Carpenter L. - Conan Wielki.pdf

(369 KB) Pobierz
409500680 UNPDF
LEONARD CARPENTER
CONAN WIELKI
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE GREAT
PRZEŁOŻYŁ ADAM RYĆ
Tedowi Williamsowi
z podziękowaniami
1. ZWYCIĘSTWO
W świetle porannego słońca pokryta rosą trawa na rozległej równinie Tybor
lśniła szmaragdowym blaskiem. Nizinę tę, położoną między hyboryjskimi
królestwami Aquilonii, Nemedii i Ophiru, porastały kwitnące krzewy i samotne
drzewa.
Na tle soczystej murawy potężne armie spiesznie rozwijały szyki. Równe
szeregi tworzyły na nizinie barwne wzory niczym warcaby rozstawione na płaszczu
z zielonego tartanu.
Zbrojni wielu narodów wchodzili w skład wojsk, które miały się zetrzeć w tym
miejscu. Południową część pola zajmowały legiony imperialnego Ophiru:
maszerująca piechota, toczące się rydwany oraz konni rycerze. Groty ich włóczni
i ostro zakończone hełmy błyszczały w porannym świetle jak ruchomy gwiazdozbiór
iskier. Zajmowali pozycje przy dźwiękach trzcinowych piszczałek, maszerowali
ramię w ramię z odzianymi w szarości i brązy sojusznikami.
Te oddziały szczękając orężem, przy warkocie bębnów ustawiały się w
sztywniejsze szyki. Ciemniejsza armia, skupiona pod czarnymi sztandarami
Nemedii, zajmowała w szyku pozycję bardziej wysuniętą na północ. Wojownicy
kierowali na zachód zwarte rzędy pik i halabard podobne stalowej palisadzie, a
poranne słońce grzało im plecy. W centrum szyku, pośrodku falangi rycerzy
zbrojnych w kopie ozdobione czarnymi proporcami, widać było siwowłosą i
siwobrodą postać starego, zawziętego króla Balta.
Krępy, odziany w prosty kaftan ze skóry nabijanej żelaznymi płytkami, Balt
dosiadał gniadego rumaka. Niegdyś prosty oficer w Żelaznych Legionach Nemedii,
dziś był królem, a jego szary hełm i pancerz pokrywało złoto najczystszej próby.
Konny giermek trzymał potężną tarczę, której skołatane ciosami żelazo także
pokryto białym i czerwonym złotem. Te dwa kolory składały się na mistrzowską
inkrustację wyobrażającą królewskie godło Nemedii: gryfa zbrojnego w ostry dziób
i pazury.
Świta króla Balta, pędząc na południe wśród wysokich traw, wysunęła się
znacznie poza pierwszą linię nemediańskich oszczepników. Zmierzała w stronę
drugiej zdobnej pióropuszami i sztandarami grupy, której czoło stanowili rycerze
w błyszczących zbrojach, a skrzydła osłaniały rydwany. Była to elitarna gwardia
przyboczna młodego lorda Malvina, najzdolniejszego generała Ophiru i samolubnego
despoty.
Malvin nie raczył jeszcze koronować się na króla, gdyż nie był pewien, czy
królestwo nie byłoby krokiem wstecz wobec jego dotychczasowych ambicji. Zgłaszał
on bardzo śmiałe roszczenia wobec krajów ościennych oraz do części tych pól, na
których teraz stała armia sprzymierzonych. Terytorialne ambicje Malvina cieszyły
się bądź gorliwym poparciem, bądź niechętnym przyzwoleniem książąt, baronów,
margrabiów i innej szlachty ophirskiej, której rodowe herby zdobiły tarcze i
proporce jego świty.
Malvin dosiadał siwego ogiera okrytego posrebrzanym kolczym pancerzem, a jego
wodze i rząd ozdobiono trzepoczącymi niebieskimi proporczykami. Elegancki młody
władca nosił kosztowną zbroję płytową. Pozwalała mu ona na znaczną swobodę
ruchu, o czym świadczyły teatralne gesty, jakimi wydawał polecenia swym
oddziałom. Jego pancerz sporządzony był z gładkiego metalu. Żaden ornament nie
zdobił zbroi, która tak dobrze pasowała do dowódcy oddziałów zdobywających
właśnie opinię najsprawniejszej armii świata.
Młody lord znalazł w osobie Balta potężnego i gorliwego wspólnika. Obaj
władcy radzi byli odkroić nieco z porośniętych łąkami zachodnich krain, które
stanowiły bogaty przedsionek ich potężnych państw. Malvin, uchyliwszy przyłbicy,
obserwował zbliżanie się starego monarchy. Kiedy oba orszaki połączyły się,
spiął ostrogami wierzchowca i ruszył przez tłum rycerzy i giermków, by pozdrowić
sojusznika okrzykiem i braterskim uściskiem dłoni.
Ich spotkanie przedstawiało wspaniały widok. Heraldyczne symbole obu wielkich
królestw skupiły się i zmieszały. Rozbrzmiewały dziarskie okrzyki, lśnił oręż, a
piskliwe dźwięki fujarek i trąbek uniosły się piskliwym hałasem pod błękitną
kopułę nieba. Uniesienie rozeszło się jak fala aż po najdalsze krańce szyku,
prowokując do krzyku szeregi shemickich łuczników, konnych najemników
zamorańskich i pstry tłum zbrojnych we włócznie kmieci, którego krańce
rozpływały się w porannej mgiełce.
Piękny był ich szyk, wspaniały cel, a na drodze pozostała tylko jedna
przeszkoda. Były nią czerwone, czarne i zielone linie wojsk, które stały
naprzeciw.
Siły te rozwinęły się w zachodniej części równiny, za plecami mając rzekę
Tybor. Połączone siły dumnej Aquilonii składały się z zahartowanych w bojach
legionów z królewskich garnizonów w Shamar i Tarancji: wysokich, świetnie
wyćwiczonych Gunderlandczyków z mroźnych, północnych marchii i odzianych w
zielone kubraki Bossończyków, ściągniętych na wschód z piktyjskiego pogranicza.
Wojsko to liczyło około dwóch tysięcy jezdnych i dwanaście tysięcy piechurów, i
zdawać się mogło, iż niemal ginęło w lesie włóczni i halabard, który w ciągu
nocy wyrósł na równinie Tybor.
Konni oficerowie aquilońscy czekali przed frontami oddziałów. Jeźdźcy krążyli
wokół samotnego złotego sztandaru, pod którym trwał w zamyśleniu ich legendarny
dowódca, król Conan. Jego sylwetka krzepkiego, ciemnogrzywego barbarzyńcy z
Północy pysznie przedstawiała się na grzbiecie Sheola — czarnego jak węgiel
zambulońskiego rumaka. Jeździec i koń odziani byli w ciemne, zdobione złotem
pancerze Czarnych Smoków — elitarnej gwardii pałacowej.
Ludzie trzeźwo myślący powiadali, że Conan nie był z tych, co pozwoliliby
sobie wyrwać choć kawałek aquilońskiej ziemi. Gotów był przeciwstawić się
wszelkim roszczeniom terytorialnym, nawet w obliczu zdradzieckiego sojuszu obu
wschodnich sąsiadów. Jego wojska, choć mniej liczne od sił przeciwników, stały
gotowe do walki. Wszelkie wątpliwości zniknęły, kiedy w chwili spotkania obu
wrogich królów Conan wzniósł miecz i wydał komendę: — Do ataku!
Wściekłe beczenie trąbek rozbrzmiało jak echo po jego okrzyku i obwieściło
pierwszy cios tej wojny: chmura strzał oderwała się od linii aquilońskich.
Pociski szumiąc złowrogo wzniosły się stromym łukiem, po czym spadły jak grad na
pierwszą linię ophirskich i nemedejskich pikinierów.
Część strzał nie dosięgła przeciwnika, część odbiła się od tarcz, jednak
poszarpane luki, jakie otwarły się nagle w szyku przeciwnika, potwierdziły
legendarną, śmiercionośną celność bossońskich łuczników. Ci z wrogów, którzy
ocaleli, skulili się ze strachu, a przez ich szyki przeszedł szmer lęku i
zaskoczenia wobec nagłego deszczu pierzastej śmierci.
W niebo wzniosła się druga salwa, potem trzecia. Ruszyła pierwsza fala
aquilońskich rycerzy, łucznicy przestali strzelać, nie chcieli, aby ich długie
na trzy stopy strzały trafiały w opancerzone grzbiety własnych rycerzy.
Zahartowani jeźdźcy z Poitanii galopowali strzemię w strzemię z chwacką,
dosiadającą pysznych rumaków szlachtą tarantyjską. Przedostali się przez wąskie
luki w szyku własnych łuczników i runęli na wroga. Odziani w ciężkie zbroje
płytowe i kolczugi jeźdźcy rozpędzali się, a tętent kopyt ich rumaków wprawiał w
drżenie ziemię pod stopami patrzących.
Teraz shemiccy łucznicy stojący na skrzydłach wojsk Nemedii i Ophiru mieli
szansę porazić szarżującą aquilońską jazdę. Ich krótkie, grube łuki i strzały
pracowały sprawnie i szybko, ale nie mogły uczynić wiele szkody szybko
poruszającej się sile pancernej. Tu i ówdzie rumak się potknął albo upadł
jeździec, ale większość rycerzy w czarnych zbrojach wyszła bez szwanku z deszczu
grotów. Otrząsnęli się ze strzał jak z dokuczliwych komarów, pochylili się w
siodłach i opuścili kopie zdobne czerwonymi proporcami.
Dopadli przeciwnika. Odgłos zderzenia rozszedł się jak odgłos oceanicznej
fali bijącej o skalisty brzeg. Błyszcząca palisada włóczni, częściowo już
złamana i przetrzebiona przez łuczników, zdołała wysadzić z siodeł jedynie kilku
jeźdźców. Szarżujący rycerze, porzuciwszy kopie wbite w piersi wrogów, dobyli
mieczy, maczug i toporów bojowych. Z tym orężem wzięli się do oczyszczania drogi
dla piechoty. Składała się ona głównie z odzianych w czerwone kubraki
Gunderlandczyków, którzy wrzeszcząc mrowili się tuż za rycerstwem.
I znowu przyszła kolej na shemickich łuczników. Tym razem ich pociski zadały
większe straty. Ostrzał ten został jednak nagle przerwany. Na przeszkodzie
stanęła mu nemedyjska i ophirska jazda, które wiedzione żądzą krwawego odwetu,
ruszyły do kontrataku.
Sojusznicy pod naporem konnych i pieszych wojowników Aquilonii zmuszeni byli
zacieśnić swe szyki i dlatego luki pozostawione uprzednio dla manewru jazdy
zostały zamknięte. Najdzielniejsi jeźdźcy, rozpaczliwie łaknąc walki, uciekli
się do jedynego możliwego manewru: ruszyli przez luki utworzone w szyku na
flankach. W swych planach nie wzięli jednak pod uwagę najbardziej morderczej
broni przeciwnika: długiego łuku bossońskiego. Żylaści łucznicy, osłaniani przez
szeregi oszczepników, mieli teraz wysokie i masywne cele, poruszające się w
zasięgu ich wzroku, w niewielkiej odległości. Okrutni ludzie z północnego
pogranicza, dziękując za to swym północnym bogom o lodowatym wzroku, raz po raz
napinali cięciwy i strzelali. Mieli dosyć czasu, aby wykorzystać swe długo
praktykowane umiejętności. Ich celne strzały odnajdowały każdą lukę w ophirskim
pancerzu, każdą nie dopiętą klamerkę, każdą zardzewiałą łuskę w zbroi
nemediańskiego giermka. Kiedy indziej, jeśli kąt strzału był prosty, strzała
wyważona, a grot ostry, pocisk przebijał stalową płytę, przenikał żebra i
pogrążał się w bijącym sercu.
Łucznicy zaczęli żartować, komentowali głośno każde trafienie. W czasie walki
robili między sobą zakłady, wygrywali w nich i przegrywali, wszystko przy brzęku
cięciw. Czasem łączyli swe umiejętności i strzelali zespołowo. Niejeden wschodni
rycerz, poczuwszy uderzenie w tył hełmu, odwracał się nieostrożnie po to tylko,
by ujrzeć drugą, starannie wymierzoną strzałę, która godziła go w oko przez
szczelinę przyłbicy. Niektórzy jeźdźcy, chociaż już martwi, galopowali pokryci
wbitymi w ciało strzałami. Niejeden z żywych nie był zdolny do walki, gdyż
strzała przybiła mu rękę do piersi, udo do boku rżącego z bólu konia lub język
do strzaskanego podniebienia.
Wydawało się, że nikt z rycerzy Nemedii i Ophiru, którzy zdecydowali się na
wypad, nie wyjdzie cało z pola rażenia Bossończyków. Jednak kolejny zwrot
wydarzeń na polu walki uwolnił ich od pierzastej plagi. Los pozostawił przy
życiu kilkudziesięciu, rzucając ich na pastwę szarży elitarnej aquilońskiej
gwardii prowadzonej przez samego Conana.
Posępny zachodni monarcha śledząc początek bitwy dostrzegł, że bezładna
szarża nieprzyjacielskiej jazdy daje mu szansę na zwycięstwo. Teraz jego
dosiadające wspaniałych wierzchowców Czarne Smoki minęły galopem łuczników i
oszczepników, by runąć naprzód na niedobitki wrogiego rycerstwa. Ostatni jeźdźcy
przeciwnika legli bezsilni od kopii rycerzy Conana. Aby zbadać lukę, która za
sprawą nieprzyjacielskiej szarży powstała na prawym skrzydle wojsk Ophiru, król
wraz ze swą jazdą skręcił dalej przed liniami Gunderlandczyków, którzy
pozdrawiali go krzykiem i wymachiwaniem toporami. Celem Conana i jego Smoków
było teraz przedarcie się do serca nieprzyjacielskiej formacji i zmierzenie się
z jej dowódcami.
Najpierw jednak musieli stawić czoło shemickim łucznikom. Smagli najemnicy,
odziani w baranie i skórzane czapki, wyrzucili chmurę strzał w stronę
zbliżającej się masy jezdnych. Jednak ich krótkie dębowe łuki i strzały nie
miały siły rażenia takiej jak broń wykonana z giętkiego cisu północnych puszcz.
Kiedy Shemici zobaczyli, jak mało szkód wyrządziły Smokom ich pierwsze strzały,
następną salwę oddali już bez przekonania, a dystans wciąż się zmniejszał.
Trzecia salwa była tylko desperacką konwulsją wyrzuconą w chwili, gdy lawina
rycerstwa zwaliła się na ich linie.
Stalowe podkowy wgniatały w ziemię ludzi i broń, niejeden aquiloński miecz
pozbawił życia dwóch albo trzech najemników od jednego, straszliwego zamachu.
Krótkie miecze łuczników były bezsilne wobec odzianej w stal aquilońskiej furii.
Shemici, którzy nie padli od pierwszych, gromowych uderzeń, zaczęli uciekać.
Szybko zarazili paniką i zamieszaniem tylne szeregi.
Widok z góry był wspaniały: szeroko rozpostarte linie czerwieni i czerni
wyrzuciły z siebie ciemny, połyskujący półksiężyc, który wbił się jak pazur w
serce błękitnego szyku. Ten zaś jakby zwinął się z bólu. Nie tylko błękitna
część szyku, ale także szaro — brązowa odczuła skutki morderczego uderzenia.
Przez poszerzającą się wyrwę masy błękitnych i brązowych sylwetek przebijały się
naprzód, by wziąć udział w walce, inni wycofywali się pośpiesznie, a ruch
jednych i drugich spowodował powstanie wiru, który zmieszał składny z początku
szyk.
Wkrótce nawet centrum — skupisko wielobarwnych sztandarów towarzyszących
wschodnim dowódcom — zaczęło się chwiać. Barwny poczet poruszał się chaotycznie
i bez celu, roztapiał stopniowo w strumieniach uciekinierów. Kiedy uderzające
miarowo topory i maczugi aquilońskiej jazdy były już blisko, elitarna formacja
zaczęła ustępować. Nie była już nawet barwnym balonem, który mógłby pęknąć za
ukłuciem stalowej szpilki. Zostały z niej tylko porozrzucane jaskrawe strzępy —
orszaki uciekających szlachciców i oficerów.
Potem nastąpił ogólny, bezładny odwrót. Całe fragmenty szyku ułamywały się i
uciekały wystawiając inne jednostki na niebezpieczne ciosy. Te były kolejno
okrążane i niszczone przez szeregi czerwone i czarne, nacierające teraz na całej
linii frontu.
2. POBOJOWISKO
W końcu noc okryła ciemnością równinę Tybor. Skradając się po równinie ta
ciemna piastunka śmierci okrywała swym nieprzeniknionym welonem przerażające
pozostałości bitwy. Na wschodzie podniósł się obrzmiały księżyc, którego
wścibskie oko zabłysło trupim blaskiem. Widok zasłoniły mu jednak chmury i dymy
płonących na horyzoncie zagród.
Jakaś powłócząca nogami postać nadeszła od wschodu, wyszukując sobie drogę
pomiędzy zmasakrowanymi szczątkami ludzi i koni. Człowiek ów szedł zataczając
się zrazu, z powodu zmęczenia i ran. Potem energicznie ruszył na zachód, jakby
odnajdując w sobie nowe siły.
Ciało nocnego wędrowca pokrywały plamy krwi — jedne zakrzepły w skorupę, z
innych sączyła się ciemna, wilgotna posoka. Nieznajomy odziany był w straszliwie
poszarpane resztki zbroi, niemal każdy jej fragment nosił ślady ciosów, w
niektórych miejscach prześwitywało nagie, muskularne ciało. Nie miał hełmu, a w
ręce trzymał długi miecz godny króla, teraz wyszczerbiony i pokryty krwią.
Rycerz niedbale wlókł klingę po zakrwawionej murawie, omijając w mdłym blasku
księżyca co większe stosy ciał.
Nagle zatrzymał się na dźwięk ludzkiego głosu dochodzącego z jednej ze stert.
Głos ozwał się znowu, a był to niski, gardłowy jęk i wydawało się, że dobiega
spod ciała martwego konia. Nieznajomy z trudem podszedł i spróbował przeniknąć
ciemność posępnym spojrzeniem. Udało mu się odróżnić sylwetkę okrytego ciemnym
płaszczem piechura, który, sądząc po ubiorze, był żołnierzem Ophiru.
Odłamek rycerskiej kopii przyszpilił tego człowieka do ziemi. Grot przeszył
wnętrzności i wbił się mocno w ziemię. Strzaskane drzewce sterczało z pleców
piechura. Spiczasty hełm leżał z boku, włosy rycerza były zmierzwione, a trawa
wokół ciała nosiła ślady całodziennej agonii. Kiedy z trudem podniósł głowę, aby
wezwać pomocy, blask księżyca oświetlił jasną brodę i wąsy zlepione krwią, która
obficie sączyła się z ust i nozdrzy.
— Na litość boską, błagam! Na Mitrę, balsam… och! — ochrypła skarga urwała
się nagle, gdy miecz nieznanego wojownika pogrążył się w szyi rannego. Nie był
to finezyjny cios, ale spełnił dzieło miłosierdzia. Kiedy ciało dobitego opadło,
miecznik oswobodził broń i z wysiłkiem podjął marsz.
Nie zdążył odejść daleko, kiedy znowu dostrzegł ruch wśród ciał poległych.
Ciężkim, powolnym krokiem ruszył w stronę, skąd dobiegał głos. Leżał tam
olbrzymi Gunderlandczyk. Miał pospolitą twarz, błędny promień księżycowego
światła nadawał żółtawy blask jego oczom i zębom. Nie wydawał żadnego dźwięku
poza ciężkim, miarowym sapaniem. Śmiertelnie ranny w brzuch, był w agonii. A
jednak krwawy ślad na trawie wskazywał, że człowiek ów zdążył przeczołgać się
ruchem ślimaka na sporą odległość, znacząc przebytą drogę własnymi
wnętrznościami.
Miecz zatoczył szeroki łuk i przebiwszy brązową obręcz hełmu rannego,
pogrążył się w jego czaszce. Wyszczerbiony sztych ugrzązł w kości i trudno go
było wyciągnąć. Samotny wojownik szarpnął, klnąc przy tym siarczyście, wreszcie
przerwał trud, by zaczerpnąć oddechu. Jakiś chorobliwy kaprys kazał mu ogarnąć
wzrokiem otaczające go żniwo śmierci i wzdrygnął się powodowany zabobonnym
lękiem. Zastanowił się, ilu jego poddanych, a ilu wrogów może jeszcze żyć, ilu
ranionych dyszy ciężko w ciemności, ilu zostało pogrzebanych żywcem pod stosami
ciał i czy nie powstaną tej nocy i otoczą go niebawem zarówno przyjaciele i
wrogowie sięgając po omacku, by zewrzeć się z nim w drapieżnym uścisku…
Oswobodziwszy wreszcie miecz, ruszył chwiejnym krokiem, przestępując przez
porozrzucane ciała, następując niekiedy, ku swemu przerażeniu, na któreś z nich.
Nagle, kiedy próbował przedostać się przez korpus przewróconego rydwanu, do jego
uszu dobiegł jakiś piskliwy głos.
— Nie, zabójco bezbronnych, nie morduj mnie! Oszczędź mnie przez wzgląd na
Croma, Manannana, Mitrę czy innego krwawego boga, dla którego zgotowano tę
ucztę!
Okryty krwią wędrowiec zatrzymał się zdumiony i próbował przeniknąć wzrokiem
ciemność. W chwilę później dostrzegł twarz i sylwetkę mówiącego. Był to krępy
mężczyzna o topornych rysach, leżący na wznak w trawie nie dalej niż o pół
kroku. Obcy nie był groźny, dolną część ciała przygniatał mu przewrócony rydwan,
przygnieciony na dodatek ciałami dwóch dereszowatych wałachów zaplątanych w
uprzęży.
— Czemu miałbym cię oszczędzić? — zabrzmiała odpowiedź samotnego wojownika. —
Aby uczynić cię jeńcem? Jestem wojownikiem, a nie łowcą niewolników! — Rycerz
uniósł miecz i uspokoił oddech. — Moim obowiązkiem, obowiązkiem uczciwego
żołnierza jest dobijać rannych, w zamian za skromny łup, jaki mogą mi dać. Mam
nadzieję, że jakaś szlachetna dusza wyświadczy mi podobną przysługę, kiedy
przyjdzie moja kolej. — Wojownik pochylił się, aby spojrzeć w twarz
przygniecionego. — Czyż nie powinienem zachować się uprzejmie wobec ciebie?
— Uczciwy żołnierz? — krzyknął przygnieciony. — Nie, kłamco! Wiem, że jesteś
królem! — Słowo to rozbrzmiało głośnym echem i niczym oskarżenie dotarło do uszu
setek poległych. — Tyś jest król Conan Krwaworęki… Conan Zbroczony Topór,
parweniusz na tronie Aquilonii! — wypowiadający te słowa, chociaż ranny,
wykazywał zdumiewającą żywotność. Łypał żabim okiem i słał rozmówcy grymasy spod
swego zbyt dużego hełmu. — Jako król nie musisz już zawracać sobie głowy
obyczajami zwykłych żołnierzy! Czy nikt ci tego jeszcze nie powiedział? Dla
ciebie, królu, wszystko jest możliwe!
Potężny wojownik zastanowił się przez chwilę, nim udzielił odpowiedzi.
— Jesteś więc obcym, a jak się zdaje, znasz obyczaje królów. Nie miałem
zamiaru wypierać się swej tożsamości. — O dziwo, upiorna sprzeczka z umierającym
człowiekiem uwolniła jego duszę od lęku. — A jednak mogę cię zabić, aby skrócić
twoje męczarnie albo z innego powodu.
— Moje męczarnie? Nie, Królu Rzeźniku, nie jestem ranny! Walczyłem zbyt
zajadle, aby odnieść rany nawet z rąk twoich strzelających w plecy łuczników. —
Rozmówca Conana przewrócił białkami oczu i zaczął drapać ziemię obiema rękami,
które w świetle księżyca robiły wrażenie dziwnie skróconych. — Walczyłbym nadal,
gdyby ten rydwan nie przygniótł skraju mego pancerza.
Wskazał miejsce, w którym mosiężna burta przecięła metalowe łuski i
przyciskała zbroję do ziemi. — To tani, źle dopasowany pancerz, wykonany w
pośpiechu w przeddzień naszego wymarszu z Ianthe. Mój zapał do rzezi był tak
wielki, że nawet król Balt nie mógł mi tego odmówić! Lord Malvin zaopatrzył mnie
w rydwan, lecz o hańbo! zabrakło mu zręcznego woźnicy.
— Na Croma, rozumiem… jesteś karłem! — król Conan wbił sztych swego miecza
między napierśnik a fartuch zbroi, przeciął łączące je rzemienie, a ostrze nie
napotkało przy tym kości biodrowej ani brzucha. Górna część zbroi została
oswobodzona, a spod kolczugi wysunęła się para niezgrabnych nóg.
— No, jesteś wolny.
— Tak, nareszcie! — Karzeł wstał. Jego krępa sylwetka sięgała Conanowi do
połowy uda. — A oto mój szlachetny miecz, Przebijacz Serc. Leżał poza zasięgiem
mojego ramienia i kusił mnie od rana. — Karzeł wziął do ręki coś w rodzaju
długiego sztyletu, uniósł go nad głową i obrócił, aby zobaczyć na klindze
odbicie księżycowego światła. Gwałtownie zwrócił wzrok na Conana i popatrzył
zuchwale spod przekrzywionego szyszaka. — Gdzie toczy się walka?
— Walka skończyła się, mały człowieczku. Przegraliście.
— Co? Tego się obawiałem, gorzkiej hańby! — Karzeł przechylił głowę i
zmarszczył brwi, wyraźnie strapiony. — A jednak może za wcześnie ogłaszać koniec
wojny i obwieszczać imię zwycięzcy! — dodał filozoficznie. Wzruszył ramionami,
co spowodowało, że hełm zachwiał mu się na głowie. — Powiedz, królu, czy nie
byłoby zbyt wielką ujmą dla twego królewskiego majestatu, gdybyś pomógł mi zdjąć
ten napierśnik? Obija mi golenie przy chodzeniu.
— Oczywiście, chłopie, ale przysięgnij, że nie będziesz próbował żadnych
sztuczek! — Conan schylił się, chwycił drobną rączkę karła, wyrwał mu sztylet,
potem uklęknął, aby wsunąć ostrze pod rzemienie mocujące zbroję. Dobrze
naostrzona klinga rychło uporała się ze starą skórą, a płyty pancerza zostały
obluzowane. — Jak masz na imię, mały człowieczku?
— Och, ostrożnie, Królu Gaduło, nie jestem langustą, żebyś wydłubywał ze mnie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin