Lis Tomasz- Co z ta Polska.PDF

(753 KB) Pobierz
4927154 UNPDF
A TO POLSKA WŁAŚNIE
A kaz ty z ta Polska, a kaz ta ?
Panna Młoda w Weselu Stanisława Wyspiańskiego
CO SIĘ STAŁO Z NASZĄ SZANSĄ
Ileż było w tych ostatnich kilkunastu latach uniesień i momentów euforii. Wielkich uniesień.
Największych. Właściwie trudno byłoby nawet powiedzieć, które było największe. Może to, gdy w
czerwcu 1989 roku skreśliliśmy długopisem tych, którzy całe dziesięciolecia pilnowali, by PRL-owi nic
się nie stało. Może to, gdy niecałe trzy miesiące później powołano rząd Tadeusza Mazowieckiego.
Gdy dwa miesiące później Lech Wałęsa mówił w amerykańskim Kongresie o wolności, co nie zniesie
żadnych granic, bo ludzie zawsze przeskoczą przez mur albo mur rozwalą. Gdy rok później po raz
pierwszy wybieraliśmy swojego prezydenta i gdy w następnym roku, pierwszy raz po pół wieku, w
naprawdę wolnych wyborach wybieraliśmy swój parlament. Jeśli w historii zdarzają się sytuacje jak z
bajki, to jedna z tych bajkowych chwil była właśnie wtedy.
W lutym 1989 roku byłem w Mszanie Dolnej (a może Górnej) i słuchałem w „Wolnej Europie"
relacji z Okrągłego Stołu, a następnego ranka leciałem do kiosku, by przeczytać w „Trybunie Ludu",
co mówi o tym władza. W lipcu, gdy generał został prezydentem, i w sierpniu, gdy Lech Wałęsa
dogadał się z ZSL-em i SD, suszyłem torf w Norwegii, bo mojemu marzeniu o wolnej Polsce
towarzyszyło marzenie o kawalerce. Ledwo zdążyłem na expose Mazowieckiego. A potem nie tylko
historia przez wielkie H, ale i moja, przez małe h, dostały strasznego przyspieszenia. Konkurs do
telewizji. Trzeciego maja 1990 roku (fajna data) prowadzenie po raz pierwszy Wiadomości, trzy
tygodnie później wybory samorządowe, pierwsze od ponad pięćdziesięciu lat naprawdę wolne
wybory w Polsce i wchodzę na żywo z Centralnej Komisji Wyborczej. Lipiec - wywiad z prezydentem
Jaruzelskim w pierwszą rocznicę jego wyboru (dziewięć lat wcześniej, ba, dziewięć miesięcy
wcześniej do głowy by mi to nie przyszło). Wciąż miałem wrażenie, że to jednak raczej generał niż
prezydent, więc musiałem przezwyciężyć strach, by zapytać, czy generał-prezydent nie rozważyłby
podania się do dymisji (powiedział, że tak). Generałowi trochę rolowały się skarpetki i do dziś mam
jego schizofreniczny obraz: wszechmocnego generalissimusa, gdy występował w telewizji zamiast
Teleranka, i generała z rolującymi się skarpetkami, któremu historia pokazywała dobranockę. Potem
grudzień 1990 roku. Jestem na Zamku Królewskim, gdzie Wałęsa przejmuje zwierzchnictwo nad
wojskiem i prezydenckie insygnia. W styczniu następnego \ roku zostaję parlamentarnym
sprawozdawcą i na własne oczy oglądam historię. Na galerii dla publiczności, w miejscu, gdzie
stacjonowali dziennikarze, miałem swoje stałe miejsce. To twarde krzesło było najlepszym miejscem
na ziemi. A ja czułem się jak Forrest Gump. Jakimś przedziwnym trafem znalazłem się w miejscu
najważniejszych wydarzeń.
Ileż było w nas wtedy entuzjazmu, wiary w nową Polskę, przekonania, że może być tylko
lepiej. Potem gdzieś to uleciało, ale czas uniesień i euforii niezupełnie się skończył. Był przecież
moment, gdy Polska wchodziła do NATO. Była też chwila, gdy po księgowo-buchalteryjnych, mało
efektownych przepychankach w mało efektownej Kopenhadze stało się jasne, że w Europie
będziemy nie tylko na mapie. Aha, jeszcze referendum, Kiły - cóż za niespodzianka - ponad połowa z
nas postanowiła pokonać kilkaset metrów albo kilka kilometrów, by Polsce w Europie powiedzieć
„tak". Nie narzekajmy. Jak na jedno pokolenie, skromne kilkanaście lat, szczególnie jak na Polaków
w Polsce, radości było co niemiara. Sprawiedliwie można by nią obdzielić kilka mniej szczęśliwych
niż my pokoleń Polaków.
I tyły w tych kilkunastu latach chwile prawdziwej euforii nic tylko z powodu historii przez wielkie
H i wartości przez wielkie W - wolność, niepodległość, demokracja i bezpieczeństwo. Były też rzeczy
bardziej namacalne. Polska otwarta na świat, naprawdę otwarta, już nie przez swe gdańskie okienko,
gdzie z powodu tak naprawdę niepełnego otwarcia ludzie co jakiś czas mówią władzy „nie". Spadła
inflacja i nasze pieniądze przesiały w krótkim czasie nabierać wartości porównywalnej z tym, co
wychodzi z tartaku. Mamy wymienialny pieniądz. Nie mamy cenzury, a mamy wolne media. Nasze
zadłużenie, jakby w prezencie, zmniejszają nam o połowę. Nasz Produkt Krajowy Brutto wzrósł o
jedną trzecią w stosunku do roku 1989, nasza konsumpcja o jedną drugą, mamy trzy razy więcej
studentów i sześć razy więcej absolwentów wyższych uczelni. Gdyby nam piętnaście lat temu ktoś
obiecał to wszystko, co wymieniłem w tych dwóch akapitach, to byśmy powiedzieli, że takich złotych
rybek nie ma. Bo są to wielkie osiągnięcia w skali nie tylko naszego pokolenia, ale całej polskiej
historii.
ŚWIETNIE, ALE...
Jeszcze kilka lat temu byliśmy tygrysem Europy. Albo, jak wolał tygrys Grzegorz Kołodko -
orłem. Orzeł leciał wysoko jak nigdy. A dziś - smutek. Co się stało? Jeśli tyle nam się udało, to
dlaczego jest tak źle? Jeśli mamy tyle powodów do dumy, to dlaczego odczuwamy głównie
frustrację? Co się stało z Polską i z naszą demokracją? Orzeł stracił wysokość macha wolniej
skrzydłami, można mu się więc teraz lepiej przyjrzeć. Co widzimy? Demokrację, która w dużym
stopniu jest jednodniowa - ogranicza się do dnia, w którym wrzucamy do urny kartkę wyborczą, jeśli
oczywiście w ogóle fatygujemy się głosować. Nie ma równości. Nawet nie równości tego, co mamy.
Tej nie ma i już nie będzie. Nie ma równości wobec prawa, bo jaka jest równość w kraju, w którym
uczciwego biznesmena pakuje się do aresztu, ponieważ nie chce płacić łapówek politykom, a inny,
nieuczciwy biznesmen czy polityk, zostaje na wolności, bo trzyma z władzą. Nie ma nawet
prawdziwej równości szans, bo rozpiętość możliwości uczniów chodzących do dobrych szkół w
dużych miastach i tych, którzy trafiają do słabych szkół w miastach małych, jest tak ogromna jak
chyba w żadnym innym cywilizowanym kraju. A do tego młodzież z bogatszych domów z wielkich
miast trafia na bezpłatne studia, więc biedniejszym, którzy często chodzili do gorszych szkół, zostają
studia płatne. Dostają więc w kość i po kieszeni. Nie ma prawdziwej wolności gospodarczej, bo co to
za wolność, gdy każdy miesiąc zaciska dyby nałożone wszystkim, którzy chcą zrobić pieniądze i
rozwinąć skrzydła. Nie ma sprawiedliwości, bo co to za sprawiedliwość, na którą trzeba czekać
latami, dobijając się do zapchanego innymi sprawami sądu. Nie ma prawdziwej telewizji publicznej,
bo co to za telewizja publiczna, która służy nawet nie państwu, ale rządowi i rządzącej partii. Nie ma
prawdziwej służby cywilnej, bo partyjni notable konsekwentnie pozbywają się wykształconych
urzędników chcących służyć państwu, zastępując ich partyjnymi mianowańcami służącymi partii i
sobie. Mamy rozciągniętą na całą Polskę sieć interesów i interesików łączących polityków wszelkiego
szcze-hlu z gospodarką - prywatną, a państwową w szczególności. Nie mamy poczucia wspólnoty,
które pozwala mim w trudnych czasach sobie pomagać, które daje pewność, że wszyscy jedziemy w
jednym kierunku, które sprawia, że od każdego z nas wspólnota dostaje to, co jest w nas najlepsze.
Mamy moralny kryzys, bo ludzie na to wszystko patrzą i mają poczucie bezradności. Politycy jeżdżą
po pijanemu, biskup jeździ po pijanemu, politycy kradną, piłkarze sprzedają mecze, pielęgniarze
zabijają pacjentów, by dostać dolę od zakładu pogrzebowego. Ktoś powiedział: „Polska ocipiała".
Plastyczne. Prawdziwe? Nie do końca. Bo skoro miliony ludzi mówią, że jest źle, i nazywają to zło po
imieniu, mówiąc, co jest złe, to znaczy, że aż tak źle nie jest. Dopóki miliony Polaków zachowały
zdolność odróżniania dobra od zła (a zachowały) i mają w sobie gotowość do walki ze złem (a sądzę,
że mają), to nie jest tak źle. Wiadomo... Póki my żyjemy.
Ale żalu, złości, desperacji jest dużo. Pal sześć szklane domy, ale czy tak miała wyglądać
nowa Polska? Tak ma wyglądać ten własny dom, w którym wreszcie jesteśmy? O to nam szło, o tym
marzyliśmy? Wielkie historyczne sukcesy i przegrywana na naszych oczach wspaniała szansa, której
nie miało poprzednich kilkanaście pokoleń Polaków. „To ulegam wzruszeniom oraz lewitacjom
podniosłym, to spadam na samo dno upokorzeń i rozpaczy", jak pisał vi Kompleksie polskim
Tadeusz Konwicki. Ostatnio częściej spadamy, niż lewitujemy. Co się stało z polską szansą?
Zawiodły elity? Politycy nie dorośli? Mamy wielki przywilej. Tak dobrej koniunktury nie mieliśmy w
Polsce od 1717 roku, tak bezpiecznych granic nie mieliśmy prawie od trzech stuleci. Wszystko, co
nam się udaje, zawdzięczamy sobie. Za wszystko, co nam się nie udaje, możemy winić siebie. Ale
kogo? Nas 1 wszystkich? A może mamy jakiś gen, który powoduje, że I nie ma takiej szansy, której
byśmy nie przepuścili przez palce, nie ma takiej okazji, której byśmy nie zmarnowali, nie ma takiej
koniunktury, z której potrafilibyśmy zrobić użytek? Nie, nie wiem jak Państwo, ale ja nie jestem w
stanie przyjąć tego do wiadomości. Geny mamy w porządku. Tylko niektóre trzeba trochę uaktywnić.
NIC DLA NAS Z NAMI?
Tyle dzieje się u nas rzeczy, na które jesteśmy wściekli. Może rację miał Wielopolski, gdy
powiedział, że „dla Polaków można czasem coś zdziałać. Z Polakami nigdy"? Może rację miał
Churchill, gdy mówił o nas: „Polacy -naród wspaniały w nieszczęściu i najnikczemniejszy z
nikczemnych w chwilach powodzenia"? Myślę, że racji nie miał w tym punkcie żaden z nich, ale
warto pamiętać o lekcji historii. Historii kraju, który zasłużył w swoim czasie na miano największego
nieudacznika historii. Patrząc z niesmakiem na teraźniejszość i z nadzieją w przyszłość, tej lekcji
zapomnieć nie możemy. Byliśmy wszak niemal do końca siedemnastego wieku światowym
mocarstwem, imperium prawdziwym, by po wiekach anarchii i długiej nocy nieistnienia na mapie
świata podnieść się na moment tylko po to, by spaść w otchłań fizycznego niemal wyniszczenia
narodu. Był czas, gdzieś na przełomie szesnastego i siedemnastego wieku, gdy dukat polski był
najsilniejszą monetą w Europie, gdy Polska miała prawie milion kilometrów kwadratowych, gdy każda
wieś parafialna w Koronie miała szkółkę. Historia zna niewiele precedensów całkowitego bankructwa
takiej potęgi. Ale udało się. Przez błędy na górze i na dole. Nasz król August II, niesłusznie w gruncie
rzeczy nazywany Mocnym, poszedł ramię w ramię z rosyjskim carem na wojnę ze szwedzkim królem.
Po wojnie, zwanej północną, Rosja stała się potęgą, jej car wielkim imperatorem, a Polska rosyjskim
protektoratem. Potem przez ponad pół wieku trzynaście tysięcy rosyjskiego wojska trzymało pod
butem dwunastomilionowe państwo z milionem szlachty.
W okres poprzedzający zabory Polska wchodziła w stanie niemal pełnej anarchii, bez silnego
wojska, rządu i skarbu, z całkowicie zdeprawowaną i zdemoralizowaną większością elit, która wolała
oddać życie, niż dać zgodę na ratujące państwo reformy. Historycy wśród przyczyn upadku Polski
obok położenia geograficznego wskazywali na „siłę wewnętrzną", dokładniej jej brak. Mówią o
upadku moralności obywatelskiej i patriotyzmu. Na wyleczenie się z tego trzeba było jednej
generacji. Ten trud podjęli Stanisław August Poniatowski, Stanisław Konarski i wielu innych. Za
późno.
Jak wygląda współczesna Polska, gdyby oceniać ją, jak tamtą dawną, według kryteriów
obywatelskiej moralności, stanu władzy i poczucia dyscypliny w narodzie? Ale może takie pytania i
odnośniki do historii są niepotrzebne? Przecież dzisiaj żadnych rozbiorów nie będzie. Nikt nam nie
zrobi inwazji. Nie znajdziemy się pod żadną okupacją. Nic takiego się nie stanie. Może tylko, jeśli nie
weźmiemy się w garść i nie odrobimy pracy domowej, zapiszemy kolejny rozdział w dziejach głupoty
w Polsce. To byłby jeden z najbardziej interesujących rozdziałów, na miarę tego sprzed wieków. Bo -
to trzeba powtarzać w nieskończoność - o takiej szansie, jaką mamy teraz, nasi przodkowie mogli
tylko marzyć. Za taką szansę oddawali zdrowie i życie.
Paweł Jasienica przypominał kilkadziesiąt lat temu o teoretykach szlacheckich, którzy
twierdzili, że Bóg różnym narodom wyznaczył różne zadania. Anglikom kazał żeglować po morzach.
Żydom kupczyć. Od Polaków zaś żądał, by go „rekreowali i cieszyli". Co sumiennie wypełniali,
chciałoby się dodać. Czas dać tym szlacheckim historykom odpór.
Benjamin Franklin, wychodząc ze Zgromadzenia Konstytucyjnego, pytany, co osiągnięto dla
narodu, odpowiedział: „Republikę, jeśli tylko potraficie ją utrzymać". A my potrafimy? Czy potrafimy
uzdrowić i utrzymać prawdziwą demokrację, a nie jej naszą obecną, karykaturalną odmianę? Tak,
jeśli będziemy w stanie wykonać gigantyczną pracę. Pot, krew i łzy obiecywał Brytyjczykom Churchill.
Kto powie u nas ludziom, że jeśli chcemy naprawdę dojść tam, gdzie chcemy być, tego potu musimy
jeszcze wylać całą masę? Bo nasze reformy zatrzymaliśmy w pół drogi, bo socjalizmu, etatyzmu i
roszczeniowości mamy wciąż za dużo, bo nasze państwo wciąż za mało zarabia i zdecydowanie za
dużo, a przede wszystkim nie na to, co trzeba, wydaje.
Tylko sześć procent Polaków uważa, że nasze reformy po 1989 roku się udały. Kto wie, ile
zostałoby z tych sześciu procent, gdyby powiedzieć ludziom głośno, że to dopiero początek, a wiele
trudnych decyzji jest jeszcze przed nami, że jeszcze bardzo długo będzie bardzo ciężko. Ale
największym problemem nie jest to, że tak będzie, ani to, że nie bardzo widać polityków, którzy by to
otwarcie przyznali. Być może większym problemem jest fakt, że nikt nie ma moralnego prawa żądać
jakichkolwiek wyrzeczeń od ludzi, którzy dzień po dniu i tydzień po tygodniu widzą na własne oczy na
szczytach władzy i na jej pośrednich szczeblach i szczebelkach tyle sobiepaństwa, korupcji,
złodziejstwa, buty, arogancji i traktowania państwa jak swej własności. By ludziom mówić prawdę i
prosić ich o zgodę na wyrzeczenia, trzeba mieć nie tylko odwagę. Do tego trzeba mieć moralne
prawo. Nie mają tego moralnego prawa ci, którzy sprawili, że dziś pada pytanie, czy naprawdę
jesteśmy demokracją. Na to pytanie nie tylko nie ma dziś w Polsce jednoznacznej odpowiedzi „tak,
oczywiście". Jest coraz więcej znaków, że prawdziwą demokracją to my jednak nie jesteśmy. Bo co
to za demokracja, gdzie władza poza dniem wyborów nie musi mieć do tego, by rządzić, niemal
żadnego społecznego poparcia? Gdzie rządzący, słysząc o stawianych im zarzutach, idą w zaparte i
kpią sobie z ludzi. Gdzie duża część polityków absolutnie i otwarcie lekceważy opinię publiczną.
Gdzie publiczna telewizja nie tylko nie wypełnia swej roli, ale szkodzi, łamiąc elementarne standardy
obiektywizmu i rzetelności.
Nastąpiła bardzo daleko idąca degradacja naszej polityki. Naszą politykę, nasz biznes, a
przede wszystkim związki między polityką a biznesem przeżera ciężka choroba, może uleczalna, ale
bardzo ciężka. Często można odnieść wrażenie, że nasz rząd nam nie służy. Nasza władza jest
często skorumpowana i coraz częściej skompromitowana. Rządzą nami ludzie nierzadko
niekompetentni, myślący nie o nas, nie o państwie, nie o Polsce, ale raczej o sobie, swoich
krewnych, kolesiach i znajomkach. Obietnice składane nam przez polityków, wszystkie te
zapewnienia, że „zagłosujcie tylko na nas, a za chwilę będzie lepiej", że „zaraz po wyborach, gdy
tylko powiecie nam »tak«, wyczyścimy nasz dom", są składane ze świadomością, że jak będzie
trzeba, zostaną złamane. I nazajutrz po wyborach są łamane. Zamiast porządku coraz większy brud.
Resztki przyzwoitości nikną, a reguły, które jakimś cudem nie zostały złamane wcześniej, są też
łamane. A jednak coś się dzieje. Coraz więcej ludzi mówi o tym głośno. Coraz jaśniejsze staje się to,
kto społeczeństwu i państwu służy (bo takich jest wielu), a kto służy sobie i swoim.
MY I ONI
W Polsce więź łącząca społeczeństwo z władzą została naderwana tak bardzo, że jej zupełne
zerwanie jest nieodległe. Nie wszyscy politycy zawiedli, ale kolejne sprawujące władzę ekipy
bankrutują. W prezydenckim sondażu pierwsza dama, która nigdy nie dotknęła polityki, na łeb bije
wszelkich polityków. Taka reakcja społeczeństwa świadczy o dość infantylnym, ale politykowstręcie.
Już nawet nie tragiczny, ale czasem komiczny jest widoczny na co dzień, jak tamten z osiemnastego
wieku, opór przed absolutnie niezbędnymi reformami. Każdego dnia widzimy kunktatorstwo, które
stało się już normą. A potrzebujemy dziś w Polsce odważnych rozwiązań problemów, które to
rozwiązania, wprowadzone w życie jutro, pomogą rozwiązać problemy, które są dziś i będą pojutrze.
Tymczasem proponowane są co najwyżej tchórzliwe rozwiązania wczorajszych problemów. Jak pisał
wielki historyk Władysław Konopczyński o zupełnie innej władzy, „władza obca narodowi pod
względem moralnym i politycznym, z dobrem kraju się nie licząca, obojętna wobec jego cierpień, w
pogoni za zyskami bezwstydna, taka władza tylko jedno mogła osiągnąć - znieprawić obywateli".
Ryba psuje się od głowy.
Być może percepcja tego, co dzieje się w Polsce, jest gorsza niż to, co się dzieje. Ale
percepcja w skali społecznej staje się częścią rzeczywistości. Czymś obiektywnym. A percepcja
milionów Polaków jest taka, że są oni traktowani per noga, że się nimi pogardza. Jeśli obywatele
czują się niemal zawsze petentami, czują się jak przedmiot manipulacji, jeśli mają wrażenie, że
ciągle się ich wykorzystuje, to skutek musi być taki, jaki jest. Gigantyczny kryzys zaufania do państwa
i instytucji państwa. Sfrustrowani i wyalienowani ludzie często nawet nie fatygują się, by głosować.
Nie głosują w poczuciu, że nie ma sensu wybierać między jedną a drugą kliką, prawą albo lewą
stroną tej samej politycznej „klasy". Inna sprawa, że - uderzmy się w piersi - wielu z nich nie idzie, bo
im się nie chce i nie chciałoby się nawet, gdyby wszystko w Polsce było jak trzeba. Ja, choć
pomstuję na,. to, co się w Polsce dzieje, tak jak inni, tego obywatelskiego lenistwa zrozumieć nie
potrafię. Dzień wyborów, każdych wyborów, jest dla mnie wielkim świętem i słowo daję, że -
wchodząc do mojego lokalu wyborczego w warszawskim liceum na Smoczej - zawsze mam łzy w
oczach.;; Przecież to jest święto demokracji. Nawet najbardziej, szara rzeczywistość nigdy mi go nie
przesłoni. Co z tego,, że w Polsce w życiu publicznym dzieje się wiele rzeczy,;, które dla
obywatelskiego lenistwa stanowią świetne alibi. Ile by ich było, nie potrafiłbym się rozgrzeszyć,
uświadamiając sobie w dniu wyborów o dwudziestej, że nią głosowałem.
Obywatelskie lenistwo bardzo mnie denerwuje, ale chcę je jednak zrozumieć. Skąd się ono
bierze? Myślę, że nasi politycy, wbrew temu, co się o nich mówi, mają umiejętność inspirowania
ludzi. Inspirują ich do bierności. Ale problem w tym, że nie tylko u obywateli-leni wiara w
demokratyczne instytucje nieprawdopodobnie wręcz, jak na tak krótki czas - od 1989 roku - osłabła.
Szalenie osłabła też - bo będę się upierał, że nie zniknęła - wiara, że Polskę można poprawić dzięki
polityce. Będę się też upierał, że o wiele gorszy niż kryzys świata polityki jest postępujący zanik
poczucia wspólnoty, poczucia, że mamy wspólny cel, że na tym wózku jedziemy razem, że mamy
wobec siebie obowiązki, że to wszystko nie jest jakąś grą o sumie zerowej - że albo wszyscy
wygramy, albo ogromna większość z nas, poza paroma oligarchami i nielicznymi szczęściarzami, z
kretesem przegra. Zanik poczucia wspólnoty jest groźniejszy niż kompletny blamaż większości
polityków, bo jeśli jedni politycy f się kompromitują, można wybrać innych, ale jeśli chore zaczyna być
społeczeństwo, ci inni zawsze będą tacy sami.
A JEDNAK POTRAFI
Na szczęście nie wszystko w Polsce jest nie tak. Mamy nieudaną i w dość powszechnej opinii
skompromitowaną Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, nieudolny rząd i żałosną Agencję
Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Ale mamy też wiele świetnie działających organizacji
pozarządowych, w wielu miejscach imponująco funkcjonujący samorząd terytorialny, kompetentny i
odpowiedzialny Trybunał Konstytucyjny, trzymającą rękę na pulsie Radę Polityki Pieniężnej i
powstający w bólach, a pracujący dla dobra kraju i dla przyszłości, Instytut Pamięci Narodowej. We
wszystkich tych organizacjach i instytucjach są ludzie z lewej i z prawej, partyjni i bezpartyjni - to tak
dla przypomnienia banalnej, ale wartej podkreślenia prawidłowości, że o wszystkim decydują
konkretni ludzie i że głupota nie ma legitymacji partyjnej. Na każdego Czarzastego mamy w Polsce
Jana Nowaka-Jeziorańskiego, na każdego Kwiatkowskiego mamy Kazimierza Kutza, na każdego
Naumana mamy choćby Marka Balickiego, na każdego Łapińskiego mamy Andrzeja Zoila. Taki to
dziwny kraj, w którym obok małości jest wielkość, obok cynizmu -idealizm, obok nieprzyzwoitości -
cnota, obok bezwstydu -honor, obok zaprzaństwa i prywaty - patriotyzm. Jeśli tyle nam się w Polsce
w ostatnich kilkunastu latach udało, to właśnie dzięki wielkości, idealizmowi, cnocie, honorowi i
patriotyzmowi - uwaga - także polityków, z których niejeden zasłużył czy to na pomnik, czy to na
wdzięczność nas i naszych dzieci. Jeśli udaje się nam ostatnio coraz mniej, to dlatego że cnoty te są
w defensywie, spychane na margines przez cynizm, małość i głupotę. Czy naprawdę nie by* I byśmy
w stanie sprawić, by te cnoty nie były w odwrocie, by je nobilitować i podnieść, bo tylko one pozwolą
nam pójść naprzód. Przez ponad sto lat, a potem przez lat prawie pięćdziesiąt mieliśmy w Polsce
dylemat: walka czy ugoda. Dziś sytuacja wygląda inaczej. Czeka nas w Polsce wielka bitwa, nie
między władzą a opozycją, między SLD a PiS-em, LPR-em czy Platformą, nie między lewicą a
prawicą, między liberalizmem a klerykalizmem, lecz między rozumem u głupotą. Między tymi, którzy
chorują na Polskę i są wściekli, że sprawy się mają tak, jak się mają, a tymi, którzy państwo traktują
jak dojną krowę, mającą wartość tylko wtedy, gdy jeszcze jest coś do wydojenia.
Pasują, według mnie, do dzisiejszej Polski słowa, które w czerwcu 1940 roku, kiedy naziści
zdobyli Paryż i przygotowywali się do ataku na Anglię, wypowiedział na zjeździe swej maturalnej
klasy Walter Lippmann: „Wzięliście wszystko dobre rzeczy, jako dane z góry i na zawsze. Teraz
trzeba je zacząć zdobywać na nowo. Każdemu naszemu prawu, które jest nam drogie, musi
towarzyszyć służba, którą trzeba wypełnić. Każdej naszej nadziei musi towarzyszyć zadanie, które
trzeba wykonać. Każdemu dobru, które chcemy ocalić, musi towarzyszyć przywilej, który być może
trzeba będzie poświęcić".
O wolności, demokracji i własnym państwie marzyły pokolenia Polaków. Dzięki zrządzeniu
historii, Papieżowi, paru może nie intelektualistom, ale za to rozumnym politykom na Zachodzie i
tysiącom odważnych, najczęściej bezimiennych ludzi w Polsce dostaliśmy wielki prezent. Przecież
nikt z nas nie chce go stracić. Złość na politykę i polityków nie musi być zła. Może oznaczać, że
organizm jest zdrowy, bo reaguje na to, co mu zagraża. Może po prostu nasza demokracja,
wyglądająca ostatnio trochę jak wioślarska ósemka bez sternika, wchodzi w okres autokorekty.
Błogosławiona afera Rywina. Dzięki niej samoświadomość Polaków, nasza wiedza o tym, kto nami
rządzi, jakie mechanizmy funkcjonują w naszej polityce, kto jest kim, kto ma jakie interesy i komu
oraz czemu służy, jest nieporównanie większa niż dwudziestego szóstego grudnia. 2002 roku, gdy
niemal cała Polska nie miała pojęcia, jak to było, gdy Rywin przyszedł do Michnika. Dziś o Polsce i o
nas samych wiemy dużo więcej. To bezcenna wiedza, bo pozwala widzieć dwie Polski. Polskę tych,
którzy chcą, by u nas było lepiej, a dzięki temu lepiej było nam wszystkim, i Polskę tych, którzy chcą,
by lepiej było im samym, nawet jeśli cenę za to miałby zapłacić kraj - mieliby ją zapłacić wszyscy inni.
Trudno mi sobie wyobrazić, by te dwie Polski się ze sobą dogadały, by doszło między nimi do
kompromisu. Ale też brakiem takiego kompromisu bym się nie przejmował, bo ceną za niego
mogłoby być zapomnienie o wartościach, bez których wspólnota w normalny sposób funkcjonować
nie może. Czy da się skleić Polskę Bartoszewskich i Nowaków-Jeziorańskich z Polską Czarzastych i
Kwiatkowskich. Może one zresztą na swój sposób zawsze były i zawsze będą sklejone, taki rodzaj
naszego polskiego superglue? Nie sądzę. One ze sobą po prostu sąsiadują. Pozostaje więc kwestia,
kto w tym sąsiedztwie będzie decydował o regułach gry.
CAŁA NAPRZÓD
Coraz częściej mam wrażenie, że to, co w Polsce najlepsze, jest w defensywie. Ludzie ideowi,
którym Polska leży na sercu, jakby się chcieli chować w poczuciu niewiary i w przekonaniu, że i tak
wygrają cynicy. Prezydent Nixon - fakt, iż w zupełnie innym kontekście - mówił w swoim czasie, że w
Ameryce jest milcząca większość. Myślę, że taka milcząca większość jest także w Polsce. Przecież
większość z nas to ludzie, którzy ciężko pracują z nadzieją, że ich dzieciom będzie lepiej niż im
samym, płacą podatki, przestrzegają prawa, wściekają się na to i owo, I ironią się cynizmem i ironią,
ale po cichu marzą, by kiedyś uwierzyć w coś wielkiego, by pojawiła się jakaś nowa nadzieja, a jak
Bóg da, to może nawet niezłudna. Większość z nas byłaby chyba wdzięczna, gdyby ktoś określił
nasze narodowe cele, nazwał polskie marzenie. Czego naprawdę chcemy, o czym dziś marzymy, do
czego dążymy i w imię jakiej wizji chcemy dać z siebie coś więcej? Nikt nikogo nie wysyła na
barykady, nikt nie mówi, że droga do naprawy Polski przebiega przez most Poniatowskiego. Idzie
raczej o sensowną refleksję, która w jednym wielkim nurcie rzeki połączy miliony strumyczków, która
nada jakiś wspólny kształt myślom poławiającym się każdego dnia w milionach rozmów milionów
Zgłoś jeśli naruszono regulamin