Sandemo Margit - Saga O Czarnoksiężniku Tom 13 - Klasztor W Dolinie Łez.pdf

(1206 KB) Pobierz
762049793.002.png
STRESZCZENIE
Są lata czterdzieste osiemnastego wieku.
Od dłuższego czasu islandzki czarnoksiężnik Móri i jego norweska żona Tiril cierpią prześladowania ze
strony złego zakonu rycerskiego. Móri i jego rodzina poznali wiele spraw związanych z tajemnicą Świętego
Słońca, wielkiej złotej kuli o strasznych magicznych właściwościach. Święte Słońce zaginęło przed tysiącami
lat.
Istnieją ponadto dwa szlachetne kamienie, które zły zakon pragnie zdobyć. Najstarszy syn Móriego i Tiril,
Dolg, młodzieniec o mistycznej, czyniącej go podobnym do elfa urodzie oraz niezwykłych zdolnościach, znalazł
w dzieciństwie wielki szafir. Teraz Dolg jest już dorosły i właśnie niedawno odszukał na Islandii czerwony
faran-gil, drugi z tajemniczych klejnotów. Do obu pomógł mu dotrzeć duch opiekuńczy Dolga, zwany Cieniem,
sam nimi bardzo zainteresowany. Wiele wskazuje na to, że owe szlachetne kamienie stanowią klucz, który
otworzy Wrota. Nikt jednak, z wyjątkiem Cienia, nie wie, o jakich to wrotach mówią niejasne pogłoski.
Całkiem ostatnio odnaleziono też mapę, która pokazuje, gdzie znajdują się owe Wrota. Starą mapę odkryto
podczas fantastycznej wyprawy do Karakorum u podnóża Himalajów. Móri i jego przyjaciele właśnie
stamtąd wrócili.
"W skład rodziny jego i Tiril wchodzą następujące osoby:
Dolg, niezwykły młodzieniec o nadprzyrodzonych zdolnościach, lat 23.
Villemann, żądny przygód brat Dolga, lat 21.
Taran, zawsze optymistycznie usposobiona bliźniacz-ka Villemanna, lat 21.
Uńel, podobny do anioła, istota sprzed wielu tysięcy lat.
Theresa, księżna, matka Tiril.
Erling, jej mąż, stary przyjaciel Móriego i Tiril.
Rafael, marzyciel, przybrany syn Theresy i Erlinga, 23 lata.
Danielle, delikatna, łagodna i bezradna siostra Rafaela, 19 lat.
No i, oczywiście, pies Nero.
Czarnoksiężnik Móri, przekraczając w młodości granice naszego świata ze światem istniejącym obok,
sprowadził ze sobą do ludzkiego wymiaru grupę duchów, które wspierają rodzinę w jej walce z rycerskim
zakonem. Owe duchy pomogły im właśnie teraz wrócić w bardzo krótkim czasie z Karakorum. Tak się
jednak złożyło, że małą Danielle wysłano do domu przed innymi. Odprowadzała ją pani powietrza, ale'musiała
nieoczekiwanie przyłączyć się do reszty grupy. Zostawiła więc Danielle w lesie na wschód od dworu
Theresenhof. Wkrótce wszyscy pozostali dotarli do domu, lecz Danielle tam nie zastali.
Nikt z biorących udział w wyprawie nie widział jej od chwili, gdy się z nimi pożegnała!
Dłużej już tego nie zniosę, myślała Danielle, brnąc w mokrym śniegu przed siebie w kierunku, gdzie, jak
sądziła, powinno się znajdować Theresenhof.
Była oszołomiona, wciąż nie bardzo przytomna po koszmarnych przeżyciach w Karakorum i po wywołującej
zawrót głowy powrotnej podróży do domu w towarzystwie pani powietrza. W dodatku środek nasenny wciąż
762049793.003.png
jeszcze działał. Przewodniczka zostawiła ją po prostu w lesie, samą i przestraszoną. Marzły jej nogi, głodna była
ponad wszelkie wyobrażenie i nieludzko zmęczona. Ale nawet nie to w największym stopniu odbierało jej
odwagę.
Teraz trzeba już nareszcie skończyć ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, myślała w desperacji Koniec z duchami
i podróżowaniem w czasie oraz przestrzeni do innych sfer. To dobre dla wuja Móriego i jego dzieci, ja jednak
jestem całkiem zwyczajną dziewczyną i nie mam żadnych, ale to żadnych zdolności okultystycznych. Chcę
prowadzić normalne życie, jakie przystoi młodej dziewczynie ze szlacheckiego rodu, chcę założyć rodzinę i osiąść
nareszcie w spokoju. Mieć kilkoro ładnych, zdrowych dzieci.-
Problem polegał jedynie na tym, że Danielle nigdy nie została poinformowana, skąd się takie miłe i ładne dzieci
biorą. Sądziła, że wystarczy po prostu wyjść za mąż, a dzieci pojawiają się niejako same z siebie, dzięki
błogosławieństwu księdza. Być może zbyt długo żyła w atmosferze czarów i niezwykłości? Może wierzyła, że
ślubne błogosławieństwo to coś w rodzaju hokus-pokus? Jak zaklęcia Móriego, który za pomocą magicznych run i
formułek otwiera tajemnicze zamki.
Delikatny uśmiech pojawił się na jej wargach. To życie, prowadzone na cieniutkiej niczym ostrze noża granicy
pomiędzy rzeczywistością a światem magicznym, było przecież także i zabawne, i niezwykle podniecające!
Obcowanie z rodziną Móriego to nieprzerwane pasmo przygód. A przybrane rodzeństwo... cóż za cudowni
szaleńcy!
Och, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, dlaczego nie jest już w stanie ciągnąć tego dalej. Niezwykłość
przeżyć zawdzięczała przecież w ogromnej mierze temu, że była zakochana, najpierw w Dolgu, a potem w
Villemannie.
Teraz obaj odwrócili się do niej plecami.
I od tej chwili fantastyczne przygody nie wydawały się jej już takie fascynujące.
Kiedy ostatecznie uświadomiła sobie, że Dolg nigdy się nią nie przejmował, a Taran powiedziała, iż Ville-
mann jest w Danielle zakochany od lat, ona również odkryła młodszego z braci.
Teraz zrozumiała, że jego utraciła także, zanim zdążyła mu wyznać, jak bardzo jej na nim zależy.
W głębi duszy dobrze wiedziała, dlaczego się tak stało. Zarówno ona, jak i on dojrzewali. Villemann jednak
szybciej, był zresztą starszy. W jej przypadku sprawy toczyły się nieco wolniej. A Villemann zaczął patrzeć na nią
jakby nowymi oczyma, stwierdził, że jest i pozostanie niebywale dziecinna. To, co kiedyś było w niej
wzruszające właśnie przez tę niedojrzałość, miało już takie na zawsze pozostać, tyle że z upływem lat traciło na
świeżości i wdzięku. Danielle się nie rozwijała.
Bardzo gorzkie uczucie, kiedy się coś takiego stwierdza w odniesieniu do własnej osoby.
Ale przecież nie mogę być inna, niż jestem, myślała zbuntowana. Oczywiście, że nie jestem odpowiednią
dziewczyną dla Dolga czy Villemanna, ale istnieje chyba na świecie ktoś, komu potrzebne będzie takie
łagodne... delikatne... naiwne cielę...
Z trudem brnęła w głębokim śniegu, pochłonięta smutnymi myślami.
Nagle przystanęła.
Rozejrzała się wokół.
Teraz powinnam chyba już wyjść z tego lasu, przestraszyła się. Dokładnie na wprost muszą leżeć
zabudowania Theresenhof, może jeszcze słabo widoczne ze sporej odległości, ale gdybym chociaż zobaczyła
czerwone dachy budynków na wzgórzu...
A tymczasem nic tylko las. Las, las, las...
Boże drogi, gdzie ja właściwie jestem?
Młody drwal, Leonard Waldboden, wyszedł wczesnym rankiem, by wyciąć chaszcze na zarośniętej leśnej
działce. Był to pogodny człowiek, przystojny, choć może nie olśniewająco urodziwy. Miał pełne życzliwości
spojrzenie, a beztroskie życie, jakie prowadził, sprawiało, że patrzył na świat spokojnie.
Leonard cieszył się zawsze powodzeniem u dziewcząt, sam nie bardzo rozumiał, dlaczego, bo na przykład
starszy brat był od niego dużo bardziej przystojny, a pod tym względem nie wiodło mu się najlepiej. Brat
jednak bywał często niezadowolony, złościł się też na Leonarda za to jego szczęście do kobiet.
Po spędzonym wesoło na tańcach sobotnim wieczorze Leonard czuł się w ów poniedziałkowy poranek
wyspany i rześki. Lubił przebywać w lesie, gdzie echo niosło się daleko i panowała mroźna świeżość. Ziemię
pokrywała cienka warstwa śniegu i...
Nagle przystanął. Wpatrywał się uważnie w leśne podłoże, nie bardzo rozumiejąc, co to znaczy. Widział
ślady niedużych stóp. Kobieta albo większe dziecko?
Ślady w lesie nie są w końcu niczym specjalnie dziwnym, zdumiewające było natomiast to, że te tutaj
pojawiały się jakby znikąd. Po prostu były, zmierzały ku zachodowi, ale nie miały nigdzie początku. Wyglądało
tak, jakby się zaczynały właśnie na tej polance, którą Leonard miał przed sobą. Jakby ten, kto je zostawiał,
762049793.004.png
wychynął spod ziemi albo spadł z nieba.
Leonard nie pojmował, co to się mogło stać. Niesamowita sprawa, poczuł ciarki na plecach. Miał ochotę
zawrócić i uciec stąd jak najdalej, ale ciekawość zwyciężyła i ruszył za dziwnymi śladami.
Kiedy już opuścił polankę, uspokoił się nieco. Tak naprawdę nie badał dokładnie okolicy, może więc ten
człowiek zeskoczył w którymś miejscu z drzewa? Chociaż skąd by się tam wziął? Nie, najprawdopodobniej to
jakieś dziecko, które dla zabawy szło tyłem, a potem ruszyło znowu przed siebie, stawiając stopy dokładnicw
tych samych miejscach co przedtem. To oczywiste, nie ma się nad czym zastanawiać. On sam przecież tak robił
w dzieciństwie, żeby oszukać brata, za co dostawał lanie.
Ślady układały się bezładnie. Zdawało się, że od czasu do czasu idący przystawał, jakby nie wiedząc, co
dalej. A może ona czy on to zabłąkany wędrowiec? Tak, chyba tak.
To przypuszczenie skłoniło Leonarda, by szukać dalej. Znał przecież las jak własną kieszeń, a chętnie by
pomógł komuś w potrzebie. Jeśli ów człowiek zamierzał iść na zachód, jak to z początku wyglądało, to później
zawrócił. Ku północy. Niedobrze.
Młody drwal pospieszył naprzód.
W niektórych miejscach śnieg całkiem stopniał i ziemia była czarna, a wtedy ślady się urywały. Wyglądało
zresztą na to, że idący chętniej wybiera właśnie te gołe miejsca. Z pewnością marznie w nogi.
I wtedy ją zobaczył. Stała bezradna w sosnowym zagajniku, próbując się zorientować w stronach świata, ale
najwyraźniej bez rezultatu.
- Dzień dobry! - zawołał Leonard przyjaźnie. - Czy panienka zabłądziła?
Odwróciła się gwałtownie.
O Boże, jakaż ona ładna! Serce Leonarda zabiło z ożywieniem. To prawdziwa królewna z bajki! I
płakała. A jak się przestraszyła jego głosu! Aż podskoczyła.
- Czy panienka zabłądziła? - powtórzył, podchodząc bliżej.
i
- Myślę, że tak - odparła żałosnym głosikiem.
- O Jezu - jęknął Leonard. Zaczął jej się uważniej przyglądać.
Ubranie miała na sobie dosyć dziwaczne. Obszerne i z pewnością bardzo praktyczne, ale jak na
księżniczkę z bajki, niezbyt wytworne. Określenie „wytworne" przyszło mu do głowy, kiedy spoglądał na jej
ładną buzię. Ale ubranie? Nie!
Gruba chustka na kręconych włosach nadawała jej chłopski wygląd. Chustka miała, oczywiście, chronić
przed zimnem, ale elegancka nie była. Zniszczony i brudny kożuszek z owczej skóry, wysokie, zapinane
na guziki buty i... Boże drogi, pomyślał Leonard zdumiony. Spodnie! Ona ma na sobie szerokie spodnie. Czegoś
podobnego jeszcze w życiu nie widziałem! Spodnie zamiast spódnicy! Uszyte z grubego materiału.
Dziewczyna w spodniach?
Biedak nie mógł, oczywiście, wiedzieć, że kobiety z Theresenhof już dawno zrezygnowały z
jeżdżenia w damskich siodłach podczas swoich długich i męczących wypraw. Theresa i Tiril wymyśliły wobec
tego szerokie spodnie, które do męskiego siodła były najwygodniej-szym ubraniem. Wszystkie cztery panie z
Theresenhof uważały teraz, że to znakomity strój nie tylko do konnej jazdy. Kobiety z otoczenia Móriego
rzadko przejmowały się tym, co inni sądzą na temat ich stylu życia.
Gdy Leonard zorientował się, że stoi oto i gapi się na dziewczynę jak na dziwoląga, odwrócił wzrok i
rzekł z uśmiechem:
- Mam na imię Leonard i do moich obowiązków na leży doglądanie lasu. Mieszkam w majątku Webera.
A jak tobie na imię?
Uważał, że „doglądać lasu" i „mieszkać w majątku" brzmi znacznie lepiej, niż „być drwalem", jednym z wielu
parobków we dworze.
- Ja jestem Danielle - odparła nieśmiało. - I mieszkam w Theresenhof.
Sądząc po ubraniu, musi to być jakaś dziewczyna pracująca w dworskich oborach, pomyślał Leonard. Ale
jakaś bardzo delikatna i drobna, rzadko się takie widuje.
Biedactwo, taka była wystraszona, kiedy się pokazałem.
- Odprowadzę cię do domu - powiedział ze wzrusze niem w głosie.
Kiedy odskoczyła w tył, zapytał zdumiony:
- Ale ty się chyba mnie nie boisz? Nie chcę zrobić ci krzywdy.
Dziewczyna spuściła wzrok.
- Wybacz, nie chciałam być niewdzięczna - szepnęła. - Tylko że ostatnio przeżyłam tyle okropnych rzeczy.
Dziękuję ci. Jeśli zechcesz pokazać mi, jak wyjść z tego lasu, to ja już potem sama znajdę drogę.
- Oczywiście!
Leonard, jako się rzekło, przywykł do podziwu dziewcząt i dość często to wykorzystywał. Doświadczenie
762049793.005.png
podpowiadało mu, że służące od krów na ogół wiedziały, czego chcą, i tylko czekały na rozkoszne sam na
sam.
Z tą Danielle jednak nie był całkiem pewien. Sprawiała wrażenie bardzo niewinnej i ufnej. Ale to, oczywiście,
tylko pozory. Mówiła ładnym językiem, on jednak orientował się, że styl mówienia służby bywał różny,
niekiedy poprawny, niekiedy nawet dość wulgarny. Wszyscy rozumieli, o co tak naprawdę chodzi.
Dziewczyna jednak jest taka śliczna. Kiedy powiedział „chodź", wyciągając rękę, po długim wahaniu podała
mu swoją i potem szła obok niego po śniegu. Czuł, jak lodowato zimna jest jej drobna dłoń, i znowu ogarnęło
go wzruszenie.
- Marzną ci nogi?
- Trochę - odparła cicho, a zaraz potem dodała: - Ale to minie, kiedy pójdziemy.
Leonard sam nie byłby w stanie ogarnąć wszystkich nieczystych myśli, jakie kłębiły mu się w głowie, gdy
powiedział:
- Tu niedaleko jest stary szałas drwali. Możemy tam przez chwilę odpocząć, rozpalę ogień, to się
rozgrzejesz.
- Nie powinieneś robić sobie tyle kłopotu z mojego powodu - zaprotestowała nieśmiało. ■
- To w każdym razie bardzo miły kłopot - odparł z uśmiechem doświadczonego uwodziciela.
Dziewczyna zarumieniła się. Nie wyglądało na to, że jest przyzwyczajona do takich lekko frywolnych
rozmów z młodymi mężczyznami. Ręce też miała znacznie delikatniejsze, niż miewają służące. Może to
pokojówka, służy w domu? Nie, w takim pospolitym ubraniu? To niemożliwe. Świniarka? Też nie. Mogłaby
natomiast zajmować się kurami. Nie potrafił określić jej zajęcia.
Zauważył jednak ukradkowe spojrzenia i zachwycony uśmiech panny, kiedy sądziła, że on nie widzi.
Podobam jej się, pomyślał i ta świadomość wywołała nieoczekiwane bicie serca. Boże drogi, Leonard, ta mała chyba
zawróciła ci w głowie? I to po paru minutach znajomości? Zwykle przecież potrafisz zachować chłodny umysł.
Im jednak dłużej na nią spoglądał, tym gwałtowniej biło jego serce. Wzburzenie ogarniało i duszę, i zmysły.
Leonard, coś ty! przywoływał do porządku sam siebie. Uspokój się! To zwyczajna dziewczyna.
Wiedział już jednak na pewno, że tak nie jest. W każdym razie nie dla niego.
Trzeba brać pod uwagę środowisko, w jakim Leonard dorastał. Bez surowych zasad moralnych, bez
jakiejkolwiek ogłady. Był to w gruncie rzeczy dobry chłopak, który mógł wyrosnąć na kulturalnego człowieka,
może nawet zdobyć wykształcenie, gdyby tylko miał po temu warunki. Ale nie znał świata, w którym młodzi
ludzie się kształcą. Znał jedynie grubiańskie dowcipy parobków i ich opowieści o sobotnich doświadczeniach z
dziewczynami, sam prowadził takie samo życie i nabrał przeświadczenia, że wszystko, co pożądane, budzi opór,
dzięki temu zdobył też większość swego doświadczenia z kobietami. O tym jednak, co mógłby przeżyć z tą
drobną panienką, za nic nie opowiedziałby ordynarnym parobkom, swoim kolegom. To zupełnie wyjątkowa
sprawa.
Leonard, sympatyczny, troskliwy i życzliwy, miał poczucie humoru i był przyjacielem ludzi i zwierząt. Ale
takiej dziewczyny jak Danielle nigdy przedtem nie spotkał. Ubranie sprawiało, że nie potrafił określić jej
pochodzenia, i popełniał pod tym względem błąd. Brał ją za kogoś z własnego świata.
Danielle szła obok cicha. Raz po raz spoglądała na niego ukradkiem. O, jakiż to wspaniały chłopak!
Leśniczy. Może nawet myśliwy, nie potrafiła powiedzieć. Mama Theresa z pewnością by go bardzo polubiła,
Danielle musi go kiedyś zaprosić do domu.
Pomiędzy wysokimi drzewami było dość ciasno, Danielle musiała więc podążać za Leonardem. Stąpała po
jego śladach, by śnieg nie wpadał jej do butów. Nagle zachichotała pod nosem. Ludzie mówią, że jeśli
dziewczyna idzie po śladach mężczyzny, to się w nim zakocha. Ona, oczywiście, zakochana nie jest, ale lubi
tego idącego przed nią leśniczego. Bardzo. On ma takie mocne dłonie. Szerokie barki i wąskie biodra. Twarz
niespecjalnie urodziwa, ale też i niebrzydka, a poza tym ów Leonard był niebywale czarujący! Kiedy na nią
patrzył, w jego oczach pojawiały się wesołe ogniki. Ale miał też we wzroku inny wyraz, coś, dzięki czemu
ogarniało ją poczucie wspólnoty z tym nieznajomym.
Bardzo jej się to podobało.
Uratował jej życie! To wspaniałe! Danielle była takim właśnie romantycznym typem dziewczyny, która
zakochuje się w swoim wybawicielu. Wpatrywała się w jego plecy, wstrzymując oddech, w jego ciemnobrązowe
włosy, na których nie nosił czapki. Patrzyła na grubą samodziałową kurtkę, do której poprzyczepiały się
sosnowe szpilki...
W pewnym momencie Leonard odwrócił się i uśmiechnął do Danielle szeroko. O, poczuła, że wprost topi
się w cieple tego uśmiechu. Coś dla siebie nawzajem znaczyli. Była pewna, że on się do nikogo prócz niej tak
nie śmieje. Oni dwoje bowiem mieli coś wspólnego. Łączyło ich to nieprawdopodobnie romantyczne
spotkanie w głębi lasu...
- Zmęczona? - zapytał z czułością w głosie.
762049793.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin