowy strajk protestacyjny we Lwowie?

Po kilku godzinach znajdujemy się na Wołyniu. Z niewiadomych nam przyczyn jedziemy w kierunku Równego. Na poszczególnych stacjach z grup kolejarzy stojących na peronie podnoszą się pięści do pozdrowienia antyfaszystowskiego.

W południe pociąg przyjeżdża do Kowla. Dołączają do nas wagon, w którym znajduje się grupa ukraińskich działaczy robotniczych i chłopskich z Przemyśla, Sanoka, Sambora i Drohobycza. Po krótkim postoju ruszamy dalej. Dotychczas eskorta policyjna nie zezwoliła narn na zakup prowiantu. Przez cały czas jesteśmy skuci, dokucza nam pragnienie. Wszyscy jesteśmy pobici i zmęczeni.

W Brześciu doręczają nam zawiadomienie wojewody lwowskiego o zesłaniu nas do Berezy. Teraz policjanci pozwalają na kupno żywności, lecz wciąż jesteśmy skuci. Przez całą noc pociąg 'nasz stoi w Brześciu. Nad ranem wyjeżdżamy. Za godzinę jesteśmy w Berezie na bagnistym Polesiu.

Rozwiewa się mgła spowijająca poleskie miasteczko i oczom naszym ukazują się rozłożone po obu stronach szosy dwupiętrowe budynki z czerwonej cegły.

"To obóz koncentracyjny" - szepce Schafel, który zaledwie dwa miesiące temu został stąd zwolniony.

Z zainteresowaniem i zarazem z trwożnym niepokojem spoglądamy na te ongiś wojskowe koszary carskiej Rosji.

Z daleka widać granatowe mundury policjantów pełniących straż w obozie. Wkraczamy do Komendy Miejsca Odosobnienia (tak brzmi skromnie oficjalna nazwa polskiego obozu koncentracyjnego). Lwowska policja wycofuje się i otaczają nas strażnicy policyjni z Berezy. Od razu padają wyzwiska i przekleństwa. Popychani szturchańcami wchodzimy do kancelarii komendy.

Na ścianie olbrzymi obraz wojewody poleskiego, Kostka-Biernackiego. Tuż obok niego z prawej strony małe, ledwo widoczne fotografie Pilsudskiego i prezydenta Mościckiego. Jest to symboliczne. Degenerat i sadysta Biernacki, znany ze znęcania się w twierdzy wojskowej w Brześciu w roku 1930 nad przywódcami sejmowej opozycji demokratycznej: Witosem, Liebermanem, Barlickim, jest nieograniczonym władcą osadzonych w obozie koncentracyjnym. Jego przyboczny sędzia śledczy wydaje na podstawie zwykłej denuncjacji szpicla lub konfidenta wysłanym do Berezy przeciwnikom rządu nakaz osadzenia w obozie na 3 miesiące, nakaz wciąż potem przedłużany. Kostek-Biernacki osobiście czuwa nad udoskonaleniem wyrafinowanego systemu maltretowania internowanych.

 

W Katowni

 

W kancelarii urzęduje aspirant Piotr Jarzęcki. Jego zimne oczy, głęboko ukryte w nabrzmiałej twarzy, patrzą przenikilwie na każdego z nas. Wypytuje o personalia i notuje coś.

Wyprowadzają nas. "Biegiem marsz!" - wołają policjanci i rozpoczyna się bieg do położonego po drugiej stronie szosy bloku aresztanckiego. Po drodze sypią się na nas uderzenia. Zdyszani, nie mogąc złapać tchu, wpadamy na pierwsze piętro koszar.

Tu wpędzają nas do ogołoconej z wszelkich sprzętów sali. Tak jak na wartowni w "Brygidkach", zmuszeni jesteśmy stać w pozycji na baczność, twarzą do ściany, przez kilka godzin. Za najmniejsze poruszenie zostaje się dotkliwie pobitym przez kręcących się policjantów.

Około południa zjawia się policjant Pytel, komendant bloku aresztanckiego. Zaczyna się nauka regulaminu obowiązującego w Berezie.

"W Miejscu Odosobnienia panuje bezwzględna cisza" - głosi regulamin.

"To znaczy - dodaje Pytel - że nie wolno Warn, s...syny, słowa wypowiedzieć. Jesteście niemi. Dosyć pyskowaliście na wolności. Odpowiadać wolno tylko na pytania panów komendantów. Każdy policjant musi być w Berezie tytułowany przez was: panie komendancie".

"Każdy rozkaz musi być wykonywany przez aresztowanego szybko i ochoczo".

"To znaczy - dodaje Pytel - że przez cały czas pobytu w obozie nie wolno aresztowanemu nawet trzech kroków zrobić zwykłym krokiem. Zawsze musicie biegać. Przy pracy musicie poruszać się szybko My wam pokażemy w Berezie amerykańskie tempo".

,"Niewykonanie rozkazu zostanie przełamane siłą. a nawet użyciem broni".

"Bici i tak będziecie - komentuje ochrypłym głosem Pytel - ale biada temu, kto się nam przeciwstawi".

"Reszta regulaminu nie jest dla was ważna - wtrąca się policjant Wieczorek, jeden z tych, którzy w Berezie najwięcej się nad nami znęcali - bo i tak nie dostaniecie ani książek, ani gazet, ani paczek żywnościowych. Również widzenia są zakazane".

Zaczyna się lekcja "meldowania". W Berezie aresztowany na każdym kroku musi się przed policjantem "posłusznie" meldować.

"Panie komendancie, aresztowany X. Y. prosi posłusznie o pozwolenie pójścia do ustępu".

"Panie komendancie, aresztowany X. Y. prosi posłusznie o pozwolenie splunięcia".

"Panie komendancie, aresztowany X. Y. prosi posłusznie o pozwolenie wytarcia sobie nosa".

Wywijając pałą Pytel krzyczy:

"Nic wam nie wolno robić z własnej inicjatywy, dranie, nawet myśleć..."

Wiedząc, co nas czeka w razie przeciwstawienia się, powtarzamy za Pytlem i Wieczorkiem "lekcję", lecz słowo "posłusznie" w ustach naszych brzmi niezdarnie i natychmiast z otaczającej nas sfory policyjnej padają wyzwiska, przekleństwa i uderzenia.

Przychodzi kolej na "ćwiczenia". Pada komenda: "Odlicz!"

"Raz!"... "dwa!"... - "Try!" - wykrzykuje młody chłopak ukraiński z zagłębia naftowego, Czuba, który nawet w Berezie manifestuje w ten sposób swe przywiązanie do ojczystego języka

"Powtórz!"

"Raz!"... "dwa!".,. - "Try!"... - odpowiada hardo ukraiński antyfaszysta Czuba.

Policjanci ze zdumieniem spoglądają na młodego śmiałka.

"Tu nie Ukraina: policzymy się później'' - zapowiada Pytel.

Długo nie czekaliśmy: Czuba został wyciągnięty z szeregu i wyprowadzony do innej sali. Gdy wrócił, twarz jego była sinoczarna i nie mógł poraszać nogami. Przez cały dzień staliśmy: nie wolno było oprzeć się o ścianę lub usiąść. Nie dostaliśmy nic do jedzenia i picia.

Ani na minutę nie odstępowali nas policjanci, prowadząc lekcję "dobrego zachowania się" w Berezie przy akompaniamencie pałek gumowych, i karnych ćwiczeń.

"Padnij! Powstań!"

"Padnij! Powstań!"

"Siadaj! Powstań!"

"Klęknij! Powstań!"

"Padnij! Powstań!"

Z niesłychaną szybkością zwalaliśmy się na cementową posadzkę i w mig zrywaliśmy się, by znowu upaść. Rozbijaliśmy sobie głowy, kolana i w straszliwym tłoku jeden drugiemu wybijał zęby.

Trwało to tak długo, dopóki większość z nas mimo spadających razów na grzbiety nie mogła się już podnieść. Wtedy następowała krótka przerwa.

Zapada zmrok. Prowadzą nas grupami do lekarza. W przedpokoju rozbieramy się do naga. Długo czekamy na rozpoczęcie badań. Tymczasem sadyści policjanci poszturchują i uderzają nas pałkami gumowymi gdzie popadnie: po głowie, karku, po plecach, krzyżach, nogach. Pojedynczo wpędzają do lekarza, który nawet nie patrzy na wprowadzonego. "Zdrów! - krzyczy - odmaszerować!" Pod gradem piekących jak ogień uderzeń i brutalnych kopnięć ubieramy się. Nie uszanowali nawet siwych włosów. Staruszek, robotnik z Sanoka, Grzegorz Grosz, został tak brutalnie pobity, że żal było patrzeć.

Znowu jesteśmy w sali i znowu lekcje meldowania, karne ćwiczenia przy akompaniamencie gumy.

"Do depozytu!"

Biegniemy przez długi korytarz do tzw. depozytu w celu złożenia pieniędzy i wszystkich przedmiotów, jakie posiadamy. Co 5 kroków stoi policjant. Każdego policjanta prosimy "posłusznie" o pozwolenie przejścia. Każdy z nich hojnie częstuje nas pałą.

Zdyszany od biegu stanąłem przed stupajką Malinowskim i proszę zgodnie z regulaminem, by mi zezwolił dalej biec do depozytu. W odpowiedzi otrzymałem straszliwe uderzenie kolanem pod brzuch.

"Ty łotrze bolszewicki - darł się Malinowski, degenerat o odrażającej ospowatej twarzy - ja ciebie nauczę, z jakiej odległości należy się do mnie zwracać!"

Tak nas "ujeżdżano" do godziny 11 w nocy. Nareszcie dostajemy rozkaz "położyć się spać".

Nie dają sienników ani koców. W samej bieliźnie, ponieważ ubranie musimy, podobnie jak w więzieniach, wynosić na korytarz, kładziemy się na zimną cementową posadzkę. Ciało każdego zbolałe, pełne sińców. Nie można zasnąć. Leżymy z otwartymi oczyma, z zaciśniętych kurczowo ust wyrywają się ciche, stłumione jęki

 

Dzień w Berezie

 

O godzinie 4, gdy zaczęto świtać, rozległ się gwizdek.

"Pobudka!"

Pospiesznie ustawiamy się w dwuszereg. Za chwilę wpada straż policyjna.

"Odlicz!"

Ktoś się w szeregu pomylił. Natychmiast pada komenda:

"Padnij! Powstań!"

"Siad! Powstań!"

"Padnij! Powstań!"

Poranna gimnastyka karna trwa przeszło kwadrans.

Gwizdek. "Ubierać się!"

Wybiegamy na korytarz. Każdy chwyta przygotowane już dla nas łachmany więzienne. W ciągu 2-3 minut musimy być ubrani. Na wąskim korytarzu panuje niesłychany tłok. Jeden drugiego depcze. Z sadystycznym zadowoleniem policjanci wymachują gumą - to przed śniadaniem.

Znowu gwizdek (W Berezie wszystko robi się na gwizdek). Chwytamy menażki i pędzimy na podwórze myć się. Biegniemy do beczek z wodą wśród szpaleru policjantów, nie żałujących nam kopnięć.

"Prędzej!"

"Szybciej!"

"My was nauczymy biegać!"

Kulawy na obie nogi Rosentreber, szewc z Sambora, musiał razem z nami brać udział w tym morderczym biegu. Wciąż się przewracał. Policjant Świerkowski biegł koło niego i śmiejąc się "pomagał" mu wstawać - butem

Nie zdążyliśmy się umyć, a już znowu gwizdek.

"Do jadalni na śniadanie - biegiem marsz!"

Mamy pięć minut czasu. Parzymy sobie usta czarną kawą. Dławimy się kęsami czarnego chleba. Gwizdek.

"Z powrotem do sali". Na schodach witają nas policjanci gumą. Ledwie znaleźliśmy sio, na sali - znowu gwizdek.

"Do ustępu - biegiem marsz!"

W każdym ustępie w ciągu pięciu minut kilkadziesiąt osób. Gwizdek.

"Biegiem na plac zbiórki!" Znowu biegniemy przez ten sam znęcający się szpaler policjantów.

Na podwórzu oczekuje nas aspirant Jarzecki w zastępstwie przebywającego w Warszawie inspektora Karmali-Kurhańskiego. Każdy z nas musi podejść do niego i zameldować się:

"Panie aspirancie, aresztowany X melduje posłusznie swoje przybycie do Miejsca Odosobnienia w Berezie Kartuskiej z miasta X".

Gdy ktoś zameldował się niezbyt wyraźnie, natychmiast otrzymywał na rozkaz Jarzęckiego kilka pał od stojącego w pobliżu policjanta.

Meldunek skończony. Wpędzają nas do "jadalni", gdzie otrzymujemy igły i nici, by przyszyć numery do naszych więziennych bluz. Każdy aresztowany w Berezie dostaje numer zależnie od kolejności swego przybycia do obozu. Policjanci wołają nas po numerach: "aresztowany nr 410, aresztowany nr 395" itd.

Pod pretekstem, że numery nie są równo przyszyte - "poprawiają nas gumą".

"Moja pałka - krzyczy Korczyński - zrobi z was, darmozjady, krawców!"

Gwizdek. Rozdzielają nas na grupy. Zaczyna się "praca". W pierwszym dniu nie poznajemy jeszcze właściwej roboty katorżniczej, ale już teraz odczuwamy jej przedsmak.

W bloku aresztanckim zemdlał Pancer, robotnik ze Lwowa, mający za sobą już kilkuletnie więzienie. W parku stracił przytomność pobity do krwi Fischer, malarz pokojowy ze Lwowa. Ocucono go pałkami gumowymi.

Student filozofii Izydor Press z Przemyśla musiał z powodu rzekomej "opieszałości" przy pracy pięć razy przebiec tam i z powrotem długi, 120-metrowy korytarz i wreszcie meldować się stojącemu na drugim końcu korytarza policjantowi Muszyńskiemu.

"Nic nie słyszę! Głośniej, draniu jeden!" - rechocząc odpowiadał Muszyński.

Przeszło pół godziny mały aresztant o dziecinnej twarzy stał w pozycji na baczność i ochrypłym głosem z całych sił wołał:

"Panie komendancie, aresztowany Izydor Press melduje się posłusznie na rozkaz!"

"Nie słyszę! Do mnie - biegiem marsz! Nauczę cię, nędzny filozofie, głośniej meldować!" - woła wreszcie policjant.

"Melduję posłusznie - próbuje bronić się Press - że krzyczałem ze wszystkich sił".

"Szczeniaku jeden - ryczy Muszyński - stul pysk!"

Wali go pięścią w zęby i na podłodze poprawia butem.

O godzinie 11 rozlega się gwizdek. Koniec pracy przedpołudniowej. Wracamy na salę i czekamy na powrót wszystkich grup z pracy.

Gwizdek, "Po obiad - biegiem marsz!" Znowu szpaler policjantów. Porcja uderzeń i jesteśmy w jadalni. Prawie nikt z nas nie może przełknąć obiadu z powodu całkowitego wycieńczenia.

Po obiedzie - karkołomny bieg do beczek z wodą w celu umycia menażek, i z powrotem na salę.

Marny trzy kwadranse odpoczynku. Przy otwartych drzwiach stoi policjant i z pałką w ręku przypomina, że nie wolno zmieniać ani na chwilę swego miejsca oznaczonego "wizytówką" - wolno tylko stać lub leżeć na cementowej posadzce.

Wybiegamy na plac zbiórki. Każda grupa, otoczona policyjną eskortą, wraca do swej przedpołudniowej pracy. Znowu nas poganiają. "Prędzej! Szybciej! Ruszać się!" Znowu przekleństwa i wyzwiska. Razy spadają na zgięte grzbiety.

Wieczorem gwizdek, koniec pracy. Padem wracamy na salę. Za chwilę biegniemy do jadalni na kolację. Gwizdek - już jesteśmy koło beczek z wodą Gwizdek - ruszamy z powrotem. Na korytarzu czekają policjanci, którzy walą w nas na oślep.

Na wpół żywi wpadamy na salę, ale jeszcze nie zdążyliśmy nabrać tchu, a już musimy - czy ktoś chce, czy nie - biec do ustępu i biegiem wracać.

Pokotem leżymy na podłodze. W otwartych drzwiach obserwuje nas policjant. Co chwilą wywołuje kogoś do siebie.

"Czemu, bandyto jeden, masz taką ponurą minę? Może ci się nie podoba Bereza? Nadstaw grzbiet".

"Panie komendancie, aresztowany X. Y. prosi posłusznie o pozwolenie wrócenia na swoje miejsce"

O godzinie 7 wieczorem gwizdek Pytla - rzucamy się wszyscy na korytarz do rozbierania się. W ciągu kilku minut musimy być rozebrani, a lachy musimy ułożyć w równą kostkę z numerem na wierzchu.

Pytel i Wieczorek kontrolują, czy kostki są równo ułożone. Raz po raz wywołują kogoś i dają mu na "dobranoc" kilka pał.

Apel. Odliczamy. Przy tej sposobności:

"Padnij!" "Powstań!"

"Siad!" "Powstań!"

Gwizdek: "Kłaść się spać".

Jak ścięte kłody drzew zwalamy się na sienniki. Upłynął jeden dzień w Berezie, jedno ogniwo w długim łańcuchu piekielnych dni.

Każdy leży tak, jak padł.W uszach szum. Ciało zdrętwiałe z bólu i przemęczenia, a sen nie nadchodzi. Potem już człowiek stępiał na wszystko.

W ciągu pierwszych nocy zrywamy się niezliczoną ilość razy - wciąż nam się wydaje się że słyszymy gwizdek...

 

Ćwiczenia

 

Dryl wojskowy w Berezie, przybierający formy nigdy nie stosowane nawet w polskich pułkach systemu znęcania się nad nami.

Ćwiczeniami kierował przeważnie policjant Próchniewicz, który był jaskrawym przykładem, jak Bereza deprawowała samą straż policyjną.

Wszyscy byliśmy zdumieni, w pierwszych dniach po naszym przybyciu, zachowaniem się wobec nas policjanta Próchniewicza. Nie brutalny w obejściu, oględny w stosowaniu karnych ćwiczeń, bił tylko na rozkaz aspiranta Piotra Jarzęckiego.

Obecny czasem przy ćwiczeniach drugi aspirant o nieznanym nazwisku, którego przezwaliśmy "Garbatym", zwrócił kilkakrotnie z oburzeniem uwagę Próchniewiczowi, że ćwiczenia są za lekkie, a on za dobry. Wtedy Próchniewicz zmienił się nie do poznania.

"Mnie nie szanują, to i ja was szanować nie będę." - mówił.

W ciągu krótkiego czasu Próchniewicz w swym zimnyrn okrucieństwie upodobnił się do kata Świerkowskiego. Nigdy nie bił na oślep, lecz zawsze w krzyż, kark i nerki.

"Raz, dwa, trzy, cztery! Lewa! Lewa! Lewa!"

Szybkim krokiem obchodzi! Próchniewicz maszerujących i palą wybijał takt po karkach.

"Raz, dwa, trzy, cztery! Lewa! Lewa! Lewa! W tył zwrot! Wy ofermy, tak się robi w tył zwrot? Padnij! Powstań! Siad! Powstań! Klęknij! Powstań!"

Wymęczone ciała z niesłychaną szybkością uderzają w dziedziniec koszarowy, a unoszące się tumany kurzu wdzierają się do oczu, nosa, ust i gardła.

Widząc, że Próchniewicz każdą naszą pomyłikę w padaniu lub przy zwrotach wykorzystuje dla jeszcze większego znęcania się, staraliśmy się dobrze ćwiczyć. Lecz nic nam nie pomogło. Próchniewicz mrugał do złodzieja Mieczysława Kochana, przywiezionego do Berezy po lwowskich wypadkach, aby umyślnie mieszał nam szyki. Kochan skwapliwie wykonywał polecenie i usuwał się z szeregu.

"Biegiem marsz dookoła bloku! Padnij! Czołgaj się! Szybciej się czołgać!"

Uganiając między nami rozdawał kopniaki na prawo i na lewo.

"Aresztowany Kapłan, powstań! Biegiem do mnie! Niewygodnie ci się w błocie czołgać? Zakasuj rękawy! Marsz pod mur i czołgaj się po kamieniach!"

Wzdłuż muru koszarowego ciągnął się pas ziemi wyłożony ostrymi kamieniami. Z obnażonymi łokciami czołgał się siedemnastoletni Kapłan, krwią znacząc swój ślad.

"Te, zbolały Press, do mnie! Czego ty, filozofie, ruszasz się jak żółw?"

Długo padała gumowa pała na schylonego Pressa. Próchniewicz nie dawał nam ani chwili wytchnienia.

"Biegiem marsz na czworakach! Prędzej! Prędzej!"

Wśród ogólnego rechotu policjantów odbywał się nasz bieg na czworakach. Krew uderzała nam do głowy, ręce i nogi odmawiały posłuszeństwa, jeden za drugim rozciągaliśmy się bezwładnie.

"Powstań! Porobić odstępy do gimnastyki. Głęboki przysiad - raz! Wyrzut w przód prawej nogi - dwa! Wyrzut lewej - trzy! Podnieść się, - cztery! Głęboki przysiad - raz!" itd.

Padaliśmy ze zmęczenia. Niezliczoną ilość razy musieliśmy robić przysiady i wyrzuty nóg. Po kilkunastu takich przysiadach nikt z nas nie mógł ruszać nogami. Próchniewicz, Pytel, starszy przodownik i "Garbaty" aspirant raz za razem wyciągali kogoś z szeregu i bili.

Przy takiej gimnastyce Próchniewicz tratował nogami tow. Germaniskiego z Wilna, zamordowanego potem 9 maja, grzmocił pięściami w plecy gruźlika Princa, bił po twarzy siwego jak gołąb Edmunda Cedlera, kandydata robotniczego na senatora z Zagłębia Dąbrowskiego, pastwił SIĘ nad młodziutkim Czaplickim z Kielc i dziesiątkom z nas odbił nerki i płuca.

Gdy "gimnastyka" znudziła się już aspirantowi przyglądającemu się ćwiczeniom, spojrzał porozumiewawczo na Próchniewicza i zaczynał się nowy numer.

"Przysiad - raz! Za kostki chwyć - dwa! Naprzód marsz - trzy!" To się nazywał "kaczy chód". Ze spuchniętymi nogami, z krzyżami zbolałymi od bicia, popędzani gumową palą posuwaliśmy się naprzód.

"Nie zatrzymywać się! Ręce w plon rzucać! Pozostać w przysiadzie! Naprzód marsz!"

Gdy już większość z nas zemdlała z wyczerpania, padła wreszcie komenda: "Dość, powstań!"

"Wy, ofermy! Szereg nie jest równy. Nauczę was zaraz równać! Na jeden sygnał będzie padnij, na- dwa powstań..."

Długo, bardzo długo rozlegał się w obozie gwizdek Próchniewicza.

Przez jakiś czas ćwiczeniami kierowali policjanci Moszkiewkz i Kalinowski, którzy swoim zachowaniem się wobec nas odróżniali się od Świerkowskiego i Próchniewicza. Pytel wściekał się. Posyłał Kalinowskiego na śniadanie i osobiście obejmował komendę nad nami. Swym okrucieństwem doprowadzi! nas do rozpaczy i nie licząc się z następstwami odmówiliśmy mu posłuszeństwa - w Berezie rzecz niesłychana. Było to w sobotę l sierpnia, rano. Odesławszy do bloku policyjnego Kalinowskiego, Pytel zaczął szaleć. Bez odpoczynku biegaliśmy już drugą godzinę. "Padnij!" "Powstań!" Wielu z nas padało na ziemię, nie mogąc się więcej podnieść. Niespodziewanie wyskoczył z szeregu R., przebywający w Berezie już drugi rok, i krzyknął: "Dość tej męczarni! Nie będę więcej ćwiczył!" Nie czekając na komendę przestaliśmy biegać. Wśród policjantów zrobiło się zamieszanie. Pytel stracił głowę, zostawił nas i ciągnął R. do karceru. Ku naszemu zdziwieniu eskorta policyjna nie rzuciła się na nas i udając, że nic nie zaszło, pozwalała nam maszerować zwykłym krokiem. Przyczyną tego było ciche zadowolenie policjantów z kompromitacji Pytla, którego wszyscy nienawidzili za jego donosicielstwo do inspektora.

Po południu zjawił się nadkomisarz i rozpoczęły się karne ćwiczenia, wobec których wyczyny Próchniewicza były niczym.

 

Przybywają nowe transporty

 

W dniu naszego przybycia do Berezy zwolniono wszystkich endeków i ukraińskich nacjonalistów. Jedyny w Polsce obóz koncentracyjny zaczął zaludniać się wyłącznie antyfaszystami. Kilka razy dziennie nadchodziły "transporty".

Nowo przybyłym zgotował "przywitanie" komendant Berezy, inspektor Kamala-Kurhański, który przywiózł z Warszawy specjalne instrukcje o zaostrzeniu reżymu. Z pochodzenia Tatar, sadysta, zrobił karierę jako szef słynnej katowni defensywiackiej w Białymstoku, odznaczając się; niesłychanym okrucieństwem.

Dwa dni po naszym przyjeździe przywieziono do Berezy kilkunastu działaczy robotniczych z Łodzi.

Już w komendzie pobito ich do krwi. Po drodze do bloku aresztanckiego rzuciło się na nich kilkudziesięciu zbirów policyjnych ze Świerkowskim na czele. Rozdzierające jęki rozlegały się po całym obozie.

Sprowadzono ich do osobnej sali i tu dopiero zaczęło się dla nich piekło. Policjant Goslawski specjalnie wyszukiwał Żydów.

"Bolszewickie parchy! Kiszki z was wypuszczę!"

Pieniąc się miotał przekleństwa i obelgi, pastwiąc się nad Ojzerem i Ajzenern.

Z sadystycznym uśmiechem zwraca się Swierkowski do reżysera teatralnego, Stanisława Krengla:

"Po co ty, kochaneczku, przyjechałeś do Berezy?"

"Nie wiem" - odpowiada Krengel.

"..Nadstaw kark, to się dowiesz" - i wymierza mu kilkadziesiąt pał.

Nad gruźlikiem Krupką, który odsiedział już pięć lat w polskich więzieniach, rozbestwiony Świerkowski tak długo się znęcał, aż Krupką zemdlał.

Wówczas jedną ręką chwycił go za włosy i głową uderzał w cementową posadzkę, drugą zaś bił w kark.

"Tak, s... - wykrzykiwał Swierkowski dziko - będę was cucił, gdy będziecie mdleć!"

Policjant Kowalski zwraca się do Szymańskiego, nakazując mu, by uderzył chłopa ukraińskiego, którego dopiero co przyprowadzili.

"Melduję posłusznie - odpowiada Szymański - że nie będę bił".

"Co? Łajdaku! - ryczy z wściekłością Kowalski - nie cchcesz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin