Jordan Robert - Conan niszczyciel.pdf

(329 KB) Pobierz
409500733 UNPDF
ROBERT JORDAN
CONAN NISZCZYCIEL
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE DESTROYER
PRZEŁOŻYŁ MAREK MASTALERZ
I
Słońce zalewało zamorańską równinę bezlitosnym blaskiem, prażąc kolumnę, która
ciągnęła między kamiennymi wzgórzami. Jeźdźcy mieli na sobie czarne napierśniki
i hełmy
ocieniające twarze. Czarne były również kolczugi na ich ramionach i nagolenniki
nad
czarnymi butami. Ich stroje i ekwipunek miały barwę najciemniejszej nocy. Nawet
bojowy
rynsztunek rumaków był czarny. Każdy z wojowników nosił przy biodrze ciężką
szablę, a u
wysokich łęków kołysały się maczugi nabijane ostrymi szpikulcami. Jednak dłonie,
które
powinny dzierżyć lance, trzymały drewniane pałki, kije i sieci, tak grubo
splecione i ciężkie,
że wystarczyłyby do złapania tygrysa.
Na końcu kolumny jechał ciągnięty przez dwa konie wóz o wysokich kołach.
Podskakiwała na nim olbrzymia klatka z grubych jak męski nadgarstek sztab
żelaza. Woźnica
nie odkładał długiego bata, coraz to smagając grzbiety koni. Pomimo gorąca i
ciężaru zbroi
oddział posuwał się szybko i gdyby woźnica opóźnił dotarcie do celu, jego życie
byłoby
niewiele warte.
Mężczyzna, który jechał na czele, był o głowę wyższy i szerszy w ramionach co
najmniej o
szerokość dłoni od najroślejszego z podwładnych. Na czarnym, lśniącym
napierśniku widniał
znak, który świadczył o jego męstwie i pozycji. Był to otoczony skomplikowanymi
arabeskami skaczący złoty lew. Wojownik obrał sobie ten symbol przed laty i
wielu mówiło,
że walczy z okrucieństwem dorównującym temu zwierzęciu. Cienkie, pobladłe z
wiekiem
blizny — jedna przechodząca przez nos i druga biegnąca od kącika lewego oka do
skraju
szczęki, mówiły, iż nie jest nowicjuszem w sztuce walki. Jednak teraz blizny
były skryte pod
warstwą kurzu, który osiadł na zlanej potem twarzy.
— To bezcelowe — mruknął pod nosem. — Żadnego pożytku, na Erlika!
— To, co robię, zawsze ma cel, Bombatto.
Wielki mężczyzna zesztywniał, gdy zbliżył się do niego jeden z jeźdźców, w
hełmie i
masce z miękkiej czarnej skóry. Bombatta nie sądził, że jego głos dociera dalej
niż do jego
własnych uszu.
— Nie widzę potrzeby… — zaczął, ale jeździec w masce przerwał mu głosem, w
którym
brzmiał ton rozkazu.
— To, co ma być zrobione, musi zostać zrobione. Tak jak jest napisane w Zwojach
Skelos.
Dokładnie tak, Bombatto.
— Ty tu dowodzisz — odpowiedział niechętnie potężny wojownik. — Jestem posłuszny
rozkazom.
— Oczywiście, Bombatto. Ale słyszałem nie wypowiedziane pytanie. Zadaj je.
Wysoki wojownik zawahał się.
— Wypowiedz je, Bombatto. Rozkazuję ci.
— To, czego szukamy — zaczął wolno Bombatta — czy raczej to, gdzie szukamy… Tego
nie mogło być w zwojach.
Czarna skóra stłumiła śmiech zamaskowanego jeźdźca. Bombatta poczerwieniał,
słysząc
brzmiącą w nim drwinę.
— Ach, Bombatto! Myślisz, że moja moc ogranicza się do wiedzy ze zwojów? Czy
naprawdę sądzisz, że wiem jedynie to, co tam jest napisane?
— Nie — wojownik chciał wzruszyć ramionami, ale pohamował się w porę.
— Zatem bądź mi posłuszny, Bombatto. Bądź posłuszny i uwierz, że znajdziemy to,
czego
szukam.
— Ty rozkazujesz, ja wykonuję rozkazy.
Wielki wojownik wbił pięty w boki swego wierzchowca i ruszył galopem, nie
zważając na
podążających za nim ludzi.
Niech inni wściekle szemrzą, ocierając spływający z nich pot. Spiął konia raz
jeszcze, nie
bacząc na płaty piany na karku zwierzęcia. Nadal żywił duże wątpliwości, ale
zbyt długo
wspinał się na obecną pozycję, by ją teraz utracić. Nawet gdyby musiał zajeździć
na śmierć
ludzi i konie!
Zamorańskie równiny widywały przedziwne rzeczy. Szaleństwo, rozboje i święte
przysięgi
rodziły osobliwe widoki: raz był to człowiek w bogatych szatach, który rozrzucał
po piasku
złote monety, innym razem kolumna nagich mężczyzn jadących konno plecami do
przodu, to
znów procesja tańczących i śpiewających dziewic od czubka głowy po palce stóp
wymalowanych błękitną farbą.
Było tam wielu innych, niektórzy jeszcze osobliwsi od rzeczonych, jednakże
niewielu
wyglądało dziwniej od dwóch ludzi harujących z uporem na pustkowiu, obok dziury
u stóp
zasłanego skałami wzgórza. W pobliżu spętane konie szczypały rzadką, twardą
trawę.
Pierwszy był wysokim, dobrze zbudowanym młodzieńcem. Masywne ramiona naprężyły
się, gdy dźwignął grubą kamienną płytę na szczyt ustawionych wcześniej czterech
starych
głazów. Płyta zachwiała się, więc wepchnął pod nią niewielki kamień. Na jego
piersiach, na
rzemieniu z surowej skóry, kołysał się złoty amulet wyobrażający smoka.
Młody mężczyzna o błękitnych oczach wyglądał nie tyle na budowniczego, ile na
wojownika. U pasa wisiał mu szeroki miecz starożytnej roboty. Twarz okolona była
prosto
przyciętymi włosami, odrzuconymi do tyłu i związanymi rzemieniem. Nieuważnemu
obserwatorowi rzuciłby się w oczy jedynie młody wiek tego mężczyzny. Ci, którzy
przyjrzeliby się baczniej, dostrzegliby wypisane tam doświadczenie, którym można
by
obdarować parę osób. Doświadczenie, któremu nieobca krew i stal.
Kompan niebieskookiego młodzieńca był jego całkowitym przeciwieństwem pod każdym
względem. Był niski, żylasty i czarnooki. Tłuste, czarne, związane na karku
włosy opadały
mu poniżej ramion. Stał po uda w wąskiej dziurze, pogłębiając ją za pomocą
łopaty o
złamanym trzonku. Na ziemi obok dołu leżały dwie skórzane sakwy. Mężczyzna
nieustannie
wycierał krople potu zalewające mu oczy i przeklinał pracę, do której nie był
przyzwyczajony, lecz ilekroć jego spojrzenie padło na sakwy, zabierał się do
kopania z
podwójnym zapałem.
W końcu jednak cisnął w bok złamaną łopatę.
— Chyba jest dość głęboki, co, Conanie? Muskularny młodzieniec wyglądał, jakby
nie
słyszał. Ze zmarszczonymi brwiami patrzył na swe dzieło. Był to ołtarz, a więc
coś, w
budowaniu czego miał niewielkie doświadczenie. Jednak w surowych i mglistych
górach
rodzinnej Cymmerii nauczył się, że długi muszą być spłacane, niezależnie od ceny
i
trudności.
— Conanie, czy ta głębokość wystarczy?
Cymmerianin ponuro spojrzał na towarzysza.
— Gdybyś nie otwierał gęby w nieodpowiednim czasie, Malaku, nie musielibyśmy
ukrywać klejnotów. Amphrates nie dowiedziałby się, kto ukradł kamienie, straż
miejska nie
wiedziałaby, kto je ma, a my moglibyśmy siedzieć w tawernie Abuletesa z
tancerkami na
kolanach i popijając wino, zamiast pocić się na pustyni. Kop głębiej!
— Nie miałem zamiaru wykrzykiwać twojego imienia — mruknął Malak. Niezdarnie
otworzył jedną z sakw i wyciągnął garść szafirów, rubinów, szmaragdów i opali.
Chciwość zamigotała w jego oczach, gdy na powrót wsypywał do worka iskrzący
strumień
błękitu, szkarłatu, zieleni i złota. Z przepraszającym gestem zacisnął rzemień.
— Nie przypuszczałem, że może być tego tak wiele. Byłem zdziwiony. Nie zrobiłem
tego
celowo.
— Kop, Malaku — powiedział Conan, patrząc znowu na ołtarz.
Cymmerianin zacisnął wielką dłoń na złotym amulecie. Dała go mu Valeria i miał
wrażenie, że gdy go dotyka, czuje ją blisko siebie. Valeria — kochanka, wojownik
i złodziej,
wszystko to w ciele zgrabnej, złotowłosej piękności. Później zmarła, zabierając
jego życiu
radość. Widział jej śmierć, a potem jej powrót, gdy przybyła z krainy umarłych,
by uratować
mu życie. Długi muszą zostać spłacone.
Malak raz jeszcze chwycił szpadel, ale zamiast kopać, spojrzał na ołtarz.
— Nie myślałem, że wierzysz w bogów, Cymmerianinie. Nigdy nie widziałem, jak się
modlisz.
— Bogiem mojej ziemi jest Crom — odpowiedział Conan — Ciemny Pan Góry. Daje
człowiekowi życie i wolę, i nic więcej. Nie zwraca uwagi na dary i nie słucha
modłów ani
błagań. A to, co człowiek zrobi z darami Croma, jest jego własną sprawą.
— Więc po co ten ołtarz? — zapytał Malak, gdy przebrzmiały słowa Conana.
— Tutaj jest inny kraj i odmienni bogowie. Nie są moimi bogami, ale Valeria w
nich
wierzyła. — Conan zmarszczył czoło i dotknął amuletu. — Może jej bogowie
wysłuchują
próśb śmiertelnika, jak utrzymują tutejsi kapłani. Być może mogę zrobić coś, by
ulżyć w jej
przeznaczeniu.
— Kto wie, co myślą bogowie — powiedział Malak wzruszając ramionami. Żylasty
złodziej wyszedł z dołu i usiadł ze skrzyżowanymi nogami obok skórzanych sakw.
— Nawet kapłani nie są zgodni, więc co ty możesz…
Tętent końskich kopyt zagłuszył jego słowa.
Malak z jękiem schwycił skórzane sakwy. Natychmiast wcisnął kilka klejnotów do
ust.
Jego twarz wykrzywiła się z bólu, gdy je przełykał, po czym cisnął sakwy do
dołu.
Desperacko zaczął spychać kamienie i piach, by zasypać kryjówkę przed przybyciem
jeźdźców.
Conan zacisnął dłoń na skórzanej rękojeści szerokiego miecza. Zimne, błękitne
oczy
omiatały wzgórze, gdy czekał na pierwszego przybysza. Mogą być kimkolwiek,
powiedział
sobie, wcale nie musi im chodzić o mnie i Malaka. Jednakże sam w to nie wierzył.
II
Gdy samotny jeździec w czarnym, osłaniającym twarz hełmie i inkrustowanym złotem
czarnym napierśniku pojawił się na szczycie wzgórza, Malak roześmiał się z ulgą.
— Jeden człowiek! Może być wielki, ale poradzimy sobie z nim, jeśli spróbuje…
— Słyszałem więcej niż jednego konia — powiedział Conan.
— Niech ich Erlik! — warknął Malak. Wsunął złamaną łopatę pod spory kamień i
podważył go. — Nasze konie — wysapał. — Możemy im uciec — kamień potoczył się i
wpadł do dołu.
Conan parsknął z irytacją. Koń zwiadowcy dźwigał ciężar zbroi zarówno jeźdźca,
jak i
swojej, to prawda. Mogli więc spróbować ucieczki, jednak Cymmerianin doskonale
wiedział,
że nie zdołaliby ujechać daleko. Ich wierzchowce, choć kosztowały tyle co
królewski rumak,
zostały kupione u ludzi, którzy wiedzieli, że ich klienci muszą jak najszybciej
wynieść się z
Shadizar i nie mają czasu na targowanie się i sprawdzanie. Po niecałej mili
galopu zwierzęta
runęłyby na ziemię, a wtedy pościg dopadłby ich bez trudu.
Obserwator wciąż stał na szczycie wzgórza.
— Na co on czeka? — zapytał Malak, wyszarpując zza pasa dwa sztylety. — Jeśli
mamy
umrzeć, nie widzę powodu…
Nagle odziany w czarną zbroję wojownik uniósł rękę i pomachał nią na boki. Na
szczyt
wzgórza wpadło z łoskotem ponad osiemdziesięciu uzbrojonych po zęby jeźdźców.
Rozdzielili się, objeżdżając obserwatora, który nadal siedział z uniesioną
dłonią. Wojownicy
z krzykiem puścili konie w cwał. Okrążyli Conana i Malaka i zatrzymali się w
odległości stu
kroków od nich.
— Myślałby kto, że jesteśmy armią — powiedział Conan. — Ktoś uważa nas za
niebezpiecznych, Malaku.
— Jest ich tylu! — jęknął Malak i obrzucił tęsknym wzrokiem rżące niespokojnie
wierzchowce. — Kto przypuszczał, że Amphrates wścieknie się do tego stopnia?
— Być może nie lubi, gdy ktoś mu kradnie klejnoty — stwierdził oschle Conan.
— Przecież nie wzięliśmy wszystkiego! — zaoponował żylasty złodziej. — Powinien
być
wdzięczny, że coś mu zostało. Mógłby poświęcić monetę czy dwie na kupno kadziła
i pójść
do świątyni, by podziękować bogom za to, co ma. Nie musiał…
Cymmerianin nie zwracał uwagi na tyradę swego kompana. Już dawno nauczył się, że
trzeba go słuchać z umiarem, by nie oszaleć od bezustannych narzekań na to, co
mogłoby i co
powinno być, ale czego oczywiście nie było.
Stalowe oczy człowieka Północy spoczęły na czterech z otaczających ich
wojowników,
czterech, którzy jechali razem i teraz szperali w długim pakunku wiezionym przez
jednego z
nich przed siodłem. Cymmerianin z powrotem spojrzał na szczyt wzgórza. Inny
jeździec o
twarzy zakrytej maską stał teraz przed pierwszym i obserwował, co się dzieje w
dole.
Nieoczekiwanie wysoki zwiadowca uniósł zakręcony róg z brązu. Głośny ton poniósł
się
ze szczytu wzgórza i czterej wojownicy, którzy nieśli długi pakunek, nagle
rozwinęli go
między sobą i ruszyli galopem w stronę dwóch złodziei. Inna czwórka jeźdźców
wyłamała się
z szeregów i dołączyła do pierwszej.
Wielki Cymmerianin spochmurniał jeszcze bardziej. Pierwsi jeźdźcy rozciągnęli
sieć, a
druga czwórka niosła długie kije, na wypadek gdyby zdobycz próbowała się
wymknąć.
Malak zrobił dwa nerwowe kroki w kierunku koni.
— Czekaj! — mimo młodości Conana w jego głosie zabrzmiała nuta rozkazu, która
powstrzymała małego złodzieja. — Poczekamy na nich, inaczej będą polować na nas
jak na
króliki.
Malak skinął ponuro i poprawił rękojeści sztyletów.
Grzmot kopyt przybierał na sile. Sto kroków, pięćdziesiąt. Dziesięć! Szarżujący
wojownicy wydali okrzyk triumfu.
— Teraz! — wrzasnął Conan i skoczył prosto w sieć. Malak z jękiem rzucił się za
nim.
Miecz Cymmerianina opuścił skórzaną pochwę. Błękitne ostrze cięło róg sieci.
Jeździec,
który trzymał ją od tej strony, wydał okrzyk zaskoczenia i minął Conana, mając w
rękach
tylko kawał grubego sznura. Wojownik galopujący zaraz za nim puścił wodze i
zamachnął się
zakrzywioną szablą. Conan kucnął pod płaskim ciosem, a następnie wyprysnął w
górę. Jego
stal wślizgnęła się pod czarny napierśnik. Zdawało się, że przebity wojownik
zeskoczył do
tyłu z siodła galopującego konia.
Conan wyszarpnął skrwawione ostrze i obrócił się, gdy pierwotny instynkt
ostrzegł go
przed kolejnym niebezpieczeństwem. Górująca nad nim twarz, ukryta pod czarnym
hełmem,
była wykrzywiona z wściekłości. Gruby kij napastnika mógłby z łatwością
strzaskać czaszkę,
gdyby tylko władający nim był dość zręczny. Cymmeriańskie ostrze błysnęło w
górę, tnąc
ciało i kość. Pałka wraz ze ściskającą ją wciąż dłonią poleciała nad
barbarzyńcą. Skowyczący
mężczyzna złapał się za nadgarstek, z którego tryskała krew szkarłatną fontanną,
a koń
poniósł go dalej. Conan rozejrzał się w poszukiwaniu kolejnego wroga.
Malak zwarł się z jednym z trzymających sieć, próbując zrzucić go z siodła.
Jeden ze
sztyletów złodzieja śmignął w szczelinę między hełmem a napierśnikiem. Jeździec
z
charkotem runął na ziemię, pociągając za sobą Malaka. Czarnooki złodziej
natychmiast się
podniósł, unosząc drugi sztylet.
Przez chwilę znieruchomiały Conan i jego towarzysz stali twarzą w twarz z
pozostałą
piątką atakujących. Sieć leżała na ziemi, porzucona. Dłonie pozostałych dwóch,
którzy ją
nieśli, spoczywały na rękojeściach szabel. Ci z pałkami wyglądali na bardziej
niezdecydowanych. Nagle jeden z nich cisnął kij na ziemię. Zanim jednak zdołał
do połowy
wyciągnąć szablę, rozległ się kolejny dźwięk rogu. Wojownik klnąc schował broń i
wraz z
pozostałymi wrócił galopem do szeregu.
Malak oblizał usta.
— Dlaczego próbują pojąć nas żywcem? Nie rozumiem tego.
— Być może Amphrates jest bardziej wściekły, niż myśleliśmy — powiedział Conan
ponuro. — Być może chce usłyszeć, ile krzyku przed śmiercią wyciśnie z nas
gildia katów.
— Na Mitrę! — wydyszał Malak. — Musiałeś to powiedzieć?
— Pytałeś. — Conan wzruszył ramionami. Róg zabrzmiał raz jeszcze. — Przygotuj
się,
wracają.
Znów czterech jeźdźców niosło rozpostartą między sobą sieć, ale tym razem
towarzyszyło
im dwudziestu wojowników. Gdy konni pędzili w ich stronę, Conan poruszył się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin