Piotr.Pytlakowski-Rykoszet.UoM.doc

(70 KB) Pobierz
Rykoszet

Rykoszet

 

Czy możliwe, że sąd skazał na 15 lat więzienia niewinnego człowieka?

Czy podczas procesu w sprawie strzelaniny na parkingu przed Makro Cash and Carry w Warszawie doszło do sądowej pomyłki? Chociaż od wyroku upłynęło już 5 lat, ojciec jednego ze skazanych wciąż twierdzi, że jego syn jest niewinny.

 

PIOTR PYTLAKOWSKI

 

Nie przesądzamy, czy Andrzej Bzdyra, skazany za udział w strzelaninie na 15 lat więzienia, był rzeczywiście niewinny. Wiemy jednak, że sprawie od początku towarzyszyło szereg wątpliwości, które nigdy nie zostały rozpatrzone na korzyść oskarżonego.

Według policji i prokuratury ofiarami napadu przed hurtownią Makro (27 czerwca 1996r.) byli... członkowie gangu pruszkowskiego. Na procesie zeznawali wyłącznie jako poszkodowani. Dla obserwatorów było jednak jasne, że bandyci z Pruszkowa odegrali w tej historii trochę inne role niż tylko ofiar. Ale akt oskarżenia w ogóle ich nie objął. Dlaczego?

W biały dzień 27 czerwca o godz. 15 na parkingu przed hurtownią doszło do wymiany ognia. Kule sypały się gęsto, tylko cudem nie postrzelono osób postronnych. Podczas walki rany od kul odniosło według oficjalnej wersji dwóch młodych mężczyzn. Jednego z nich sprawcy uprowadzili – Trabantem combi.

Kilkadziesiąt minut później policjanci z drogówki zatrzymali pod Ożarowem Maz. do kontroli Trabanta. Wysiedli z niego mężczyźni z pistoletami. Rozbroili funkcjonariuszy i skuli ich kajdankami. Wysadzili z pojazdu rannego mężczyznę i odjechali.

W strzelaninie rany odnieśli znani pruszkowscy gangsterzy. Jacek Matecki ps. Matyś i Damian Kotlarski ps. Kotlet, a na miejscu był też Marcin Bereza ps. Bryndziak. Ten pierwszy jest dzisiaj na liście osób zaginionych, poszukuje go rodzina. Drugi siedzi w więzieniu. Trzeciego zaś umieszczono na policyjnej top-liście ściganych, od 2000 r. pozostawał nieuchwytny (z ostatniej chwili: tuż przed świętami został schwytany). Sprawcami, jak ustaliło śledztwo, byli Zbigniew Rytel (niegdyś milicyjny antyterrorysta) kilkakrotnie karany za czyny kryminalne oraz Andrzej Bzdyra, dotychczas niekarany. W procesie, który ruszył w końcu 1998 r., zostali uznani za głównych winnych i skazani: Rytel na 12 lat, a Bzdyra na 15. Kilka innych osób dostało niskie wyroki.

Ukradziona kolekcja

Sala widzeń Zakładu Karnego we Włocławku. Andrzej Bzdyra (44 lata) rozkłada na stole dokumenty. Odsiedział już, razem z aresztem, siedem lat, niebawem będzie mógł wystąpić o przedterminowe warunkowe zwolnienie. Ale wciąż walczy o swoją prawdę, chce zmiany wyroku. Twierdzi, że jest całkowicie niewinny i że padł ofiarą spisku. Cała opowieść Bzdyry brzmi fantastycznie, ale wiele faktów, jakie podaje, jest prawdą.

Do czasu tej historii miał czystą kartotekę, nie był karany. W 1979 r. stał się nawet pozytywnym bohaterem reportażu w „Expressie Wieczornym”. Jako przewodniczący Młodzieżowej Komisji Profilaktyki Społecznej zajmował się tzw. trudną młodzieżą z Grochowa, sam miał wówczas 20 lat. Później studiował i zabrał się za biznes. Do połowy lat 90. posiadał dwie firmy, spółki zajmujące się handlem. Żył na niezłym poziomie.

Na początku 1995 r. odwiedziło go dwóch policjantów z KGP, byli w cywilu i całkiem prywatnie. – Powiedzieli, że jeśli ojciec nie przestanie mieszać, to mi przytrafi się coś złego – cytuje.

 

Ojciec Andrzeja, Mirosław Bzdyra (67 lat), faktycznie ostro mieszał. W kilku gazetach w połowie lat 90. ukazały się reportaże o jego walce z prokuraturą i policją (np. „Tygodnik Solidarność” nr 35/95).

Kiedyś był milicjantem, pracował w Milicyjnej Izbie Dziecka. W latach 70. za działalność społeczną na rzecz dzieci (m.in. organizował budowę boisk osiedlowych na warszawskiej Pradze) odznaczono go Orderem Uśmiechu. W 1981 r. współzakładał wolne związki zawodowe milicjantów, za co podczas stanu wojennego popadł w niełaskę. Wkrótce odszedł na emeryturę. Pod koniec lat 80. zajął się handlem starociami na bazarze na stołecznym Kole. W kręgach kolekcjonerskich był znany ze swoich zbiorów znaczków pocztowych. Pasję filatelistyczną odziedziczył po ojcu wraz z jego kolekcją z XIX i początków XX w. Wszystkie znaczki miał dokładnie opisane na specjalnych fiszkach z odnośnikami do ich pozycji w katalogach międzynarodowych. Według cen katalogowych, jak wyliczył, jego zbiory miały wartość ok. 5 mln marek niemieckich.

W 1989 r. Mirosława Bzdyrę zatrzymała milicja. Zarzucono mu, że handluje na Kole srebrem pochodzącym z kradzieży. Trafił na miesiąc do aresztu. W tym czasie w jego mieszkaniu dokonano przeszukania (bez nakazu prokuratorskiego) i zarekwirowano wszystkie znaczki pocztowe. Z zarzutów został całkowicie oczyszczony. Początkowo próbowano sprawę umorzyć, ale on skutecznie walczył, aby proces się odbył, bo tylko wtedy mógł dowieść swojej niewinności. W międzyczasie wezwano go, aby odebrał z depozytu zarekwirowaną kolekcję. – Kiedy zobaczyłem, co oni zrobili z moimi znaczkami, ugięły się pode mną nogi – opowiada ze łzami w oczach. – Znaczki leżały na ziemi, były posklejane, pogięte i pokancerowane, tak jakby ktoś specjalnie chciał je pouszkadzać. Już na pierwszy rzut oka zauważyłem, że brakuje wielu cennych okazów, między innymi niemieckiej serii Zeppelinów. Odmówiłem odebrania kolekcji. Zażądałem odszkodowania.

Złożył do sądu pozew przeciwko Prokuraturze Wojewódzkiej w Warszawie o 100 mld st. zł – na tyle oszacował wartość zbiorów. Sprawa toczy się do dzisiaj, końca nie widać. – Może trudno w to uwierzyć, ale te zbiory naprawdę miały taką wartość – przekonuje. – Kiedyś chciałem wyjechać na urlop i próbowałem je na krótko ubezpieczyć. PZU zaśpiewało sumę przekraczającą wartość kilku samochodów. Urlop diabli wzięli.

Wielokrotnie przekonywano go, aby dał spokój, odebrał znaczki i wycofał pozew. Ale pan Bzdyra jest człowiekiem upartym, postanowił walczyć aż do zwycięstwa. – Nie sądziłem, że reakcją na mój upór będzie taki rodzaj zemsty – wyjaśnia. – I że jej ofiarą padnie mój syn.

 

Przybity do sprawy

Krótko po (rzekomej – prawdziwej?) ostrzegawczej wizycie dwóch policjantów w mieszkaniu Bzdyry juniora dokonano rewizji. Znaleziono 28 g materiału wybuchowego. – Oni to po prostu podłożyli – twierdzi Andrzej Bzdyra. – Wcześniej w pewnym domu w Wesołej pod Warszawą znaleźli 1 kg takiego samego materiału, ale do komendy dostarczyli już tylko 64 dag. Mam kwity, które to potwierdzają. Reszty mogli swobodnie używać do prowokacji. Podczas przeszukania nie było go w domu. Już tam nie wrócił, bo dostał wiadomość, że będzie „przybijany” (czyli wmieszany) do sprawy wybuchu w Markach, gdzie eksplozja bomby zabiła wspólnika osławionego Dziada (domniemanego herszta grupy wołomińskiej) Czesława K. ps. Cerber i goszczącego u niego znanego przestępcy z okresu PRL Jerzego Maliszewskiego. Zaczął się ukrywać. Policja jakoś nie mogła trafić na jego ślad, trafili za to bez pudła żołnierze grupy wołomińskiej. – Złapali mnie na ulicy, wywieźli gdzieś do lasu. Mieli cynk od policji, że to ja załatwiłem Cerbera i chcieli sami wymierzyć mi sprawiedliwość – opowiada. – Przez kilka godzin podjeżdżali samochodami, w sumie kilkudziesięciu wołominiaków, oglądali mnie ze wszystkich stron, jak małpę w cyrku. Coś im w tej historii nie pasowało, bo żaden mnie nie znał i żaden nie rozpoznawał. I to mnie uratowało. Właśnie wtedy poznał kilku ludzi związanych ze światem przestępczym, m.in. Zbigniewa Rytla, którzy w sumie zachowali się wobec niego w porządku.

Bzdyrę aresztowano 20 listopada 1996 r. Początkowo zarzucano mu zabójstwo wspomnianego Cerbera, a kiedy to upadło, dokonanie zamachu bombowego w Ursusie (został potem uniewinniony) i udział (wspólnie z Dziadem) w porwaniu dwóch ludzi. Sąd wobec stale nowych zarzutów na tej podstawie wciąż przedłużał mu areszt. Sprawę rzekomego porwania nagle umorzono, bo, jak napisała w uzasadnieniu pani prokurator, „przestępstwo nie zaistniało”. Ta sama prokurator 15 kwietnia 1998 r. sporządziła jednak akt oskarżenia, gdzie wymieniła Andrzeja Bzdyrę jako głównego sprawcę strzelaniny spod Makro Cash.

Sąd nie wierzy w alibi

Powodem zajścia pod Makro Cash był fakt, że tego samego dnia w godzinach południowych został porwany przez gang pruszkowski niejaki Sławomir B., biznesmen związany z grupą wołomińską. Porywacze zażądali za jego uwolnienie 20 tys. dol. i dodatkowo 1 kg amfetaminy.

Według prokuratury na negocjacje w sprawie uwolnienia porwanego pojechało dwóch jego kolegów asekurowanych przez uzbrojonych Zbigniewa Rytla i Andrzeja Bzdyrę. Na miejscu doszło najpierw do szarpaniny, potem, według aktu oskarżenia, Rytel i Bzdyra wyciągnęli broń i zaczęli strzelać do swoich przeciwników.

Na ławie oskarżonych zasiedli jedynie ci, którzy chcieli uwolnić porwanego kolegę. Sprawa samego porwania w ogóle nie była przedmiotem śledztwa. Nikomu nie postawiono zarzutów za kidnaping. Prokuratura bez wątpienia nie była konsekwentna w dochodzeniu do prawdy.

 

Podczas rozprawy rzekome ofiary nie rozpoznały nikogo z potencjalnych napastników. Rozbrojeni policjanci z drogówki też charakteryzowali się ogólnie słabą pamięcią. Żaden z obecnych na miejscu strzelaniny pracowników Makro też nie wskazał na udział Bzdyry w zdarzeniu. Nie przypominał żadnego z mężczyzn, których portrety pamięciowe sporządzono na podstawie opisu świadków. Zbigniew Rytel od początku twierdził, że Bzdyry w ogóle pod Makro Cash nie było.

Tak naprawdę jedynie dwie osoby wskazywały na udział w wydarzeniach pod Makro Cash Andrzeja Bzdyry. Współoskarżony Jerzy K. podczas śledztwa przez pół roku milczał, nikogo nie obciążał. Potem nagle zdecydował się zeznawać i ujawnił udział Bzdyry w wydarzeniu. W czasie rozprawy nagle oświadczył, że Andrzeja Bzdyry wcale pod hurtownią nie było. Obciążał go, bo tego chcieli prowadzący śledztwo. Sąd nie dał wiary tym wyjaśnieniom, przyjął, że K. prawdę mówił w śledztwie.

Drugą osobą był świadek Zbigniew O., powiązany wspólnymi interesami z niektórymi z oskarżonych. W śledztwie zeznawał jako świadek incognito i obciążał Bzdyrę. Podczas procesu niespodziewanie zrezygnował ze statusu incognito i już jako świadek jawny odwołał swoje poprzednie zeznania. Oświadczył, że wszystko spreparował oficer policji, który namówił go do obciążenia Bzdyry. – Andrzeja Bzdyry w ogóle nie znałem – wyjaśniał świadek. – Zobaczyłem go po raz pierwszy podczas czynności okazania.

Sąd stwierdził, że zeznania Zbigniewa O. złożone na rozprawie nie zasługują na wiarę. Prawdziwe są wyłącznie te złożone w śledztwie.

Andrzej Bzdyra zeznał przed sądem, że nie brał udziału w wydarzeniach pod Makro Cash. Podawał nawet alibi. W czasie, kiedy doszło do strzelaniny, był wraz z rodzicami i synem na letnisku w odległej o 100 km wsi Drachalica. Mieszkańcy tej wsi potwierdzili, że Bzdyra przebywał tam w czerwcu i lipcu 1996 r. Sąd uznał jednak, że alibi jest za słabe.

Sprawa była przewalona

Zbigniew Rytel siedzi w Areszcie Śledczym w warszawskiej Białołęce. Nie wypiera się swojej obecności pod Makro Cash, twierdzi jednak, że Bzdyry tam nie było. Strzelało faktycznie dwóch ludzi, jeden z nich to czynny antyterrorysta policyjny, kolega Rytla. – Nie podam jego nazwiska – zarzeka się. Nie zrobi tego tym bardziej, że tamten strzelał w stanie wyższej konieczności, bowiem zagrożone było życie porwanego i ludzi, którzy przyjechali negocjować jego uwolnienie. Pruszkowscy mieli broń i też strzelali. Wszystko zarejestrowały kamery przemysłowe umieszczone na parkingu, ale z nieznanych powodów kasety z nagraniami zaginęły. – Wiem na pewno, że cała ta sprawa była przewalona. Pruszków zadziałał, żeby policja i prokuratura nie podjęły wątku porwania Sławomira B. i żeby w śledztwie ukryto fakt, że pod hurtownią to pruszkowiacy pierwsi zaczęli strzelać – oświadcza. Jest przekonany, że w wyniku wymiany ognia rany odniosło nie dwóch, ale przynajmniej pięciu gangsterów z Pruszkowa. Dwóch ciężej rannych trafiło do szpitala w Pruszkowie, a ci lżej postrzeleni zostali opatrzeni przez lekarzy z prywatnej kliniki w jednej z podwarszawskich miejscowości. Policja ukryła ten fakt, bo jeżeli wyszłoby na jaw, że pruszkowiaków było więcej i że też strzelali, trzeba by zmienić kwalifikację prawną czynów i na ławie oskarżonych posadzić znacznie więcej osób.

 

Rytel chciał to wszystko ujawnić już podczas procesu, ale sędzia prowadząca sprawę nie pozwoliła mu na to (potwierdzają to relacje prasowe z rozprawy). – Dwa dni później czterech bandytów najechało na dom mojego brata w Zielonce – dodaje. – Pobili go, szarpali też matkę. Kazali przekazać mi, żebym nie mówił na sprawie o rzeczach, o które mnie nie pytają.

W areszcie na Rakowieckiej siedział w celi z Dariuszem Sz. ps. Fokus, członkiem gangu pruszkowskiego. Ten opowiedział mu (przy świadkach), że też był pod Makro, że było tam nie trzech bezbronnych, ale trzydziestu uzbrojonych po zęby pruszkowiaków, że obstawiali ich policjanci z komisariatu z Ochoty, którzy pozbierali łuski i porzuconą przez pruszkowskich broń. I że za puszczenie sprawy na ślepy tor Pruszków zapłacił pieniądze. Jednym z biorących był policjant zwany Rudym. Policjanci podmienili kasety nagrane przez kamery zainstalowane przy Makro (faktycznie podczas rozprawy okazało się, że na kasetach nie ma nagrań zajścia, chociaż wszystko działo się w zasięgu kamer). Rudy, według opowieści Fokusa, brał od pruszkowskich po 6 tys. dol. od łebka za „odbicie” ich od spraw.

Osobista tragedia Jerzego K.

W styczniu 2002 r. Jerzy K., który w tamtym procesie dostał 4 lata więzienia, już po wyjściu na wolność złożył w Sądzie Rejonowym w Grójcu (na zlecenie Sądu Najwyższego) zeznanie, w którym wyjaśnił powody, dla których w śledztwie obciążał Andrzeja Bzdyrę. „To, że złożyłem te zeznania obciążające Andrzeja, jest moją osobistą tragedią. Zostałem psychicznie wykończony przez prokuratora i inspektora K. Przez cały ten czas Prokuratura i Policja dawały mi do zrozumienia, że jak odwołam zeznania obciążające Andrzeja Bzdyrę, to mało tego, że »pruszkowiaki« wykończą mnie, to wykończą też moją rodzinę. Andrzeja Bzdyry nie było pod Makro. To człowiek o gołębim sercu. Co z tego, że on mi wybaczył, jak ja nie mogę z tym żyć”.

Jerzy K. już na procesie zeznawał w tym samym duchu, dlatego Sąd Najwyższy uznał, że jego najnowsze zeznania nie wnoszą do sprawy żadnych nowych okoliczności, a tylko pojawienie się nowych wątków mogłoby spowodować decyzję o wznowieniu procesu.

Nowe wątki jednak się pojawiają. Inny uczestnik wydarzeń pod Makro Cash Dariusz S. złożył oświadczenie na piśmie. Stwierdził, że Andrzeja Bzdyry nie znał, nie widział go na miejscu zdarzenia. Był namawiany przez oficerów policji i prokuratorów do obciążania go, ale nie uczynił tego. Napisał też: „Wiem, że porwania Sławomira B. dokonała mafia pruszkowska, lecz prokuratura nie dopuściła do rozpoznania tego tematu przez Sąd”.

Posiadamy też pisemne oświadczenie byłego członka gangu pruszkowskiego Mirosława L. ps. Lisek, odbywającego karę więzienia. Jest gotów zeznać pod przysięgą, że Jacek Matecki, występujący na procesie w roli poszkodowanego, powiedział mu, że ta sprawa to jakaś lipa: „Pamiętam jak śmiejąc się mówił, że chcą na siłę ugotować jakichś łosi. Mówiąc to miał na myśli, że nie tych oskarża, którzy do niego strzelali, i że tych, którzy siedzieli na ławie oskarżonych, widział pierwszy raz w życiu”.

Czekanie na nowy proces

Czy możliwe jest, że do tak poważnej sprawy „przybito” niewinnego człowieka? Według znanego adwokata, byłego wiceministra spraw wewnętrznych prof. Jana Widackiego, taki scenariusz jest możliwy. – Nie znam akt, nie uczestniczyłem w procesie, gdyby jednak ktoś mnie zapytał, czy wersja podana przez Bzdyrę jest możliwa, odpowiedziałbym, że tak – mówi. Praktyka naszych organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości opiera się na zasadzie absolutnego zaufania prokuratury do tego, co przedstawi jej policja. Z kolei sądy nie chcą słuchać o stosowaniu niedozwolonych metod w śledztwie, o mataczeniu i robieniu dowodów na siłę. Prof. Widacki ze swojej adwokackiej praktyki wie, że policja często włącza się w wewnętrzne rozgrywki gangów, brakuje systemów kontroli nad czynnościami operacyjnymi.

W sprawie strzelaniny pod Makro Cash and Carry mogło dojść do oskarżenia i skazania niewinnego. Ojciec Andrzeja Bzdyry wciąż wierzy, że Sąd Najwyższy uzna, iż pojawiły się nieznane dotychczas okoliczności, co umożliwi przeprowadzenie procesu od nowa i uniewinnienie syna.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin