Lovesey Peter - Detektyw Diamond i smierc w jeziorze.rtf

(791 KB) Pobierz
PETER LOVESEY

PETER LOVESEY

DETEKTYW DIAMOND I ŚMIERĆ W JEZIORZE

Przekład RADOSŁAW JANUSZEWSKI

 

Część I

Pani z jeziora

Rozdział 1

Mężczyzna stał bez ruchu, po biodra w wodzie, skupiony, nieświadomy, co dryfuje w jego stronę. Łowił ryby na północnym brzegu Chew Valley Lake, jeziora o powierzchni blisko 490 hektarów, u podnóża Mendip Hills, na południe od Bristolu. Złowił już trzy zupełnie przyzwoite pstrągi.

Uważnie wypatrywał charakterystycznych zawirowań na spokojnej wodzie, tam, gdzie zarzucił wędkę. Warunki były pomyślne. W późne wrześniowe popołudnie niebo zasnuły chmury, miliony muszek w widowiskowym przedwieczornym locie krążyły tuż nad nim; wznosiły się i opadały nad lustro wody, masą ciemniejszą i bardziej gęstą niż chmury, brzęcząc jak pociąg w podziemnym tunelu. Dzienny wylęg, przysmak głodnych ryb.

Światło z południowego zachodu marszczyło powierzchnię wokół rybaka, ale przed nim rozpościerał się pas wody, którą wędkarze nazywają szumowiną, w zanikającym świetle układającej się w inne wzory. Z doświadczenia wiedział, że tam biorą ryby.

Był tym tak pochłonięty, że nawet z bliska nie zauważył bladego przedmiotu. To coś spływało bezwładnie z prądem wzbudzonym przez wiatr, zanurzone więcej niż do połowy, kołysząc się lekko i nieregularnie, co dawało złudzenie życia. W końcu dotknęło go. Biała dłoń prześlizgnęła mu się po biodrze. Całe ramię odsunęło się w bok i ciało zaczepiło się o niego pachą. To była martwa kobieta, naga, twarzą do góry.

Wędkarz spojrzał w dół. Z głębi jego gardła wydobył się przenikliwy dziecięcy krzyk.

Przez chwilę stał jak skamieniały. Potem z wysiłkiem zebrał myśli i spróbował wyplątać się ze strasznych objęć. Żeby nie dotykać trupa rękami, użył wędziska jako dźwigni, wetknął je topielicy pod pachę i odepchnął ją od siebie, jednocześnie odwracając zwłoki. Odsunął się, żeby spłynęły z prądem. A potem chwycił podbierak wbity w muł i nie zatrzymując się nawet, by zwinąć żyłkę, rozchlapując wodę, popędził do brzegu. Rozejrzał się. Nikogo.

Wędkarz nie miał poczucia obywatelskiego obowiązku. Jedyne, co zrobił, to pospiesznie zebrał sprzęt i najszybciej jak mógł wrócił do samochodu.

Zaświtała mu jednak pewna rozsądna myśl. Zanim odjechał, otworzył torbę i wypuścił trzy pstrągi z powrotem do wody.

Rozdział 2

W ten sam sobotni wieczór, nieco po wpół do jedenastej, posterunkowy Harry Sedgemoor z żoną Shirley w swoim domku z tarasem - w Bishop Sutton, na południowym brzegu jeziora, oglądali na wideo horror. Posterunkowy Sedgemoor zakończył służbę o szóstej. Wyciągnął długie ciało na kanapie, bose nogi wystawały znad jej oparcia. Tej gorącej nocy włożył czarny podkoszulek i szorty. W lewej ręce trzymał puszkę malthouse bitter, prawą głaskał Shirley po głowie, rozprostowując bezmyślnie czarne loczki, które po chwili wracały do poprzedniego splotu. Shirley, po prysznicu ubrana tylko w białą bawełnianą koszulę nocną, siedziała z zamkniętymi oczami na podłodze, opierając się o kanapę. Nie interesował jej film, ale nie miała nic przeciwko temu, żeby Harry go obejrzał, jeśli potem mocno przytuli się do niej w łóżku, co zwykle robił. W głębi duszy podejrzewała, że boi się bardziej niż ona, ale takich rzeczy nie mówi się mężowi, szczególnie jeśli jest policjantem. Cierpliwie czekała więc na zakończenie filmu. Niewiele już go zostało. Harry kilkakrotnie nacisnął guzik szybkiego przewijania, żeby przeskoczyć nudne dialogi.

Skrzypce podkładu muzycznego doszły do przeszywającego crescendo, kiedy Sedgemoorowie usłyszeli trzaśniecie furtki.

- Niemożliwe, która to godzina? - powiedziała napastliwym tonem Shirley.

Jej mąż westchnął, przerzucił nogi nad kanapą, wstał i wyjrzał przez okno.

- Jakaś kobieta. - Niewiele widział w świetle padającym z ganka. Rozpoznał gościa, kiedy otwierał drzwi: pani Trenchard-Smith mieszkała samotnie w jednym ze starszych domów na końcu wsi. Wyprostowana siedemdziesięciolatka chodziła zawsze w tyrolskim kapelusiku, który z latami wypłowiał z jaskrawego brązu do odcienia przypominającego ciemny róż miejscowych skał.

- Przykro mi, że niepokoję pana tak późno - powiedziała, obrzucając wzrokiem jego koszulkę i szorty. - Sądzę jednak, że zgodzi się pan z tym, iż to, co znalazłam, jest wystarczającym powodem, by usprawiedliwić najście. - Jej wytworny akcent dodawał wagi słowom. Mieszkała we wsi od wojny, ale nie upodobniła się do miejscowych i wcale się o to nie starała.

- A cóż to takiego? - zapytał pobłażliwie.

- Zwłoki.

- Zwłoki? - Dotknął palcem podbródka, próbując zachować spokój, ale puls mu przyspieszył. Po pół roku służby miał być wezwany do zwłok.

Pani Trenchard-Smith pospieszyła z wyjaśnieniami.

- Spacerowałam z kotami nad jeziorem. Ludzie myślą, że koty nie lubią spacerów, ale moje lubią. Domagają się ich. Nie dadzą mi zasnąć, dopóki ich nie wyprowadzę.

- Ma pani na myśli ludzkie zwłoki?

- Oczywiście. To kobieta. Bez ubrania. Biedactwo.

- Może pani mi pokazać? To... gdzieś blisko?

- W jeziorze, jeśli jej już nie zniosło.

Sedgemoor powstrzymał się od uwagi, że nawet gdyby zniosło, to i tak ciało zostałoby w jeziorze. Potrzebował współpracy pani Trenchard-Smith. Zaprosił ją na chwilę do domku, a sam pobiegł na górę, żeby zabrać sweter i nadajnik.

Tymczasem Shirley wstała i przywitała się z panią Trenchard-Smith, która pozdrowiła ją tonem niepozostawiającym wątpliwości, że jej zdaniem przyzwoita kobieta nie powinna pokazywać się w koszuli nocnej poza sypialnią.

- Jakież to musiało być dla pani koszmarne przeżycie - powiedziała Shirley, myśląc o tym, co zdarzyło się na brzegu jeziora. - Może napije się pani czegoś, żeby się uspokoić?

Pani Trenchard-Smith lakonicznie odmówiła i podziękowała.

- Ale może się pani zaopiekować moimi kotami, kiedy mnie nie będzie - rzekła, jakby robiła Shirley łaskę. - Lubi pani koty, prawda? - Nie dając jej szans na odpowiedź, podeszła do drzwi i zawołała: - Chodźcie, chodźcie, chodźcie! - Dwa syjamskie koty wbiegły z mroku prosto do domku i wskoczyły na ciepłe miejsce po Harrym, jakby to między sobą umówiły.

Kiedy Harry zszedł, Shirley spojrzała krytycznie na jego strój.

- Myślałam, że idziesz na górę, żeby włożyć jakieś spodnie.

- Może trzeba będzie wejść do wody, żeby coś wyłowić, prawda? - odparł.

Wzdrygnęła się.

Wziął latarkę z półki przy drzwiach.

- Cześć, kochanie - powiedział, całkiem nieźle udając opanowanie, i lekko ją pocałował, a żeby dodać jej otuchy, wyszeptał: - Myślę, że to się jej przywidziało.

O nie, nie tej starej sowie, pomyślała Shirley. Skoro mówi, że znalazła trupa, to znaczy, że go znalazła.

Harry Sedgemoor był tego mniej pewien. Wioząc panią Trenchard-Smith kilometr nad brzeg jeziora, myślał całkiem poważnie, że pewnie zrobiła to, by ożywić spokojną rutynę życia bezpłatną rozrywką. Wiadomo, samotne stare kobiety często zawracają głowę policji niewiarygodnymi historiami. Jeśli to ten przypadek, będzie zły. Miał cholerną pewność, że Shirley nie będzie się teraz chciała kochać. Czy coś było w jeziorze, czy nie, wspomnienie trupa pobudziło jej wyobraźnię tak bardzo, że nic, co by powiedział albo zrobił, jej nie uspokoi.

Zmusił się, żeby zachować się jak policjant i zapytał panią Trenchard-Smith, gdzie ma zatrzymać samochód.

- Gdzie pan chce - odparła ze złowrogą nonszalancją. - Nie mam zielonego pojęcia, gdzie jesteśmy.

Zatrzymał się przy końcu drogi. Wysiedli i świecąc latarką, zaczęli iść po murawie. Wodę otaczał niski płotek, za nim na wietrze poruszały się kępy trzcin. W przerwach między trzcinami rozpościerały się płaskie odcinki brzegu.

- Jak pani dostała się nad wodę? - zapytał.

- Przez jedną z furtek.

- To furtki dla wędkarzy.

- Ja im nie przeszkadzam. - Roześmiała się. - Nikomu nie powiem, że złamał pan prawo.

Otworzył furtkę i poszli w stronę brzegu.

- Czy to tutaj?

- Aż dziw, jak to teraz inaczej wygląda - powiedziała. Powściągając irytację, zatoczył szeroki łuk promieniem światła z latarki.

- Jakoś musi się pani orientować. Jak pani zauważyła ciało?

- Wtedy było trochę jaśniej.

Pięćdziesiąt metrów dalej, przy brzegu, znajdowało się miejsce, w którym rosły szczególnie wysokie trzciny.

- To tam?

- Nie zawadzi sprawdzić - powiedziała.

- Po to tu jesteśmy, proszę pani.

Zrobił krok i poczuł, jak stopa zapada się w miękkim mule.

- Lepiej niech pani zostanie tam, gdzie jest - rzucił do kobiety. Przebrnął na drugą stronę. Nie było tam nic poza rodzinką kaczek, które podniosły hałaśliwy protest.

Wrócił.

- Niech pan popatrzy, w jakim stanie są pana tenisówki! - powiedziała pani Trenchard-Smith.

- Szukamy ciała, proszę pani - przypomniał posterunkowy Sedgemoor. - Podchodzę właściwie do swoich obowiązków.

- Jeśli będzie pan brodził po wszystkich kępach trzcin, spędzimy tu całą noc - odparła beztrosko.

Dwudziestominutowe poszukiwania dały tylko tyle, że pani Trenchard-Smith zrobiła się bardziej impertynencka, a posterunkowy Sedgemoor zaczął tracić cierpliwość. Szli wzdłuż brzegu. Oświetlił latarką zegarek, myśląc z żalem o Shirley, samotnej w domku, z tymi antypatycznymi kotami, kiedy on musi nadskakiwać roztrzepanej starej pannie. Jest prawie wpół do dwunastej. Świetny sobotni wieczór! Niecierpliwym gestem przejechał promieniem latarki po powierzchni wody, jakby chciał pokazać bezsens ich wysiłków.

- Tam! - powiedziała nagle pani Trenchard-Smith.

- Gdzie?

- Proszę mi dać latarkę.

Patrzył, jak trzyma latarkę w wyciągniętej ręce. Promień oświetlił coś białego w wodzie.

Posterunkowy Sedgemoor zrobił szybki, krótki wdech.

- Coś podobnego - powiedział. - Miała pani rację.

Ciało utkwiło między trzcinami, niecałe cztery metry od miejsca, gdzie stali. Rosły tu gęsto moczarki, jaskrawozielone w sztucznym świetle. Była to bez wątpienia kobieta, twarzą do góry, z włosami rozpostartymi na wodzie i jednym kosmykiem w poprzek gardła. Blade ciało było upstrzone nasionkami. Nie było widać ran. Sedgemoorowi przypomniał się obraz, który widział kiedyś podczas szkolnej wycieczki do Londynu: martwa kobieta między trzcinami, najwyraźniej topielica. Zrobił na nim wrażenie, bo nauczyciel powiedział, że modelka musiała godzinami leżeć w kąpieli w studiu artysty. Pewnego dnia malarz zapomniał napełnić lampy, które podgrzewały wodę. W rezultacie dziewczyna nabawiła się choroby; wprawdzie nie zabiła jej natychmiast, ale z pewnością skróciła jej życie.

Tę historię opowiedziano młodzieży jako przykład obsesyjnej wierności tematowi. Sedgemoor stał przed obrazem, póki nauczyciel nie zawołał go po nazwisku, z następnej sali; był to jedyny obraz przedstawiający trupa, jaki widział, a śmierć fascynuje dzieci. Teraz, kiedy miał do czynienia z autentycznym trupem topielicy, z całą jasnością uświadomił sobie, jak wyidealizowany był prerafaelicki wizerunek. I nie chodziło tylko o to, że dziewczyna na obrazie była ubrana. Jej ręce i twarz układały się elegancko na wodzie. Twarz prawdziwej topielicy ciężar głowy ściągnął pod wodę. Najbardziej wystawał napuchnięty brzuch. Skóra na piersiach była pomarszczona. Ręce zwisały za nisko, żeby w ogóle można je było zobaczyć.

- Wiatr się wzmaga - powiedziała pani Trenchard-Smith.

- Tak - odparł zdawkowo.

- Jeśli pan czegoś nie zrobi, znowu odpłynie.

***

Inspektor dyżurny wydziału F w Yeovil wychwycił znaczące słowo z meldunku posterunkowego Sedgemoora. Naga oznaczało pełny alarm. Z reguły można wykluczyć wypadek albo samobójstwo, jeśli odkryje się nagiego trupa w jeziorze.

- Mówisz, że dotykałeś ich? Czy to było konieczne? W porządku, chłopcze. Zostań na miejscu. Dosłownie. Stój, gdzie jesteś. Nie zadepcz ziemi. Nie dotykaj już trupa. Nie pal, nie czesz się, nie drap po jajach, w ogóle nic.

Sedgemoor musiał zignorować polecenie. Zapomniał powiedzieć, że dzwoni z samochodu, gdzie bezmyślnie zostawił nadajnik. Truchtem ruszył nad brzeg jeziora.

Pani Trenchard-Smith stała w ciemności przy zwłokach, całkowicie obojętna.

- Wyłączyłam pańską latarkę, żeby oszczędzić baterię. Powiedział jej, że pomoc jest w drodze, a on zadba o to, żeby zaraz zawieziono ją do domu.

- Mam nadzieję, że nie - powiedziała. - Chciałabym pomóc.

- To bardzo szlachetne z pani strony - odparł Sedgemoor. - Z całym szacunkiem jednak, wydział kryminalny chyba nie będzie potrzebował pomocy.

- Pan był z niej zadowolony, młody człowieku.

- Tak.

Nie było na nią rady. Kobiety o takiej sile charakteru wspinały się w długich spódnicach na Matterhorn i przykuwały do ogrodzeń.

- Będą chcieli ją zidentyfikować - powiedziała z nutą przyjemności w głosie. - Nie jestem Sherlockiem Holmesem, ale już teraz mogłabym im powiedzieć parę rzeczy. Była zamężna, szczyciła się urodą i uwierały ją buty. Wydaje mi się, że miała rude włosy. Wyglądały na ciemnobrązowe, kiedy ją pan wyciągnął, ale przyjrzałam się dokładniej i powiedziałabym, że to raczej ładny odcień rudokasztanowy. Co pan sądzi? - Włączyła latarkę i nachyliła się nad twarzą z takim zachwytem, jakby nie nosiła ona śladów zniekształceń, spowodowanych długim przebywaniem w wodzie. - Nic dziwnego, że nosiła długie włosy.

- Niech pani niczego nie dotyka! - przestrzegł ją Sedgemoor.

Ale pani Trenchard-Smith już trzymała lok między palcem wskazującym a kciukiem.

- Niech pan zobaczy, jakie delikatne. I niech pan nie będzie taki przeczulony.

- Taka jest procedura. Nie wolno niczego dotykać. Spojrzała na niego z uśmiechem.

- Dopiero co wyciągnął ją pan z wody. Dotknięcie włosów niczego nie zmieni.

- Dostałem rozkazy - odparł twardo - i muszę prosić panią o współpracę.

- Jak pan sobie życzy. - Wyprostowała się i posługując się latarką, objaśniła to, co wydedukowała. - Ślad po obrączce na lewej dłoni. Pozostałości lakieru na paznokciach. Ściśnięte palce stóp i zaczerwienienia z tyłu pięt. To nie jest ani wiejska dziewczyna, ani feministka, drogi Watsonie. Gdzie oni są? Do tej pory powinni już tu być.

Sedgemoor z wyraźną ulgą spostrzegł w oddali błyskające światło samochodu policyjnego. Zatoczył latarką szeroki łuk nad głową.

W kilka minut cichy zakątek wypełniła krzątanina na skalę, którą młody posterunkowy widywał tylko na filmach instruktażowych. Samochód panda, dwie wielkie furgonetki i minibus przejechały po trawie i zatrzymały się. Wysiadło z nich co najmniej dwunastu mężczyzn. Teren został ogrodzony białymi taśmami i oświetlony lampami łukowymi. Dwóch starszych detektywów podeszło do ciała i zatrzymało się przy nim na chwilę. Potem wkroczyli do akcji funkcjonariusze zabezpieczający miejsce zdarzenia. Nadjechał zespół kryminalistyczny. Fotograf zrobił zdjęcia, ustawiono ekran. Panią Trenchard-Smith zaprowadzono do minibusa, gdzie wypytano ją o okoliczności znalezienia ciała. Detektywi bardziej interesowali się jej zielonymi gumowcami niż spostrzeżeniami, jakie poczyniła na temat ofiary. Poproszono ją o gumowce, sfotografowano je, zrobiono odlewy. Potem odwieziono ją do domu posterunkowego Sedgemoora.

Nie zatrzymywano go dłużej. Złożył zeznanie, przekazał zabłocone tenisówki funkcjonariuszom kryminalistyki, zaczekał, aż mu je zwrócą, odszedł z miejsca zdarzenia i pojechał do domu. Choć było po północy, pani Trenchard-Smith nadal tam rezydowała ze swoimi kotami. Była tam zresztą jeszcze o wpół do drugiej nad ranem, popijała kakao i wspominała czasy, kiedy podczas wojny służyła w karetce pogotowia. Jak to obrazowo określiła, nagła śmierć to dla niej bułka z masłem. Z Harrym Sedgemoorem było inaczej. Zrezygnował z kakao i poszedł na górę, żeby poszukać tabletek na niestrawność. O ósmej musiał stawić się na służbie.

Rozdział 3

W kostnicy miasta Bristol na stalowym wózku leżało ciało. Wystający brzuch z profilu przypominał górski krajobraz. Komuś obdarzonemu wyobraźnią mógł nasunąć też myśl o dinozaurze czającym się w pierwotnym bagnie, gdyby nie brązowy, filcowy kapelusz, z gatunku, jaki widuje się w filmach z lat czterdziestych, spoczywający na wybrzuszeniu. Ciało odziane było w dwurzędowy, szary, kraciasty garnitur, mocno pomięty w miejscach naprężeń. Garnitur ten dobrze znano na posterunkach w Avon i Somerset jako ubiór roboczy nadkomisarza Petera Diamonda. Okolona wianuszkiem srebrnych włosów łysa głowa spoczywała na złożonym, gumowym prześcieradle, które znalazł na półce. Równo oddychał.

Peter Diamond miał prawo tu nocować. Odkąd telefon przy łóżku w jego domu w Bear Fiat niedaleko Bath zadzwonił wkrótce po pierwszej w nocy, bez przerwy był na służbie. Zanim dotarł na miejsce zdarzenia w Chew Valley Lake i obejrzał ciało, chłopcy z wydziału kryminalnego uruchomili dochodzenie, ale były jeszcze decyzje, które podjąć mógł tylko kierujący akcją, sznurki, za które pociągnąć mógł wyłącznie Diamond. Pociągnął za więcej sznurków niż lalkarz w teatrze marionetek.

Nagie zwłoki w jeziorze były, rzecz jasna, sprawą podejrzaną, wymagającą opinii anatomopatologa z ministerstwa spraw wewnętrznych. Diamond postanowił zatrudnić najlepszego, nie żadnego z miejscowych lekarzy policyjnych, który miał prawo po prostu stwierdzić, że nastąpił zgon. Sam zadzwonił do doktora Jacka Merlina, do jego domu w Reading, położonego sto piętnaście kilometrów stąd, i przedstawił mu fakty. Na liście ministerstwa spraw wewnętrznych dla Anglii i Walii znajdowało się niespełna trzydziestu anatomopatologów, a kilku z nich mieszkało bliżej Chew Valley Lake niż Merlin. Diamond upatrzył sobie jednak Merlina. Doświadczenie nauczyło go, jak wyłuskiwać najlepszych. W praktyce dwóch czy trzech anatomopatologów brało na siebie ciężar pracy w całej południowej Anglii, czasem przebywając duże odległości, żeby znaleźć się na miejscu przestępstwa. Doktor Merlin był potwornie przepracowany nawet bez wezwań do nagłych wypadków, gdyż system zobowiązywał go do wykonywania wielu rutynowych sekcji w ciągu roku, żeby zapewnić fundusze dla wydziału nauk kryminalistycznych. Słusznie zatem zażądał, by kierujący dochodzeniem detektyw, który wezwał go do zwłok, uzasadnił, iż właśnie jego obecność jest tam niezbędna.

Nie poddał się porannemu urokowi Diamonda, mimo to zareagował bezzwłocznie. Na miejscu zjawił się o wpół do czwartej nad ranem. Teraz, po dziesięciu godzinach, dokonywał sekcji w pomieszczeniu obok.

Widok wolnych noszy okazał się zbyt kuszący dla Petera Diamonda. Teoretycznie był tutaj jako świadek sekcji. Nacisk na naukowe i techniczne umiejętności we współczesnej policji sprawiał, że starsi rangą detektywi prowadzący śledztwa w sprawach podejrzanych śmierci musieli obserwować patologa przy pracy. Diamond nie korzystał z tego równie chętnie jak niektórzy jego koledzy; zadowalał się raportem. Nie po raz pierwszy, jadąc na autopsję, wybierał pas wolnego ruchu i skrupulatnie przestrzegał ograniczenia szybkości. Po przyjeździe spędził jakiś czas, jeżdżąc po Backfields w poszukiwaniu miejsca parkingowego. Kiedy wreszcie zameldował się w kostnicy i dowiedział, że patolog zaczął bez niego, a inspektor Wigfull, jego zaufany asystent, już jest na miejscu, uśmiechnął się.

- No cóż, dla Johna Wigfulla to głupstwo. A dla mnie czas wolny. Dla śpiącego teraz nadkomisarza pierwsze godziny były jak zawsze stresujące. Trzeba przecież uładzić sytuację tak chaotyczną jak nagła śmierć. Ale maszyneria wydziału zabójstw już działała, w ruch poszły procedury z koronerem, policyjnymi specami od kryminalistyki, rejestrem osób zaginionych, laboratorium kryminalistycznym i biurem prasowym. Mógł sobie pozwolić na drzemkę, czekając na wiadomości od Jacka Merlina.

Drzwi od sali sekcyjnej otworzyły się nagle; to go obudziło. W powietrzu czuć było jakiś nieprzyjemny zapaszek: tania woda kwiatowa, rozpylona z flakonu przez gorliwego technika. Diamond zamrugał, przeciągnął się, sięgnął po filcowy kapelusz i uniósł go w symbolicznym powitaniu.

- Powinieneś wejść - powiedział doktor Merlin.

- Zaraz będzie lunch. - Diamond oparł się na łokciu. To prawda, nie lubił opuszczać posiłków. Przestał kupować gotowe garnitury, kiedy zaczął grać w rugby i przytył. Rugby skończyło się osiem lat temu, gdy miał trzydzieści trzy lata. Tycie nie. Nie przejmował się tym. - Jakie są twoje pierwsze uwagi, ze wszystkimi zwyczajowymi zastrzeżeniami?

Merlin uśmiechnął się z pobłażaniem. Ten siwowłosy mężczyzna, mówiący cicho, z akcentem z południowo-zachodniej Anglii, przywołującym na myśl błękitne niebo i gęstą śmietanę, promieniował takim optymizmem, że aż szkoda, iż ludzie, którymi się zajmował, nie byli w stanie tego docenić.

- Na twoim miejscu, nadkomisarzu, byłbym podekscytowany. Diamond wykonał kilka gestów wskazujących na ekscytację. Podniósł się do pozycji siedzącej, przekręcił i usiadł, zwieszając nogi ze stołu na kółkach.

- To okazja, o jakiej marzą tacy, jak wy. Prawdziwy sprawdzian umiejętności detektywistycznych. Niezidentyfikowane zwłoki. Żadnego ubrania, żeby odróżnić denatkę od miliona innych kobiet. Żadnych śladów. Żadnego narzędzia zbrodni.

- Co chciałeś powiedzieć przez tacy jak wy?

- Doskonale wiesz, o co mi chodzi, Peter. Jesteś ostatnim okazem tego gatunku. Ostatni detektyw. Prawdziwy glina, a nie jakimś dupek po szkole policyjnej z dyplomem z informatyki.

Diamonda to nie rozbawiło.

- Żadnego narzędzia zbrodni, powiadasz. Uważasz, że to zabójstwo?

- Tego nie powiedziałem. I nie powiedziałbym, prawda? Jestem od cięcia, nie od myślenia.

- Potrzebna mi każda pomoc, jakiej mógłbyś mi udzielić - odparł Diamond, zbyt zmęczony, żeby sprzeczać się o zawodowe rozgraniczenia. - Utonęła?

Merlin zagrał palcami na wargach, jakby chciał zyskać na czasie.

- Dobre pytanie.

- No?

- Powiem tak: zwłoki wyglądają tak, jak powinny wyglądać zwłoki po długim przebywaniu w wodzie.

- Daj spokój, Jack - popędził go Diamond. - Musisz wiedzieć, czy utonęła. Nawet ja znam objawy. Piana w ustach i nozdrzach. Rozdęte płuca. Błoto i muł w organach wewnętrznych.

- Dziękuję - odparł ironicznie Merlin.

- No, mów.

- Żadnej piany. Żadnego rozdęcia. Żadnego mułu. Czy to chciałeś wiedzieć, nadkomisarzu?

Diamond, przyzwyczajony do zadawania pytań, miał skłonność do ignorowania tych, które były skierowane pod jego adresem. Patrzył i nic nie mówił.

Ktoś wyszedł z sali sekcyjnej, niosąc białą plastikową torbę. Powiedział coś na powitanie, a Diamond rozpoznał w nim jednego z techników wydziału kryminalistyki. Torba, która miała teraz pojechać do laboratorium kryminalistycznego ministerstwa spraw wewnętrznych, była nazywana potocznie workiem na flaki.

- Utonięcie to jedna z najtrudniejszych diagnoz w patologii sądowej - mówił dalej Merlin. - W tym wypadku rozkład sprawia, że przypomina loterię. Nie mogę wykluczyć utonięcia tylko dlatego, że nie ma żadnego z klasycznych objawów. Piana, rozdęcie płuc i tak dalej mogą być obecne, jeśli ciało zostanie wyciągnięte z wody wkrótce po utonięciu. A może ich nie być. Ale jeśli ich nie ma, nie możemy wykluczyć utonięcia. W większości przypadków utonięć, które widywałem, brakowało tak zwanych klasycznych objawów. A po dłuższym czasie przebywania w wodzie... - Wzruszył ramionami. - Rozczarowany?

- Co jeszcze mogło ją zabić?

- Na tym etapie nie można tego stwierdzić. Przeprowadzą testy na narkotyki i alkohol.

- Nic znalazłeś innych śladów?

- Inne ślady, jak to ująłeś, były wyraźnie nieobecne. Laboratorium w Chepstow może da nam jakieś wskazówki. Dla mnie to też jest wyzwanie. - Merlin nie posunął się do tego, żeby zatrzeć ręce, ale niebieskie oczy błyszczały mu z niecierpliwości. - Prawdziwa łamigłówka. Mogę natomiast stwierdzić, co jej nie zabiło. Z pewnością nie została zastrzelona, zadźgana, zatłuczona ani uduszona.

- I nie pożarł jej tygrys. Daj spokój, Jack, czy mam coś, od czego mógłbym zacząć?

Merlin odwrócił się do szafki z napisem trucizna, otworzył ją i wyjął butelkę dobrej whisky. Nalał obfite porcje do dwóch papierowych kubków i wręczył jeden nadkomisarzowi.

- Coś, od czego mógłbyś zacząć? Masz białą kobietę tuż po trzydziestce, o naturalnych rudobrązowych włosach, sięgających ramion, metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, około pięćdziesięciu kilogramów wagi, o zielonych ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin