Jordan Robert - Conan obrońca.pdf

(342 KB) Pobierz
409500734 UNPDF
ROBERT JORDAN
CONAN OBROŃCA
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE DEFENDER
PRZEŁOŻYŁ CEZARY FRĄC
PROLOG
Promienie słońca wpadające przez ostrołukowe okna oświetlały gobeliny
zdobiące ściany komnaty oraz pięcioro zamyślonych osób. Nikt nie zwracał uwagi
na służących, którym przezornie powyrywano języki. Na niemy znak swojego pana,
słudzy bezszelestnie opuścili komnatę.
Cantaro Albanus, gospodarz, wpatrywał się pilnie w swoich gości. Mimowolnie
bawił się przy tym złotym łańcuchem, który zwisał mu na piersiach, na tle
szkarłatnej tuniki. Jedyna kobieta w tym gronie udawała, że podziwia
skomplikowany wzór gobelinów. Mężczyźni skupili się na winie.
Przedpołudnie, dumał Albanus, jest odpowiednią porą na takie spotkania,
chociaż bez wątpienia niepokoi spiskowców. Dotąd zgromadzenia takie odbywały się
nocą, w tajemnych komnatach, do których prawo wstępu miało jedynie księżycowe
światło. Któż by uwierzył, któż mógłby podejrzewać, że najświetniejsi Nemedianie
zebrani w środku dnia w samym sercu stolicy zamyślają zdradzić swego króla?
Pociągłe, drapieżne oblicze Albanusa pociemniało na tę myśl, a jego czarne,
posępne oczy rozbłysły niczym okruchy obsydianu. Albanus miał jastrzębi nos i
pasma srebra we włosach na skroniach, co nadawało mu wygląd sędziwego wodza
armii. Rzeczywiście był on kiedyś żołnierzem. Przez niecały rok. Kiedy liczył
sobie siedemnaście lat, ojciec kupił dlań oficerski patent w oddziale Złotych
Lampartów, od niepamiętnych czasów będącym przyboczną strażą władców Nemedii. Po
śmierci ojca Albanus porzucił wojsko. Nie dla niego była mozolna wędrówka po
kolejnych szczeblach władzy, nawet znacznie ułatwiona dzięki wysokiemu
urodzeniu. Nie dla kogoś, kto z woli przeznaczenia winien być królem! Dlatego
zdecydował się na zdradę.
— Dostojny Albanusie — rzekł nagle Barca Vegentius — słyszeliśmy wiele o… o
specjalnych środkach, jakie przygotowałeś, by wesprzeć nasze przymierze.
Słyszeliśmy wiele, ale jak na razie niczegośmy nie widzieli. — Obecny dowódca
Złotych Lampartów chlubił się potężną posturą, miał kwadratową twarz i szerokie
ramiona. Mówił ostrożnie i z namysłem, starając się maskować akcent z dzielnic
nędzy Belverus.
— Takie rozważne słowa są dowodem twego lęku, Vegentiusie — wtrącił z powagą
Demetrio Amarianus. Szczupły młodzian podniósł do nosa flakonik z pachnidłem,
lecz nie zdołał skryć za nim szyderczego uśmiechu, który wypełzł na jego pełne,
niemal kobiece usta. — Ale ty wszak zawsze posługujesz się ostrożnymi słowy,
nieprawdaż? Wszyscy wiemy, że jesteś tutaj tylko po to…
— Dość! — szczeknął Albanus.
Demetrio i Vegentius ucichli jak dobrze wyszkolone zwierzęta na trzask bicza
tresera. Kłócili się stale, a Albanus tolerował ich sprzeczki nie bardziej, niż
musiał. Dzisiaj postanowił nie tolerować ich wcale.
— Wszyscy — rzekł — czegoś chcecie. Ty, Vegentiusie, pragniesz dowodzić
armią, czego odmawia ci król Garian. Ty, Demetrio, chcesz zwrotu posiadłości
zagarniętych twemu dziadowi przez ojca Gariana. Ty, Stephano, pragniesz zemścić
się na Garianie, bowiem powiedział ci, że woli młodsze kobiety.
— Tak oględne stwierdzenia zaiste są częścią twych ustalonych zwyczajów —
odparła z goryczą kobieta. Dostojna Stephana Galerianus miała twarz w kształcie
serca, fiołkowe oczy i kruczoczarne włosy spływające poniżej ramion. Jej
czerwona jedwabna szata była rozcięta tak, by odsłaniać wewnętrzne krzywizny
wspaniałych piersi oraz długie nogi.
— A czego ja chcę? — zapytał czwarty mężczyzna.
Pozostali aż podskoczyli, jakby dopiero teraz przypomnieli sobie o jego
obecności. A łatwo było zapomnieć o Constanto Meliusie, bowiem cechowała go
szara, nieokreślona powierzchowność. Miał około pięćdziesięciu lat, a jedynym
jego znakiem szczególnym były stale mrugające oczy.
— Ty pragniesz, by słuchano twojej rady — odparł Albanus. — I tak będzie, gdy
ja zasiądę na tronie. — A twe rady będą wysłuchiwane tak długo, ile czasu zajmie
wydanie rozkazu skazującego cię na banicję, dodał w myślach. Garian popełnił
błąd, odtrącając tego głupca i pozostawiając go w stolicy, gdzie ten z powodu
zranionej dumy przyłączył się do spisku.
— Jak się zdaje, pominęliśmy to, o czym mówił Vegentius — rzekła porywczo
Stephana. — Ja także chciałabym zobaczyć, na jaką to pomoc z twej strony możemy
liczyć, Albanusie. Demetrio i Vegentius przynoszą wieści z pałacu. Melius i ja
dostarczamy złota, by płacić za „wywoływanie ulicznych zamieszek i palenie
zboża. Ty zachowujesz swoje plany dla siebie i tylko mówisz o czarach, które
mają sprawić, że Garian odda ci tron. Chciałabym je zobaczyć!
Inni zmieszali się tak otwartym postawieniem sprawy, ale Albanus uśmiechnął
się tylko.
Wstając szarpnął za brokatowy sznur na ścianie, po czym podszedł do stojącego
w kącie stołu. Leżały na nim jakieś przedmioty przykryte bogato haftowaną kapą.
— Chodźcie — rzekł do swych gości. Nagle ich ciekawość się ulotniła. Zbliżyli
się powoli i jakoś niechętnie.
Albanus odrzucił kapę teatralnym gestem i przez chwilę rozkoszował się
przerażeniem spiskowców. Wiedział, że przedmioty zgromadzone na stole: szafirowa
statuetka, miecz z falistym ostrzem i jelcem pokrytym starożytnymi runami, kilka
kryształów i rzeźbionych klejnotów, były, z jednym wyjątkiem, niemal
bezużyteczne. Księgi, które z mozołem odczytywał, przypisywały im niewielką
przydatność. Atrybuty prawdziwej mocy przezornie trzymał gdzie indziej.
Dziesięć lat wcześniej niewolnicy z jego północnych posiadłości odkryli
podziemną komorę. Szczęśliwym trafem był tam wówczas i rozpoznawszy skarbiec
czarnoksiężnika, osobiście dopilnował, by niewolnicy starannie opróżnili jamę, a
następnie zostali w niej pogrzebani.
Dopiero po roku zdołał odkryć, jak bardzo starożytny był ów schowek.
Pochodził z czasów Archeonu — mrocznego cesarstwa rządzonego przez
najnikczemniejszych magów, które ponad trzy milenia wcześniej obróciło się w
proch. Albanus przez następne lata uparcie studiował zawartość skrytki. Unikał
pomocy mistrzów czarnej magii ze strachu, że jakiś podstępny czarnoksiężnik
zagarnie znalezisko dla siebie. Była to mądra decyzja, ponieważ gdyby wyszło na
jaw, że zgłębia wiedzę tajemną, z pewnością stałby się ofiarą pogromu
czarowników przeprowadzonego niedawno na rozkaz Gariana. Myśląc o przeszłości,
Albanus lewą ręką podniósł ze stołu małą kulę z czerwonego kryształu.
— Nie ufam takim rzeczom — rzekła Stephana z drżeniem w głosie. — Byłoby
lepiej, gdybyśmy polegali na bardziej naturalnych sposobach. Subtelna trucizna…
— …sprowokowałaby wybuch wojny domowej o sukcesję — dokończył Albanus. —
Chyba nie muszę jeszcze raz wam powtarzać, że nie mam zamiaru walczyć o tron z
dziesiątką pretendentów. Jak mówiłem, korona zostanie mi oddana bez walki.
— Uwierzę, gdy zobaczę to na własne oczy — burknął z powątpiewaniem
Vegentius.
W tym momencie do komnaty weszła wezwana dziewka służebna i Albanus gestem
nakazał ciszę. Dziewczyna miała ledwie szesnaście lat, jasne włosy i kremową
karnację. Jej prosta biała tunika z wyhaftowanym na rąbku znakiem domu Albanusa
nie zasłaniała drobnych piersi. Dziewczyna uklękła natychmiast na marmurowej
posadzce i nisko schyliła głowę.
— Nazywa się Omphala — rzekł jej pan.
Dziewczyna drgnęła na dźwięk swego imienia, ale nie podniosła głowy. Została
sprzedana za długi ojca i służyła w pałacu od niedawna, ale pewnych rzeczy
niewolnik uczy się szybko.
Albanus wyciągnął kryształową kulę na długość ramienia, prawą dłonią zaś
uczynił tajemny znak i zaintonował:
— An–naan naa–thaan Vas–ti no–entei!
Ponad kryształem zamigotał spiczasty płomień, długi na łokieć i bardziej
materialny niż zwyczajny ogień. Wewnątrz pulsującej czerwieni i żółci dwa
ciemniejsze miejsca, niepokojąco przypominające oczy, poruszały się, tak jakby
oglądały komnatę i obecnych w niej ludzi. Wszyscy cofnęli się odruchowo — z
wyjątkiem Albanusa i Omphali, która skuliła się na swoim miejscu.
— Pierwiastku ognia — rzekł Albanus łagodnym tonem — zabij Omphalę.
Usta blondynki rozwarły się do krzyku, lecz nie wydobył się z nich dźwięk,
płomień skoczył ku dziewczynie i spowił ją całkowicie. Niewolnica zerwała się z
podłogi i zaczęła miotać w środku kłębu ognia, który powoli stawał się
nieprzejrzysty. Płomień skwierczał i syczał, a przez te odgłosy przedzierał się
cichutki krzyk, dobiegający jakby z coraz większej odległości. Po chwili kłąb
ognia zniknął z głuchym cmoknięciem, pozostawiając po sobie jedynie mdląco
słodki zapach.
— Ale bałagan — mruknął Albanus, pocierając pantoflem oleistą czarną plamę na
marmurowej posadzce, tam gdzie jeszcze przed chwilą klęczała dziewczyna.
Pozostali wpatrywali się w niego z przerażeniem i niewiarą, jak gdyby zmienił
się w legendarnego smoka Xutharcana. Zdumiewające, ale to Melius pierwszy
odzyskał głos.
— Te przybory, Albanusie, czy my również nie powinniśmy mieć niektórych? —
Jego podkrążone oczy zamrugały niespokojnie, gdy inni go nie poparli. — Jako
dowód, że wszyscy jesteśmy równi — dokończył niepewnie.
Albanus uśmiechnął się. Już niedługo im pokaże, jacy są równi…
— Oczywiście — rzekł gładko. — Sam o tym myślałem — wskazał na stół. —
Bierzcie, a ja wyjaśnię, jaką moc posiada wybrany przez was przedmiot — mówiąc
te słowa wsunął do sakiewki u pasa czerwoną kulę.
Melius zawahał się, wyciągnął dłoń i zawiesił ją tuż nad rękojeścią miecza.
— Jaką… jaką moc ma to?
— Przemienia każdego, kto go dzierży, w mistrza fechtunku. — Albanus po
odkryciu tej właściwości broni nie dociekał dalej. Nie interesowało go bycie
bohaterem, on chciał zostać królem. — Weź miecz, Meliusie. Albo jeżeli się
boisz, może Vegentius… — Albanus podniósł pytająco brwi i zerknął na żołnierza.
— Ja nie potrzebuję żadnych magicznych sztuczek — odparł z pogardą Vegentius.
Nie ruszył się z miejsca.
— Demetrio? — rzekł Albanus. — Stephano?
— Nie lubię czarów — szczupły młodzieniec pośpiesznie cofnął się od stołu.
Stephana była z twardszego materiału, ale równie szybko potrząsnęła głową.
— Jeżeli te czary mogą ściągnąć Gariana ze Smoczego Tronu, to mi wystarczy. A
jeżeli nie mogą… — przez chwilę patrzyła Albanusowi w oczy, po czym spuściła
wzrok.
— Ja wezmę miecz — odezwał się Melius. Podniósł broń, sprawdził wyważenie i
roześmiał się. — Chciałbym zostać mistrzem miecza i nie mam takich skrupułów jak
Vegentius.
Albanus uśmiechnął się dobrotliwie, ale po chwili jego rysy stwardniały.
— Teraz słuchajcie — zaczął, przeszywając ich po kolei lodowatym spojrzeniem.
— Pokazałem wam ledwie małą cząstkę mocy, która pozwoli mi przejąć tron Nemedii
i spełnić wasze marzenia. Wiecie, że nie ścierpię poczynań, które mogłyby
przeszkodzić mym zamiarom. Nic nie może stanąć między mną a Koroną Smoka. Nic!
Idźcie już!
Cofnęli się tyłem do wyjścia, jak gdyby Albanus już siedział na Smoczym
Tronie.
I
Wysoki, muskularny młodzieniec kroczył ulicą Belverus, stolicy Nemedii,
czujnie i z ręką w pobliżu rękojeści miecza. Błękitne oczy i podbity futrem
płaszcz świadczyły, iż pochodził z Północy. Belverus w lepszych czasach widywało
wielu barbarzyńców ogłupionych wielkomiejskimi przybytkami i z łatwością
rozstających się ze swym srebrem czy złotem. Częstokroć straż miejska wywlekała
ich ze spelunek, bowiem nie rozumiejąc tutejszych zwyczajów, chwytali za miecz,
gdy ograno ich w kości. Jednakże ten człowiek, aczkolwiek liczący sobie ledwie
dwadzieścia dwa lata, szedł z pewnością kogoś, kto szlifował bruki miast równie
wielkich, a nawet większych; Arenjum, Shadizar zwanego Przeklętym, Sultanapuru
czy Aghrapur, a nawet legendarnych miast dalekiego Khitai.
Szedł ulicą Wysoką w Dzielnicy Targowisk, biegnącej mniej niż pół mili od
pałacu Gariana, króla Nemedii. Przed otwartymi sklepami stały stoły z wyłożonymi
towarami. Tłum kłębił się między nimi, oceniając tkaniny z Ophiru, wina z Argos
i inne dobra z Koth i Korynthii, a nawet Turami. Ceny sprawiały, że Conan z
niepokojem zastanowił się, jak długo zdoła przeżyć w tym mieście.
Między sklepami tłoczyli się żebracy, okaleczeni, ślepi albo jedno i drugie.
Ich jękliwe prośby o jałmużnę konkurowały z krzykami przekupniów zachwalających
towary. Na każdym rogu wałkoniła się gromada wyrostków, którzy bawili się
rękojeściami mieczy, bez żenady ostrzyli sztylety lub podrzucali pałki. Ich
bezczelne i pożądliwe oczy śledziły przemykające bojaźliwie, smukłe dziewczyny.
Co chwila gwizdali na ladacznice w brązowych i miedzianych bransoletach oraz
głęboko porozcinanych sukniach, ukazujących przeznaczone na sprzedaż wdzięki.
Wszędzie unosił się smród wymiotów, moczu i ekskrementów. Rosłemu młodzieńcowi
ta mieszczańska dzielnica przypominała jedną z tuzina widzianych przezeń
dzielnic nędzy.
Naraz sześciu opryszków odzianych w strzępy strojnych ubrań i najpodlejsze
łachmany zatrzymało przejeżdżający skrzyżowanie wózek sprzedawcy owoców. Chudy
przekupień stał w milczeniu, ze spuszczonymi oczami i pobladłą z niepokoju
twarzą, a oni grzebali w jego towarze, gryząc owoce i rzucając je na bruk.
Wypchawszy zanadrza tunik, poszturchując się i przechwalając jeden przez
drugiego, zebrali się do odejścia. Ich zuchwałe spojrzenia onieśmielały
wszystkich przechodniów, którzy zachowywali się tak, jakby mężczyźni ci byli
niewidzialni.
— Nie przypuszczam, byście zamierzali zapłacić — zajęczał sprzedawca, nie
podnosząc głowy.
Jeden z bandziorów, zarośnięty drab w haftowanym złotogłowiem brudnym
płaszczu, pokazał w szerokim uśmiechu poczerniałe pieńki zębów.
— Zapłacić? A masz zapłatę! — uderzył sprzedawcę w twarz, a ten zwalił się z
jękiem na kamienie. Zbir z chrapliwym śmiechem przyłączył się do pozostałych,
którzy przystanęli, by nacieszyć oczy widokiem leżącego w błocie sprzedawcy. Po
chwili ruszyli w swoją drogę, a mieszczanie rozstępowali się przed nimi bez
słowa.
Muskularny młodzieniec z Północy zatrzymał się krok od wózka.
— Nie wezwiesz miejskiej straży? — zapytał z zaciekawieniem.
Sprzedawca wyprostował się z obawą. — Proszę… Muszę nakarmić rodzinę. Są inne
wózki.
— Nie kradnę owoców ani nie biję bezbronnych — rzekł oschle młodzieniec. —
Nazywam się Conan. Czemu strażnicy cię nie bronią?
— Strażnicy? — roześmiał się gorzko starzec. — Siedzą w koszarach i dbają
tylko o własną skórę. Sam widziałem, jak trzech takich zbójów powiesiło jednego
z nich za pięty i wykastrowało. Tyle sobie robią ze straży — wytarł drżące ręce
o przód tuniki i nagle uświadomił sobie, że rozmawiając z barbarzyńcą na środku
skrzyżowania, za bardzo rzuca się w oczy. — Muszę iść — mruknął. — Muszę iść —
schylił się do dyszla wózka i podreptał nie patrząc na Cymmerianina.
Conan spoglądał za nim z litością. Przybył do Belverus, aby wynająć się jako
żołnierz. Niegdyś był już najemnikiem, podobnie jak złodziejem, przemytnikiem i
bandytą. Jak na razie wyglądało na to, że ten, kogo będzie stać na skorzystanie
z jego usług, na nieszczęście nie będzie tym najbardziej potrzebującym ochrony.
Niektórzy ze sterczących na rogu opryszków zwrócili uwagę na rozmowę Conana z
handlarzem i zamierzali rozerwać się nieco, zaczepiając cudzoziemca. Jednakże
gdy omiotło ich spojrzenie oczu zimnych niczym górskie lodowce Cymmerii,
zrozumieli, że tego dnia sama Śmierć wyszła na przechadzkę ulicami Belverus.
Zadecydowali, że gdzie indziej znajdą łatwiejszy łup i za chwilę zniknęli ze
skrzyżowania.
Kilka osób spojrzało na Conana z wdzięcznością, bowiem na pewien czas uczynił
to miejsce bezpiecznym. Cymmerianin z niezadowoleniem potrząsnął głową. Był zły
w połowie na siebie, w połowie na nich. Przybył tu, by wynająć swój miecz dla
złota i sławy, a nie po to, by oczyszczać ulice z miejscowych kanalii.
Strzęp pergaminu niesiony przez wiatr zahaczył o jego wysoki but. Podniósł go
odruchowo i przeczytał wypisane na nim starannie słowa.
Król Garian w Belverus wszechwładnie nam włada,
Król Garian samotnie do uczty zasiada.
Gdy ty w pocie czoła na swój chleb harujesz,
I na miejskich ulicach przemożny strach czujesz,
Nie znajdziesz u króla cnej sprawiedliwości,
Lecz może u niego śmierć wkrótce zagości.
Król Garian samotnie w komnatach ucztuje,
Niech Mitra przed nędzą Nemedię ratuje!
Puścił pergamin i pozwolił, by powędrował dalej, przyłączając się do innych
kartek wirujących na ulicy. Zobaczył, że ludzie podnoszą je i czytają. Jedni
odrzucali je z pobladłymi twarzami, inni darli w gniewie, ale niektórzy
ukradkiem chowali te okruchy buntu do sakiewek.
Belverus było niczym dojrzała, gotowa do zerwania śliwka. Conan widział takie
znaki wcześniej, w innych miastach. Wkrótce lęk przeminie, a zaciśnięte pięści
zaczną otwarcie wygrażać pod królewskim pałacem. Niejeden silniejszy tron
zachwiał się w posadach z mniej ważnych powodów.
Nagle przepchnął się obok niego człowiek z przerażeniem w oczach, za nim
przebiegła kobieta z ustami otwartymi w bezgłośnym krzyku i gromadka dzieciaków
wrzeszczących coś niezrozumiale.
Krzyki, wrzaski i płacz stawały się coraz głośniejsze. Po chwili na
skrzyżowanie wpadł przerażony tłum. Strach udzielił się innym, którzy nie
wiedząc, co się dzieje, rzucili się do ucieczki. Conan z trudnością dotarł pod
kram opuszczony przez właściciela. Ciekawe, o co im chodzi, pomyślał.
Ludzki potok zrzedniał i zniknął, pozostawiając po sobie liczne ciała.
Niektóre były stratowane, inne, leżące dalej, pozbawione ramion czy głów.
Środkiem ulicy maszerował mężczyzna w bogato haftowanej niebieskiej tunice,
uzbrojony w miecz o dziwnym, falistym ostrzu ociekającym krwią na całej
długości. Z kącika ust idącego spływała nitka śliny.
Conan położył dłoń na rękojeści miecza, ale cofnął ją szybko. Za złoto,
przypomniał sobie, nie dla zemsty za niewinnych przechodniów. Odwrócił się, by
wejść głębiej w cień.
W tym momencie ze sklepu, wprost na szaleńca, wyskoczyła nie więcej niż
ośmioletnia dziewczynka. Zanosiła się płaczem, bose stopki zamigotały nad
ziemią. Szaleniec wzniósł z rykiem miecz i rzucił się za nią.
— Na wnętrzności i pęcherz Erlika! — zaklął Conan. Jego szeroki miecz lekko
wysunął się z podniszczonej pochwy.
Dziecko minęło szaleńca, który zatrzymał się. Z bliska, mimo bogatego stroju,
rzedniejące włosy i worki pod oczami nadawały mu wygląd podrzędnego urzędnika.
Jednak w tych zmętniałych, brązowych oczach błyszczało szaleństwo, a z gardła
wyrywały się niezrozumiałe warknięcia. Nad owocami rozrzuconymi przez uliczników
brzęczały muchy.
Pozostało mu rozsądku przynajmniej na tyle, że nie rzucił się bezmyślnie na
mój miecz, stwierdził Conan.
— Hej, ty tam! — zawołał. — Nie jestem uciekającym dzieckiem czy
sklepikarzem, byś miał mnie uderzyć w plecy. Dlaczego nie…
Conan miał wrażenie, że prócz brzęczenia much słyszy jakieś metaliczne
zawodzenie. W chwilę później zwierzęcy ryk, który wydarł się z gardła mężczyzny,
zagłuszył wszystko. Szaleniec rzucił się nań ze wzniesionym mieczem.
Cymmerianin podniósł broń, by sparować cios, lecz faliste ostrze z
oszałamiającą prędkością zmieniło kierunek. Conan odskoczył. Czubek ostrza
rozciął mu tunikę na brzuchu i lekką kolczugę z taką łatwością, jakby to był
pergamin. Cymmerianin znów cofnął się o krok, by przygotować sobie miejsce do
ataku, ale szaleniec podążył szybko za nim. Skrwawione ostrze cięło powietrze
niczym błyskawica i składało się do pchnięć z niewiarygodną siłą. Wbrew woli
muskularny młodzieniec zaczął ustępować pola.
Conan ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że broni się przed atakami drobnego,
pospolitego człowieczka. Cała jego szybkość i umiejętności pozwalały mu jedynie
utrzymać się przy życiu, a i tak krwawił już z co najmniej pół tuzina
zadraśnięć. Zrozumiał, że może zginąć.
— Na Pana Góry, nie! — wrzasnął rozsierdzony. — Na Croma i stal! — Ale widząc
przed sobą migoczące złowrogo ostrze, ciągle musiał się cofać.
Nagle nastąpił na nadgryzione jabłko i runął z łoskotem na ziemię. Upadł na
plecy, a srebrne punkciki zatańczyły mu przed oczami. Walcząc o oddech patrzył,
jak faliste ostrze szaleńca wznosi się, by położyć kres jego życiu. Conan
jednakże daleki był od tego, by pozwolić się zarżnąć jak ofiarne zwierzę.
Odturlał się na bok, gdy nieznajomy ciął z rozmachem. Skrwawione ostrze
wykrzesało iskry z bruku w miejscu, w którym przed chwilą leżał Conan.
Cymmerianin dotoczył się do ściany, zerwał na nogi i oparł plecami o mur.
Szaleniec znów skoczył, unosząc miecz.
Naraz w powietrzu rozległ się brzęk jakby rozeźlonych szerszeni i w jednej
chwili szaleniec upodobnił się do poduszeczki do igieł. Conan zamrugał. Wreszcie
przybyła straż miejska — dziesięciu łuczników w czarnych płaszczach. Trzymając
się z tyłu, ponownie napięli łuki, ponieważ przeszyty strzałami szaleniec stał
nadal. Z jego wąskich, przypominających bliznę ust dobywały się nieartykułowane
dźwięki. Ostatkiem sił zamierzył się na wielkiego Cymmerianina.
Miecz Conana zbił dziwne ostrze, które raz jeszcze zadźwięczało na
kamieniach. Strażnicy ponownie zwolnili cięciwy. Szaleniec, przeszyty drugą
Zgłoś jeśli naruszono regulamin